Conan -29- Conan dezerter.doc

(1030 KB) Pobierz
JOHN MADDOX ROBERTS

JOHN MADDOX ROBERTS

  

  

  

CONAN DEZERTER

  

TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE MARAUDER

PRZEŁOŻYŁ MAREK MASTALERZ

 

ROZDZIAŁ 1

  

   Przed sobą miał wzgórza, wydające się górami w porównaniu z karłowatymi wyniosłościami Zachodu. Za nimi ciągnęły się prawdziwe góry. Bielejące rzędy szczytów piętrzyły się coraz wyżej ku Parajamowi, zwanemu Cokołem Bogów lub Dachem Świata.

   Za sobą zostawił step — morze traw, ciągnące się od morza Vilayet po odległy Khitaj i od pomocnej granicy Vendhii po sosnowe puszcze dalekiej Północy. Była to kraina niewielu rzek, które znikały w okresie pory suchej. Wtedy też uschnięte trawy, pod wpływem pioruna lub ludzkiej beztroski, często zamieniały się w przerażające oceany ognia. Bezkresną równinę przemierzali prawie wyłącznie koczownicy, lecz jej południowy skraj przecinały odwieczne szlaki karawan, łączące ziemie Zachodu i Wschodu. W miejscach gdzie było pod dostatkiem wody, powstały sławetne grody handlowe: Lakhmashi O Srebrnych Bramach, gdzie kuto cenne metale przed wywiezieniem ich na zachód i wschód; Malikta, gdzie kupczono odważanymi na cetnary klejnotami, szlachetnymi kamieniami, perłami i nefrytem; Bukrosha, gród kadzideł i przypraw; wreszcie dumna Sogaria, gdzie miejscowi rzemieślnicy barwili khitajskie jedwabie pigmentami z Vendhii i wysp Zachodniego Oceanu oraz przędli z nich cudowne tkaniny.

   Zmierzając niespiesznie na zachód, Conan rozmyślał o tych dalekich grodach. Przez lata nasłuchał się wielu opowieści o miastach leżących tam, gdzie krzyżowały się szlaki karawan. Mówiono o nich przy ogniskach Kozaków, w jaskiniach stanowiących siedziby mieszkańców himeliańskich wzgórz oraz na oświetlonych lśniącymi gwiazdami pokładach galer Czerwonego Bractwa. Wszędzie tam marzono o splądrowaniu tych bogatych miast, lecz dzielące je olbrzymie połacie stepu mogła pokonać jedynie dobrze zorganizowana wyprawa, prowadzona przez przewodników karawan. Obleganie miasta znajdującego się u kresu tak dalekiego marszu było jednak niepodobieństwem.

   Cymmeriański łowca przygód miał nadzieję, że gdy w końcu powiedzie go w tę stronę jego niespokojny duch, odwiedzi te stepowe ostoje cywilizacji. Obecnie jednak nosił się z myślą o powrocie do zachodnich królestw. Przyłączył się na jakiś czas do prymitywnych łupieżców z wysokich gór, lecz w końcu zatęsknił za gwarnymi metropoliami hyboryjskich królestw. Zamierzał dowiedzieć się, w którym z nich szykuje się wojna, i wstąpić do armii, w której na pewno znalazłoby się miejsce dla doświadczonego oficera.

   Cymmerianin jak zwykle podróżował z niewielkim bagażem. Zhaibarski nóż o ostrzu szerokim, długim jak miecz i ostrym jak brzytwa, tkwił w pokrytej cyzelowanymi tłoczeniami, skórzanej pochwie przy szerokim pasie nabijanym srebrnymi ćwiekami. Wytarta rękojeść świadczyła, że broń często była w użyciu. Z przodu, zza pasa wystawała rękojeść zakrzywionego sztyletu. Na bluzę Conan włożył lekką kolczugę turańskiej roboty, pokrytą chroniącą przed rdzewieniem, cieniutką warstwą srebra. Gęste czarne włosy Cymmerianina skrywał stalowy hełm z kolczą osłoną na kark. Ponieważ pora roku była ciepła, barbarzyńca miał na sobie jeszcze tylko sandały i przepaskę na biodrach. W wiszącym przy siodle kołczanie znajdował się krótki łuk z drewna i rogu oraz strzały z lotkami z orlich piór.

   Jadąc przed siebie, Conan rozważał, dokąd się udać. Po paru dniach jazdy dotarłby do południowego wybrzeża morza Vilayet na ziemie, o które toczyły się liczne wojny między Turanem i Iranistanem. Spotkałby tam swoich starych przyjaciół, Kozaków, którzy przygarnęliby go do swoich ognisk i namiotów. Musiałby jednak przeciąć turańskie terytorium, a nie miał ochoty wpaść w łapy patroli króla Yezdigerda. Nie przejmował się jednak zbytnio taką ewentualnością. Ktoś, kto władał afghulskimi plemionami, nie miał trudności z unikaniem nazbyt licznych, wlokących się noga za nogą oddziałów cywilizowanej konnicy.

   O tym właśnie rozmyślał Conan podczas długich godzin podróży na zachód. Za siodłem wiózł owinięty w zapasowy płaszcz ekwipunek obozowy, krzesiwo i żywność na kilka dni. Był to zapas na czarną godzinę, ponieważ żywił się przeważnie upolowaną zwierzyną. Dotkliwie brakowało mu zapasowego wierzchowca. Ukąszenie jadowitego węża pozbawiło go luzaka niedługo po wjechaniu na step. Surowa kraina była bezlitosna dla pieszych, lecz na razie nie zamartwiał się tym. Musiał tylko oszczędzać jedynego wierzchowca, dopóki nie zdobędzie zapasowego. Gdyby do tego czasu przytrafiło się mu nieszczęście, byłby zdany wyłącznie na własne nogi.

   Szóstego dnia, gdy na stepie panowała ranna szarówka, Conan zrolował skromny dobytek i zagarnął stopą dogasające węgle niewielkiego ogniska. Osiodłał konia i już szykował się do wsiadania, gdy jego orli wzrok dostrzegł ruch na wschodnim horyzoncie. Oko mniej bystre niż Conana nie dostrzegłoby niczego, jednak on na tle krwawej tarczy wstającego słońca wypatrzył pięciu jeźdźców. Prowadzili wiele koni, przynajmniej po cztery lub pięć na jednego.

   Conan napiął na próbę cięciwę łuku, włożył go z powrotem do kołczanu i wsiadł na konia. Być może jeźdźcy mieli pokojowe zamiary, lecz nie dożyłby obecnego wieku, czyniąc takie założenia. Znalazłszy się w siodle, zmusił wierzchowca do żwawego kłusa na zachód. Galop na razie był zbędny. Jeśli intruzi zamierzali go ścigać, miał niewielkie szansę wymknąć się im, oni bowiem mogli przesiadać się na kolejne konie, podczas gdy Conan byłby skazany na jednego, coraz bardziej znużonego wierzchowca.

   Słońce wspinało się coraz wyżej po błękitnej opończy nieba. Barbarzyńca zatrzymywał się od czasu do czasu, by sprawdzić, czy jeźdźcy nadal podążają jego śladem. Do południa konni zmniejszyli o połowę odległość dzielącą ich od Cymmerianina, lecz gdy obejrzał się następnym razem, nie dostrzegł ich. Wzruszył ramionami, pomyślawszy, że być może przestali się nim interesować i ruszyli w swoją stronę.

   Gdy słońce rozpoczęło długą wędrówkę ku zachodowi, Conan dostrzegł ruch po lewej i zmełł w ustach przekleństwo. Zbliżało się do niego dwóch jeźdźców. Byli kilkaset kroków od niego i z każdą chwilą zmniejszali dzielący ich dystans. Cymmerianin zaczął skręcać w prawo i spostrzegł, że z tej strony nadjeżdża ku niemu pozostałych trzech mężczyzn. Zostało mu tylko jechać prosto przed siebie. Spiął wierzchowca do raźnego cwału, starając odsądzić się od prześladowców.

   Wypatrującego dogodnej drogi ucieczki barbarzyńcę trapiło palące pytanie, jak jeźdźcy zdołali go niepostrzeżenie wziąć w kleszcze? Najwyraźniej dobrze znali tę połać stepu. Trawiasta kraina nie była zupełnie płaska, lecz łagodnie pofalowana. Korzystając z osłony naturalnych nierówności terenu, prześladowcy zbliżyli się do Conana, po czym zmusili go do jazdy pod długi stok, na którym jego koń szybko się męczył. Cymmerianin zastanawiał się, z kim ma do czynienia. Gdy jeźdźcy znaleźli się bliżej, dostrzegł, że trzech z nich ma na sobie skórzane zbroje. Dwóch pozostałych było nagich, z wyjątkiem przepasek biodrowych i sięgających po kolana butów z filcowanej skóry. Przez plecy mieli przewieszone zakrzywione szable, a u ich siodeł zwisały łuki większe niż broń Conana.

   Hyrkańczycy! Rozpoznał ich po nakryciach głów — wysokich spiczastych czapach ze zwisającymi nausznikami. Cymmerianin stwierdził, że należą do jednego z południowo–zachodnich plemion. Gdy przyglądał się mężczyznom w zbrojach, ujrzał, jak jeden z nich przeskakuje z gracją ze zmęczonego konia na luzaka. Słusznie powiadano, że Hyrkańczycy to najlepsi jeźdźcy na świecie.

   Teraz wiedział, przed kim ucieka, ale dlaczego? Z pewnością prześladowcy nie zamierzali gonić go przez cały dzień tylko po to, by zdobyć jego konia. Na pewno zorientowali się, że nie bardzo było co kraść. Być może traktowali to jako rozrywkę. Conan przysiągł sobie, że jeśli go dopadną, nauczą się, jak wysoka jest cena takiej zabawy.

   Gdy boki wierzchowca zaczęły unosić się jak kowalskie miechy, Cymmerianin zmuszony był przyznać, że dalsza ucieczka jest bezcelowa. Mógł co najwyżej zgonić dzielne zwierzę na śmierć i być zmuszonym stanąć do walki pieszo. Rozejrzawszy się, Conan stwierdził, że w okolicy brak jest dogodnego wzniesienia. Przyhamował konia, wyciągnął łuk, założył strzałę na cięciwę i obróciwszy się w siodle, strzelił w najbliższego ze ścigających.

   Prześladowca miał okrągłą tarczę z vendhiańskiej stali, na barbarzyńską modłę ozdobioną dookoła futrem. Gdy strzała Conana pomknęła ku niemu, uniósł tarczę niemal leniwym gestem i z łatwością zasłonił się przed pociskiem. Cymmerianin spróbował ponownie, tym razem mierząc w jednego z jeźdźców bez zbroi. Mężczyzna odbił strzałę z równą łatwością co poprzednik. Pocisk poszybował ku innemu jeźdźcowi, który też uchylił się przed nim bez wysiłku.

   — Na Croma! — zaklął Conan.

   W porównaniu z tymi ludźmi jego starzy towarzysze broni, Kozacy, byli dziećmi, jeśli chodzi o walkę konno. Cymmerianin zastanowił się, dlaczego Hyrkańczycy nie korzystają ze swoich łuków, i natychmiast odpowiedział sobie na to pytanie. Żywy więzień mógł być im przydatny tylko w jednym celu. Uśmiechnął się ponuro. Nim zaciągną go na targowisko niewolników, czeka ich ciężka przeprawa. Zatrzymał konia i wyciągnął nóż. Chociaż Hyrkańczycy byli wyśmienitymi łucznikami i niedościgłymi jeźdźcami, mieli opinię marnych szermierzy.

   — Chodźcie, pogadajmy jak mężczyźni! — zawołał Conan, przesuwając palcem po ostrzu zhaibarskiego noża. — Mam tu argument, którym przewietrzę wam czaszki!

   Jeźdźcy zaczęli kłusem zataczać wokół niego szeroki krąg. Wywijali czymś w dłoniach tak szybko, że Conan nie mógł dojrzeć, co to za broń. Cymmerianin nie tracił czasu, starając się mieć równocześnie wszystkich prześladowców w polu widzenia. Liczył, że słuch podpowie mu, który zbliży się za bardzo. Na jego korzyść działało jedno: wiedział, że przeciwnicy chcą pozostawić go przy życiu. On sam nie żywił wobec nich równie dobrodusznych zamiarów.

   Jeden z jeźdźców krzyknął. Conan dostrzegł coś cienkiego, długiego i poczuł ucisk na ramionach. Natychmiast zrozumiał, że to lina. Odchylił ręce od boków, starając się ją zerwać. Sznur werżnął się jedynie w skórę pod krótkimi rękawami kolczugi. Conan zgiął się niezgrabnie i spróbował przeciąć linę nożem, jednak jeden z jeźdźców błyskawicznie wytrącił mu go z dłoni długim biczem. Batog owinął się kilkakrotnie wokół nadgarstka Cymmerianina, a równocześnie opadł na niego kolejny arkan.

   Conan spróbował potężnym szarpnięciem wyrwać z siodła jeźdźca z biczem, lecz trzecia pętla, która zacisnęła się na jego szyi, odcięła mu dostęp powietrza. Miotał się w więzach, aż przed oczy zstąpiła mu szkarłatna zasłona. Sznury były cieńsze niż jego mały palec, jednak okazały się silniejsze od wszystkich, z którymi miał do czynienia. Zgrane szarpnięcie trzech jeźdźców sprawiło, że Cymmerianin zwalił się na ziemię. Ostatnim jego widokiem, nim stracił przytomność, była twarz jednego z Hyrkańczyków, uśmiechającego się pod opadającym brunatnym wąsem.

  

   Kiedy doszedł do siebie, zapadał zmierzch. Ostatnie posępne promienie słońca kładły się szkarłatną łuną na zachodnim horyzoncie. Zorientował się, że leży na lewym boku. Przygniecione ramię zdrętwiało i czuł, jak gdyby w głowie dudnił mu vendhiański gong wojenny. Bolała go opuchnięta krtań; słyszał własny chrapliwy oddech. Spróbował przełknąć, lecz uniemożliwiło mu to obrzęknięte gardło i nadmiernie wysuszone usta. Stwierdził, że ręce przywiązano mu do boków. Ciasne, lecz nie na tyle, by zahamować krążenie, więzy spowijały również jego nadgarstki. Miał do czynienia z doświadczonymi ludźmi, którzy wiedzieli, że nikt nie kupi bezrękiego niewolnika.

   Conan dźwignął się niezgrabnie i zdołał usiąść. Stwierdził, że nie związano mu nóg. Uczyniono tak z bardzo prostego powodu. Gdzie na bezkresnym stepie znalazłby kryjówkę, w której nie odnalazłoby go pięciu jeźdźców? Zostawiono mu tylko przepaskę na biodrach i sandały. To również go nie zdziwiło.

   Usłyszawszy głosy, odwrócił się w stronę, z której dochodziły. Czterech Hyrkańczyków rozsiadło się wokół tlącego się ogniska, opiekając poćwiartowane kawałki jakiegoś małego zwierzęcia. Obok każdego w odległości kilku kroków stał wierzchowiec uwiązany do wbitego w ziemię palika. Conan stwierdził, że piąty Hyrkańczyk odjechał z pozostałymi końmi, zapewne by je napoić. Mężczyźni rozmawiali ze sobą ściszonymi głosami, od czasu do czasu śmiejąc się półgłosem. Nie zwracali na Cymmerianina najmniejszej uwagi. Gdy woń opiekanego mięsiwa dotarła do nozdrzy Conana, zaburczało mu w brzuchu.

   — Hej, ty! — zaskrzeczał zduszonym głosem, zorientowawszy się, że jego prześladowcy mówią językiem podobnym do iranistańskiego. — Tak, ty, długowąsy ojcze dzieciom, który przypominasz wioskowego szamana! Nakarmisz mnie, czy spodziewasz się dostać dobrą cenę za szkielet?

   Cztery oblicza zwróciły się ku niemu. Conan zauważył, że ich twarze miały jasną cerę, aczkolwiek ogorzałą od słońca i wiatru. Dwóch z Hyrkańczyków miało niebieskie oczy. Brązowowłosy mężczyzna, który miał przedtem na sobie zbroję, wstał i podszedł do Cymmerianina. Jego rozkołysany krok świadczył o życiu spędzonym w siodle. Koczownik miał na sobie cienką filcową bluzę i nieodłączną czapę, spod której opadały na plecy długie do pasa, cienkie warkoczyki.

   — Nie przystoi, by umięśniona małpa z vendhiańskiej dżungli zwracała się bez pozwolenia do szlachetnych hyrkańskich jeźdźców. Zamilcz, kochanku włochatych samic mieszkających na drzewach, a może jutro lub pojutrze rzucimy ci dobrze ogryzioną kość.

   Po tych słowach kopnął Conana w podbródek i roześmiał się. Cymmerianin runął na ziemię. Zadowolony z siebie Hyrkańczyk nie zauważył, że Conan padając podciągnął nogi pod brodę. Wyhamowawszy, odbił się w przód i prostując obydwie nogi, trafił Hyrkańczyka prosto w żołądek. Mężczyzna wyrzucił powietrze z płuc z głośnym stęknięciem i wywinął kozła w tył, wprost w ognisko. Jego trzej kompani spiesznie odsunęli rożny z mięsem i gromkimi śmiechami skwitowali lekcję udzieloną swemu ziomkowi.

   Dysząc chrapliwie, Hyrkańczyk dźwignął się na kolana. Ściskając dłońmi brzuch, utkwił w Conanie wściekłe spojrzenie. Gdy odzyskał oddech, wstał i skrzywiony z bólu ruszył w stronę Cymmerianina, wyciągając zakrzywiony nóż.

   — Może istotnie nie będziesz dobrym niewolnikiem, małpo — powiedział z uśmiechem. — Chyba zamiast tego obedrę cię ze skóry. Potrzebna mi nowa uzda i obicie siodła.

   — Rozetnij moje więzy, to się przekonasz, do czego się nadaję — odrzekł Conan, patrząc mu prosto w oczy. — Widziałem ropuchy pod kamieniami, które miały więcej odwagi niż ty.

   — Rozciąć ci więzy? — powtórzył mężczyzna niepomiernie zdziwiony. — Trzeba by być głupcem, żeby utrudniać sobie zabicie człowieka, którego ma się ochotę uśmiercić!

   — Słusznie prawią, że nie warto mówić z Hyrkańczykiem o odwadze czy honorze! — zripostował Conan, gotując się do ostatecznej próby. Zamierzał przynajmniej zatopić zęby w gardzieli mężczyzny, nim jego ziomkowie ruszą mu z pomocą.

   — Zaniechaj noża, Torgucie! — rozległ się głos. Koczownik natychmiast cofnął się i schował ostrze do pochwy. Zmrużywszy oczy, Conan popatrzył przez płomienie ogniska na tego, kto wydał to polecenie. Mężczyzna z czarnym wąsem i postrzępioną bródką wstał z ziemi i podszedł do Cymmerianina. Nie różnił się zbytnio od pozostałych, lecz Conan dostrzegł błyski złotych kolczyków i bransolet. Filcową bluzę Hyrkańczyka pokrywały wyszywane sylwetki zwierząt. Zapewne był to ktoś ze starszyzny plemienia, dowodzący tą grupą wojowników. Mężczyzna przykucnął bez lęku przed Conanem. Wiedział, że jeniec nie powtórzy tej samej sztuczki.

   — Z jakiego kraju pochodzisz, rabie?

   Conan ostentacyjnie rozejrzał się na prawo i lewo, jak gdyby zastanawiał się, do kogo skierowane jest to pytanie.

   — Nie widzę tu żadnych niewolników. Chodzi ci może o te pawiany przy ognisku, czy o łachmytę z bolącym brzuchem, który stoi obok ciebie?

   Przywódca grupki Hyrkańczyków beznamiętnie wymierzył mu policzek.

   — Nie potrzebujesz okazywać, że nie brak ci ducha, człowieku. Już się o tym dowiedzieliśmy. Nie nadużywaj mojej cierpliwości. Skąd pochodzisz?

   — Z Cymmerii — burknął Conan. Osiągnął to, o co mu chodziło: mogli go zabić, ale nie spróbują go bardziej poniżyć.

   — Nigdy nie słyszałem o takiej krainie — odparł Hyrkańczyk. — Twoja broń i zbroja pochodzi z Vendhii, Turanu i pogranicznych wzgórz.

   Conan rzucił okiem na leżący przy ognisku ekwipunek, obok miejsca, w którym siedział był herszt Hyrkańczyków.

   — A twoja z Khitąju i Iranistanu. I co z tego?

   — Posłuchaj uważnie — mężczyzna utkwił w Conanie spojrzenie niebieskich oczu. — Jesteśmy Hyrkańczykami. Należymy do ludu Arpadów, do szlachetnej hordy Ashkuzów. Jedziemy przyłączyć się do wielkiego wodza, Bartatui, który zbiera wszystkie klany i pomniejsze hordy na wyprawę wojenną, jakiej świat nie widział od wielu pokoleń. Bartatua rozesłał rozkazy, by wszyscy przybywający przywiedli jeńców z niższych ras. Nie wiem, co on zamierza. Możliwe, że przeżyjesz to, co Bartatua planuje dla więźniów, ale nie przeżyjesz mojego niezadowolenia, jeśli nie zmienisz swojego zachowania.

   — Bardzo dobrze, pojadę z wami — powiedział Conan ze wzruszeniem ramion, jak gdyby czynił wielkie ustępstwo. — Wojowanie to mój fach. Może Bartatua znajdzie dla moich umiejętności lepszy użytek niż niewolnicza praca.

   Ku jego zaskoczeniu, Hyrkańczycy wybuchnęli piskliwym śmiechem.

   — Dla ciebie?! — rzekł mężczyzna, którego kopnął. — Jeździsz jak dziesięciolatek, a strzelasz jeszcze bardziej nieudolnie niż dziecko!

   Twarz Conana zapłonęła z upokorzenia. Przypomniał sobie, z jaką łatwością jeźdźcy osaczyli go i rozbroili.

   — Mieczem posiekałbym was na psią karmę — powiedział. — Są inne sposoby walki oprócz strzelania z końskiego grzbietu.

   — Nie potrzeba nam tak niedorzecznych sposobów walki — odrzekł przywódca. — Już mieliśmy z nimi do czynienia. Stawały przeciwko nam armie wielkich miast. Piesi formowali szyk lub konnica ruszała na nas zwartymi oddziałami, starając się skusić nas, byśmy zbliżyli się w zasięg ich włóczni i mieczy. Ze śmiechem szpikowaliśmy ich strzałami i wyciągaliśmy je z trupów, by użyć ponownie.

   — Skoro jesteście tacy potężni i niezwyciężeni, dlaczego nie podbiliście całego świata? — rzucił szyderczo Conan.

   — Po co nam cały świat? — Jego rozmówca wzruszył ramionami. — Mamy dla siebie bezkresny step i Wieczne Niebiosa. — On i pozostali wykonali pełen szacunku gest. Conan zrozumiał, że Hyrkańczyk wymienił nazwę siedziby ich bóstw. — Miasta? — ciągnął mężczyzna. — Nadają się do splądrowania. Do czego innego miałyby być nam potrzebne? Jesteśmy jedynym wolnym ludem pod sklepieniem nieba. Mielibyśmy zostać poborcami podatkowymi? Marnotrawić dni na przyglądaniu się, jak wieśniacy trudzą się przy wołach, by mieć pewność, że nas nie oszukują? — Splunął z niesmakiem. — Nigdy! Człowiek musiałby być głupcem, by pożądać takiego życia, podczas gdy może swobodnie polować i przemierzać step. Władców miast napełnia lęk i obawa przed naszymi niezwyciężonymi hordami, a my zadowalamy się pobieraniem słusznie należącego się nam haraczu. W ten sposób zdobywamy złoto, klejnoty i pachnidła, na które mamy ochotę. Godni pogardy mieszkańcy miast trudzą się, by wyprodukować dla nas te rzeczy, ponieważ to my jesteśmy prawdziwymi panami tego świata. Pozostali Hyrkańczycy krzykami wyrazili poparcie dla jego słów.

   — Dajcie mi konia, a nim księżyc przejdzie wszystkie fazy, będę jeźdźcem lepszym od was wszystkich. Dajcie mi łuk do ćwiczenia, a przewyższę wszystkich hyrkańskich łuczników. Zawsze gdy podejmowałem się nauki sztuki walki, wkrótce zostawałem w niej mistrzem.

   Herszt wstał i popatrzył chłodno na Cymmerianina.

   — Minie kilka dni, nim dołączymy do Bartatui. Masz dość czasu, by udowodnić swoją wartość. Jak się nazywasz, cudzoziemcze?

   — Conan.

   — Wiedz, że me imię jest Boria, z klanu Niebieskiego Jelenia, z plemienia Arpadów. Jestem pięćdziesiątnikiem. Wypróbuję cię po drodze. Jeśli umiesz cokolwiek prócz przechwalania się, dowiemy się tego, nim dołączymy do wielkiego wodza. Może będę miał przyjemność powiedzieć mu o tobie kilka dobrych słów. Może Bartatua będzie łaskaw wziąć je pod rozwagę decydując o twoim losie.

   — To głupota! — wybuchnął ten, którego nazywano Torgut. — Jaki pożytek może mieć Bartatua z takiej miejskiej małpy, karmiącej się wieprzowiną?!

   Splunął, bacząc, by nie znaleźć się w zasięgu stóp Conana.

   — Nie ty będziesz o tym decydować, Torgut — odparł Boria. — Pospolity siodłotłuk nie na prawa osądzać, co powinien robić wielki kagan.

   — Nie zamierzałem w czymkolwiek uchybić, wodzu. — Torgut przyłożył grzbiet dłoni do czoła, rzucając Cymmerianinowi spojrzenie pełne ledwie hamowanej nienawiści.

   — Bacz, by tak było nadal. — Boria zwrócił się do ludzi przy ognisku: — Dajcie więźniowi jedzenie z jego juków. — Odwrócił się do Conana. — O świcie wyruszamy. Czeka cię trudna podróż. Możesz jej nie przeżyć. Niewiele dbam o to. Powiem ci więcej, kiedy dotrzemy do wielkiego obozowiska.

   Przywódca odszedł. Jeden z pozostałych Hyrkańczyków, pokryty od barków do kolan tatuażami przedstawiającymi zwierzęta, cisnął Conanowi kilka pasków suszonego mięsa. Cymmerianin musiał przewrócić się na bok i podczołgać, by podnieść je zębami. Boria nazwał go „więźniem”, nie zaś „niewolnikiem”, lecz najwyraźniej różnica była niewielka. Conan o mało nie udławił się twardym kawałkiem mięsa.

   — Wody! — zawołał.

   Koczownicy nie zwracali na niego uwagi. Boria skończył ogryzać do czysta kość ze swojej sztuki pieczystego i przemówił do mężczyzny w tatuażach. Hyrkańczyk pogrzebał w jukach i wydostał płytką miskę. Nalał do niej płynu z bukłaka i podsunął ją Conanowi. Cymmerianin zmarszczył nos pod wpływem odstręczającej woni, ale wiedział, że nie ma sensu wybrzydzać najadło i picie. Czekały go srogie przejścia, by im sprostać, potrzebował jak największego zapasu sił.

   Miska była wypełniona nie wodą, lecz sfermentowanym mlekiem. Conan nie miał pojęcia ani dbał, czy było to mleko owcy, krowy, kozy, jaka czy kobyły. Stepowe ludy żywiły się przeważnie produktami ze swoich stad i doiły samice wszystkich posiadanych zwierząt. Spostrzegł, że miskę wykonano z odciętego wierzchołka ludzkiej czaszki. Z trudnością udało się ją opróżnić. Skrępowany, nie mógł tej nocy liczyć na wygody, lecz zdecydowany był przeznaczyć zapadającą noc na sen. Płytką drzemkę przerwały mu ukąszenia natarczywych owadów. Świt nadszedł zbyt szybko.

   — Byłoby głupotą męczyć konie ciężarem twojego cielska — powiedział Boria, wiążąc postronek na masywnym karku Conana. — Wy, mieszkańcy miast i wsi, nawykliście poruszać się pieszo. Jeśli nie nadążysz, będziemy cię wlec.

   Osiodławszy konie, Hyrkańczycy ruszyli lekkim kłusem na wschód. Conan biegł z luzakami, starannie dostosowując krok do tempa najwolniejszego z nich. Jeśli aroganccy koczownicy spodziewali się, że ujrzą go wleczonego bez tchu po ziemi, to czekała ich niespodzianka. Conan, niezrównany biegacz, z łatwością dotrzymywał kroku wierzchowcom.

   Słońce wznosiło się coraz wyżej. Hyrkańczycy od czasu do czasu oglądali się za siebie. Ich oczy rozszerzały się coraz bardziej ze zdumienia na widok więźnia, biegnącego bez wysiłku razem z końmi. Dla tych ludzi, którzy tylko w wyjątkowych sytuacjach pokonywali pieszo najwyżej kilkadziesiąt kroków, było nie do pojęcia, by człowiek był w stanie dotrzymać kroku koniowi. Lecz Cymmerianinom bieg przychodził równie łatwo jak oddychanie czy walka. Conan wiedział, że w tym niespiesznym tempie zdoła biec cały dzień, jednak zorientował się, że czekają go kłopoty, gdy Torgut przejął sznur.

   — Nasz więzień wygląda na znudzonego i zniechęconego. Może kilka ćwiczeń poprawi jego humor.

   Z tymi słowami Hyrkańczyk wbił pięty w końskie boki. Zwierzę zaczęło biec równym kłusem. Gdy sznur naprężył się, Conan wydłużył krok. Spodziewał się czegoś podobnego. Mógł biec równie szybko jak posuwający się truchtem koń i był w stanie utrzymywać to tempo dłużej niż ktokolwiek, jednak nie miał szans wytrzymać go równie długo jak dobry wierzchowiec. Gdyby Hyrkańczyk zmusił konia do szybkiego galopu, Cymmerianin musiałby podjąć desperacki wysiłek, by nie być wleczonym po ziemi. Pot zaczął zalewać oczy Conana. Jego oddech stał się głęboki i zdyszany. Nie był jeszcze wyczerpany, ale niewiele mu do tego brakowało.

   Pozostali jeźdźcy zrównali się z Torgutem, ze śmiechem zachęcając go do kontynuowania zabawy. Conan złowił chłodny, badawczy wzrok Borii. Odbijając się w pędzie od suchej; wysokiej trawy, Cymmerianin zastanawiał się, czy nie schwycić liny w zęby i spróbować ją przegryźć. Prawdopodobieństwo powodzenia było małe. Jeszcze nigdy nie natknął się na tak mocną i cienką linkę. Poza tym na jego karku zaciskała się druga pętla.

   Obejrzawszy się, Torgut dostrzegł, że Conan nie pozostaje w tyle. Z wykrzywioną z furii twarzą trzasnął szpicrutą w koński zad. Wierzchowiec zerwał się do pełnego galopu. Conan wciągnął głęboko powietrze w piersi i zaczął biec z całych sił, nie chcąc dopuścić, by napinająca się lina powaliła go na ziemię. Z powodu związanych rąk brakowało mu zwykłego wyczucia równowagi. Gdyby upadł, wleczony po nierównej ziemi doznałby w najlepszym razie poważnych potłuczeń. Bardziej prawdopodobna była śmierć ze złamanym karkiem lub z uduszenia. Boria pewnie byłby niezadowolony, jednak Torgut zbyt nienawidził Cymmerianina. Słodka zemsta była dla koczownika więcej warta niż połajanka wodza.

   Bieg Conana nie był bezcelowy. Cymmerianin rozglądał się za kamieniem, pniem czy czymkolwiek, o co mógłby zaczepić linę. Skoro była mu pisana śmierć, pragnął zabrać Torguta ze sobą. W końcu Conan dostrzegł to, czego szukał. Kilkanaście kroków przed sobą zobaczył jedno z rzadkich na stepie drzew. Karłowata, węźlasta, pokręcona od wiatrów roślina była niewiele wyższa od krzaka, jednak Cymmerianin zdawał sobie sprawę, że jej żylasty, umęczony pień musi być zdumiewająco wytrzymały. Wiedział również, że sprzyjało mu szczęście, ponieważ podczas dnia wędrówki przez step można było natknąć się na najwyżej cztery czy pięć takich pokurczonych drzewek.

   W miarę zbliżania się do drzewa, Conan zorientował się, że Torgut zamierza wyminąć je z prawej strony. Cymmerianin skręcił w lewo, by łącząca ich lina trafiła prosto w pień.

   — Torgut! — zawołał jadący nieco z tyłu Boria, który zrozumiał fortel Cymmerianina. Było jednak za późno. Conan dopadł do drzewa i okrążył je błyskawicznie. Odchyliwszy się, wsparł się na linie, skutecznie ją blokując.

   Torgut zdążył jedynie obejrzeć się, po czym owinięty wokół nadgarstka sznur szarpnął go gwałtownie. Hyrkańczyk zwalił się na ziemię z potężnym łoskotem, tracąc dech w piersiach. Uśmiechnięty Conan obiegł pień w odwrotną stronę i dopadł leżącego.

   Pozostali jeźdźcy już zawracali konie, jednak nie zdążyli dotrzeć do Torguta przed Conanem. Znalazłszy się kilka kroków od Hyrkańczyka, Cymmerianin odbił się od ziemi zgrabnie jak antylopa i obiema stopami wylądował na brzuchu Torguta. Resztki powietrza, które ostały się w płucach Hyrkańczyka, zostały z nich wypchnięte przy akompaniamencie rozpaczliwego krzyku. Conan opadł na kolana i usłyszał luby chrzęst łamanych żeber.

   Cymmerianin zerwał się znów na równe nogi i gotował do skoczenia prześladowcy na twarz, gdy podjechał do niego Boria. Dowódca zdzielił go z całej siły drzewcem łuku. Ciężka, sprężysta broń z drewna i rogu trzasnęła Conana w podstawę czaszki. Przed oczami Cymmerianina wybuchnęło rojowisko szkarłatnych gwiazd. Bez zmysłów runął na nieprzytomnego przeciwnika.

 

ROZDZIAŁ 2

  

   W blasku zachodzącego za stepem słońca rysowały się wieże miasta. Dwóch jeźdźców zatrzymało wierzchowce na skraju skarpy, dającej widok na żyzną dolinę, w której pyszna Sogaria gnieździła się jak wielki klejnot na poduszce z zielonego jedwabiu. Dookoła rozciągała się jałowa równina, lecz w dolinie woda, celebrująca swoją pradawną magię, sprawiała, że roślinność kwitła. Szlaki wielu karawan zbiegały się w tym zakątku dobrze utrzymanych pól i sadów, gdzie nawet parobkowie nosili jedwabie, sprzedawane w Sogarii tak tanio jak bawełna w Vendhii czy len w królestwach Zachodu.

   — Wkrótce zabrzmią gongi, pani — powiedział mężczyzna, w którym płaskie rysy i skośne oczy zdradzały przedstawiciela jednego z wschodnich, hyrkańskich plemion, sławnych z najazdów na ziemie Khitaju. — Bramy zostaną zamknięte na noc — splunął na ziemię. — Takie są obyczaje mieszczuchów, którzy ze strachu zapierają na noc bramy, zaszywają się w domach i zatrzaskują drzwi i okiennice, tak by do środka nie dostało się nawet świeże powietrze. Nie zdołasz dostać się tam przed nadejściem ranka.

   — Wiem, jak wyglądają miejskie zwyczaje, Bajazet — odpowiedziała niecierpliwie kobieta. — Zdołam dostać się do środka. Marnujemy tu tylko czas.

   Obydwoje pokierowali wierzchowce w dół skarpy. Zwierzęta czując wodę w dole schodziły ochoczo. Trzeba było je powstrzymywać, by nie zerwały się do ryzykownego kłusu po niepewnym gruncie.

   Mężczyzna nosił strój typowy dla stepowych koczowników, aczkolwiek z powodu letniego upału zostawił na sobie tylko luźne spodnie i wysokie buty z miękkiej skóry. Wiózł wiele broni, jednak przy pasie miał jedynie sztylet. Lanca, łuk i szabla zwisały przy siodle. Dla Hyrkańczyka broń przymocowana do uprzęży była warta tyle samo, co noszona przy boku.

   Kobieta miała na sobie czarną szatę skrywającą ją od wierzchołka głowy do kostek. Wycięto w niej jedynie otwory na rękawy i szparę na oczy. Tę ostatnią zasłaniał dodatkowo cienki woal, tak że twarzy kobiety w ogóle nie było widać. Rękawice i wysokie buty kryły to, czego nie zasłaniała szata.

   Zbliżając się do miasta, wędrowcy minęli pierścień zagród dla bydła i wspólnych pastwisk dla wielbłądów, koni i wołów należących do odwiedzających gród karawan. Bliżej bramy miejskiej znajdowały się obozowiska wędrowców, którzy dotarli do miasta po zamknięciu bram lub którzy woleli nocować poza jego murami. Wokół dymiących ognisk słychać było rozmowy w tuzinie języków. Siedzący przy nich mężczyźni nieustannie opędzali się witkami od natrętnych komarów.

   Kobieta zsiadła z konia i podała wodze Bajazetowi.

   — Wrócę przed wschodem słońca. Odprowadź konie i zajmij się nimi. Wróć, gdy tylko zacznie się rozjaśniać. Nie spij się, pamiętaj!

   Słabość koczowników do mocnych trunków była wręcz legendarna.

   — Jak każesz, pani.

   Bajazet odprowadził wierzchowce. Kobieta zaczęła torować sobie drogę pomiędzy ogniskami. Uczestnicy karawan nie zwracali na nią najmniejszej uwagi. Równie dobrze mogłaby być niewidzialna. Zakładali, że zawoalowana kobieta jest własnością innego mężczyzny, dlatego nie próbowali jej zaczepiać.

   Między ogniskami krążyły również mężczyźni i chłopcy, którzy najwyraźniej nie przybyli z karawanami, oraz inne kobiety. Przeważnie nie zawoalowane, handlowały wieloma towarami: jedzeniem, winem, błyskotkami, a także sobą. Można było tu spotkać wróżbitów i pisarzy podań oraz listów, grajków i sztukmistrzów. Wszyscy garnęli się, by zapewnić uczestnikom karawan zaopatrzenie i rozrywki, włącznie z towarami i usługami, które były zakazane w obrębie miasta.

   Kobieta poruszała się pod prąd różnobarwnego ludzkiego strumienia ku jego źródłu: niewielkiej furtce osadzonej w jednej z wielkich, drewnianych bram miejskich. Samotny wartownik opierał się obok nich na włóczni. Przepuszczał wszystkich, którzy okazywali mu ołowianą płytkę z odciskiem pieczęci jednego z radnych miejskich.

   Zawoalowana kobieta podeszła do wartownika, gdy tylko w jego pobliżu zrobiło się pusto. Strażnik przyjrzał się jej z ciekawością.

   — W czym mogę pomóc, pani?

   Był pewny, że tylko żona kogoś ważnego może nosić tak gęsty woal.

   — Chcę wejść do miasta — odparła kobieta.

   — Masz pozwolenie, pani?

   W jej dłoni pojawiła się uniwersalna przepustka — lśniące złoto. Wartownik rozejrzał się szybko, upewniając się, że nikt nie stoi w pobliżu. Złoto zniknęło za jego pasem i żołnierz skinął nieznacznie głową. Kobieta przeszła przez bramę i zniknęła.

  

   Khondemir stał na wysokim balkonie, badawczo przyglądając się gwiazdom. Na marmurowym parapecie znajdował się delikatny, skomplikowany instrument ze spiżu i kryształów. Mag co chwila spoglądał przez to urządzenie, ostrożnie poprawiając jego ustawienie szczupłymi długimi palcami. W końcu wyprostował się i podszedł do stolika.

   Umoczył pióro w inkauście i zanotował na wybornym pergaminie dokładną godzinę i dzień, kiedy karminowa planeta znalazła się w Domenie Węża.

   W tej chwili jego uwagę przykuły dźwięki z dołu. Wychylił się przez balustradę i popatrzył na ulicę. Mieszkał w najlepszej dzielnicy, gdzie nocni spacerowicze należeli do rzadkości. W świetle rozstawionych co dwadzieścia kroków latarni dostrzegł postać w czerni, wkraczającą na jego dziedziniec. Po pewnym kroku poznał kto to. Wrócił do swojego gabinetu i pociągnął za sznur dzwonka. Chwilę później pojawił się służący.

   — W ogrodzie jest dama. Przyprowadź ją natychmiast do mnie, a potem przynieś wino i przekąski.

   Sługa skłonił się nisko i wyszedł. Po paru minutach rozległo się ciche stukanie do drzwi.

   — Proszę — rzekł mag.

   Sługa z ukłonem wpuścił kobietę do środka i odszedł. Gdy tylko drzwi zamknęły się, kobieta ściągnęła opończę i potrząsnęła głową. Bujne czarne włosy rozsypały się na jej ramiona.

   — Myślałam, że się w tym uduszę! — powiedziała. — Witaj, Khondemirze!

   — Witaj, Lakhme — odparł mag.

   Kobieta, do której się zwrócił, miała rysy charakterystyczne dla członkini jednej z wysokich vendhiańskich kast. Chociaż była niska, jej zmysłowa sylwetka przypominała świątynne rzeźby z jej ojczyzny. Pod opończą miała tylko wąską przepaskę biodrową i buty sięgające po kolana. Była olśniewająco piękna. Najbardziej uderzała jej biała jak kość słoniowa, idealna karnaqa. Lakhme zachowała ją dzięki stałemu używaniu wonnych olejków oraz unikaniu słońca i wiatry.

   — Mam mało czasu — powiedziała, ściągając rękawice. — Wielka horda Bartatui wyruszy, nim księżyc znów wkroczy w tę samą fazę.

   — Udało się mi to wykryć — odpowiedział z namaszczeniem Khondemir. — Przepowiedziały to gwiazdy oraz pewne duchy, z którymi utrzymuję łączność.

   Lakhme rzuciła mu drwiące spojrzenie.

   — Wy, czarnoksiężnicy, zawsze staracie się wmówić, że dzięki swoim mocom potraficie poznać przyszłość i wiedzieć o wydarzeniach w odległych krainach, założę się jednak, że o wiele bardziej cenicie sobie zwykłych szpiegów. Po co inaczej byłabym ci potrzebna?

   — Istotnie, szpiedzy mają dla mnie pewną wartość, potwierdzają bowiem to, co przewidziałem — w kącikach cienkich ust Khondemira pojawił się wątły uśmieszek. — Sama wiesz, że mam z ciebie i inny pożytek…

   Podszedł do Lakhme i otoczył ją ramionami. Kobieta oparła dłoń o jego pierś i popatrzyła na niego z ironią.

   — Czy twoi czarodziejscy bakałarze nie pouczyli cię, że folgowanie cielesnym żądzom doprowadza do poważnego nadwątlenia sił magicznych?

   — Pouczyli — odparł. — Był to jeden z paru przypadków, kiedy się mylili.

   Puścił ją, gdy dyskretne pukanie oznajmiło o przybyciu służącego. Lakhme stała nieruchomo przy drzwiach, dopóki mężczyzna nie postawił tacy na niskim stoliku i wyszedł. Potem Vendhianka wzięła z rąk Khondemira kielich z winem i powoli przeszła po pokoju, podziwiając wystrój wnętrza. Zdawała się nie zwracać uwagi na swoją nagość.

   — Miło znów znaleźć się w cywilizowanych okolicach — powiedziała. — Hyrkańczycy nie doceniają zmysłowych uciech, z wyjątkiem rozkoszy konnej jazdy i zwierzęcego pijaństwa.

   Przesunęła palcami po szkatułce z drewna sandałowego, oblicowanej zdobieniami z kłów mamuta.

   — Niektórzy czują pociąg do pięknych niewiast — stwierdził Khondemir.

   — Traktując je jako łupy wojenne. — Lakhme wzruszyła gładkimi ramionami, sprawiając, że jej piersi zadrżały. — Bartatua jest bardzo dumny, ponieważ odebrał mnie swojemu największemu wrogowi, Kuczludze. Pokazując mnie swoim ludziom, Bartatua przypomina im, że zabił Kuczlugę własnymi rękami i zabrał mu jego kobietę — zgarnęła w garść wyszywaną draperię, przyłożyła ją do twarzy, wciągając w nozdrza zachowaną w niej woń kadzidła. Z lubością zaczęła nacierać się tkaniną. — Nie masz pojęcia, co znaczy mieszkać w nędznych namiotach tych dzikusów, obchodząc się bez najprostszych wygód! — Lakhme puściła draperię, podeszła do tacy i podniosła z niej rożen z opieczonym mięsem, posypanym ziołami i zawiniętym w winne liście. Czytała w oczach czarnoksiężnika o wiele wyraźniej niż on sam w gwiazdach. — Ja...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin