Conan -46- Conan i klątwa szamana.doc

(1329 KB) Pobierz
SEAN U

SEAN U. MOORE

tom 46

 

 

CONAN I KLĄTWA SZAMANA

 

TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN AND THE SHAMAN’S CURSE

PRZEKŁAD KRZYSZTOF KUREK

 

Raven

nieustannie rozbudzającej moją fantazję

swoim uśmiechem

 

NOTA KRONIKARZA

 

Conan zmierza do Anshan, stolicy Iranistanu. Przewodzi grupie około dwustu mężczyzn.

Planują dołączyć do armii króla Arshaka dla złota i chwały — bardziej dla tego pierwszego.

Lecz wiatry ślepego losu, kłębiąc się dziko wokół potężnego Cymmerianina naznaczają jego

plany piętnem fatalnego przeznaczenia.

Tak się zaczyna opowieść o Conanie i szamańskiej klątwie.

 

I

CZERWONA MGŁA

 

Padlinożerne ptaki zataczały kręgi nad małym odcinkiem kamienistej plaży, skrzecząc ze

zniecierpliwienia. Ostry zaduch rzezi, która dokonywała się poniżej, psuł powietrze, swąd

krwi ściągał coraz więcej sępów.

Tysiące trupów wypełniały plażę, rozciągając się na niej niczym przerażający dywan

śmierci. W zaciśniętych palcach wielu zabitych wciąż tkwiła broń, inne ciała leżały

poskręcane, przywalone ciałami swoich przeciwników. Wszystkie z grymasami nienawiści na

zastygłych twarzach, pozbawionych życia. Poszarpane, zakrwawione szaty, przesiąknięte

czerwienią kefie należały do ludzi z plemion Iranistanu. Rozrzucona strzaskana broń,

pokiereszowane ciała, poodrąbywane członki tworzyły milczącą opowieść o bezlitosnym

boju.

Nie wszyscy jednak zostali wybici, choć rozkrzyczane, ptaki ośmieliły zbliżyć się dość

wyraźnie. Bitwę przeżyła grupa czternastu wojowników. Mieli na sobie żółte szaty w

czerwone pasy, noszone przez ludzi z plemienia Kaklani, z południa Iranistanu. Dalej, za

nimi, chwiejnie kroczył starzec z długą, białą brodą, ciężko wspierając się na drewnianej

lasce. Dysząc i złorzecząc grupa przesuwała się wśród porozrzucanych trupów, by okrążyć

samotnie stojącego mężczyznę.

Nie ruszał się z miejsca. Czarne włosy opadały mu na ramiona spod krzywo osadzonego na

głowie, poobijanego hełmu. Szeroką i silną pierś przykrywała solidna kolczuga. Naprężone

muskuły pokrywały jego ramiona, a w pokrytej bliznami prawej dłoni tkwił masywny, szeroki

miecz, połyskujący w słońcu parnego popołudnia. Cały pokryty był krwią Kaklanisów, która

skapywała jeszcze z krawędzi ostrza. Oczy mu płonęły, wargi zaciskał w okrutnym grymasie.

To Conan, barbarzyńca z Cymmerii — krainy ściętych mrozem równin, leżących tak

daleko na pomocy, że tutaj, u południowych wybrzeży Hyborii, mało kto znał jego sławne

imię. Mieszkańcy Cymmerii, zahartowani twardym życiem, byli tak surowi, jak ich ojczyzna.

Nigdy nie oddawali swego życia tanio i Conan nie stanowił wyjątku. U jego stóp leżał stos

trupów Kaklanisów, a pod nimi ciała Zaririsów, którzy walczyli u jego boku.

Zaririsi — zacięci, odwieczni wrogowie Kaklanisów — wynajęli Conana i towarzyszących

mu najemników, by dołączyli w zgubnym ataku na Kaklanisów. Do wściekłego starcia doszło

u stóp Gór Złotych. W rytmie bitewnym walczący stopniowo przesuwali się w kierunku

plaży, gdzie padł zarówno ostami Zariris, jak i ostatni wojownik z kompanii Conana.

Conan wyciągnął miecz z pochwy o świcie, dając swym ludziom sygnał do ataku. Przez

cały dzień znajdował siew samym sercu zaciekłego boju. Teraz słońce opadało, by utonąć za

horyzontem, ale Conan nie przejawiał żadnych oznak wyczerpania. Wysoko i niezachwianie

dzierżył swój oręż w gotowości na przyjęcie zbliżających się Kaklanisów.

Znużeni współplemieńcy, czując że zwycięstwo jest w zasięgu ręki, ruszyli jak jeden mąż,

paląc się do zadania ostatniego ciosu. Czternaście twarzy wykrzywionych groźnie z

wściekłości. Czternaście ostrzy zbliżających się coraz bardziej, niczym stalowe zęby gotowe,

by zacisnąć się wokół głowy, ciskającego piorunujące spojrzenia, Cymmerianina.

— Cudzoziemska hiena — wycharczał pierwszy i ruszył naprzód spluwając pod nogi

Conana. — Walka skończona. Zatopię to ostrze w twe rozpalone, plugawe bebechy!

Pchnął z szybkością atakującej żmii, celując ostrzem w pierś Cymmerianina. Lecz Conan

odparował i bezlitośnie wytrącił broń z ręki Kaklanisa. Następnie odciął ramię, które ją

trzymało, i rozpłatał żebra. Szczęk stali i wrzask zranionego wojownika zmieszały się z

dzikim okrzykiem bojowym Conana. Kaklanis padł na stos trupów u jego stóp. Conan uwolnił

swój zakrwawiony miecz, szykując go na następnego napastnika. Potężnym uderzeniem z

góry roztrzaskał jego broń i rozłupał jego czaszkę aż do żuchwy. Zanim pozostali zdążyli

zareagować, Conan był już poza pierścieniem otaczających go napastników. Mógł zbiec, lecz

poprzysiągł zemstę za swych ludzi, wiernych towarzyszy, którzy zginęli z rąk Kaklanisów.

Odwrócił się, by zmierzyć się z dwunastoma rozwścieczonymi Iranistańczykami. Uderzyli na

niego jak wzburzona fala, ale natrafili na nieugiętego Cymmerianina. Po każdym jego ciosie

kolejny Kaklanis padał z krzykiem, umierając z rozłupaną czaszką, rozrąbanym torsem czy

rozpłatanym karkiem. Ich natrętne ciosy spadały jak ulewa na rozjuszonego barbarzyńcę.

Solidna kolczuga nie przepuszczała uderzeń ostrzy, choć parę z rozpaczliwych cięć trafiło

Cymmerianina. Jednak znacznie bardziej niż on sam ucierpieli ci, którzy znaleźli się w

zasięgu jego nieprzerwanie siekącego miecza.

Bitewna gorączka owładnęła Conanem tłocząc przez jego żyły prawdziwy ogień i

wypełniając nim głowę. Walczył z niegasnącą furią do czasu, aż ostami Kaklanis padł na

ziemię, ściskając w agonii swój rozpruty brzuch. Conan uniósł miecz wypatrując kolejnego

wroga. Dysząc z wysiłku, z sercem walącym jak wojenny bęben Piktów, uważnie obserwował

ciała, szukając jakichkolwiek oznak życia. Tylko jeden z Kaklanisów jeszcze się ruszał —

białowłosy starzec. Kaszląc i plując, wsparł się na ozdobnie rzeźbionej drewnianej lasce i

dźwignął z poczerwieniałej od krwi ziemi.

Miał zraniony bok, i wlókł za sobą niemal odciętą nogę. Mozaika kolorowych tatuaży

pokrywała łysą głowę i kościsty tors. Zaschnięta krew oblepiała skorupą jedną stronę

pomarszczonej twarzy. Conan, który znał trochę plemiona Iranistanu, odgadywał, że stoi oko

w oko z kaklańskim szamanem.

Cymmerianin obawiał się wprawdzie, że szaman może rzucić jakieś czary, ale był już

znużony walką i nie atakował nieuzbrojonego człowieka. Gorąca krew wojownika zaczęła

powoli stygnąć. Poza tym wyglądało na to, że rany starca i tak wkrótce wyślą go do piekła, na

jakie zasłużyli wszyscy z jego plemienia.

— Pokój, starcze — powiedział Conan w chropowatym iranistańskim języku. — Nie

zrobię ci krzywdy.

Szaman zatoczył się i podniósł laskę, jakby chciał zadać cios. Conan cofnął się o krok.

Szaman stracił równowagę i ukląkł na jedno kolano. Patrzył teraz na Cymmerianina z dołu,

zacisnął dłonie na końcach laski. Zgiął ją tak mocno, aż trzasnęła. Wymamrotał coś w

nieznanym Conanowi języku i czerwone wstęgi światła wystrzeliły z obu części złamanego

kija. Płynęły w powietrzu, aż zlały się w mgłę, która otoczyła głowę wojownika. Szaman

zakrzyknął coś głośno i chrapliwie. Tuman mgły zaiskrzył w światłach zachodzącego słońca.

Nagle szaman urwał swój zaśpiew i umarł, jego ciało osunęło się na zakrwawioną ziemię.

Conan machał rękami próbując odpędzić gryzący czerwony obłok. Bolesne błyski

wypełniały jego głowę jak szpilki przewiercające czaszkę, docierały do mózgu. Próbował

zaczerpnąć powietrza, ale poczuł jedynie dławiącą, słodką mgłę. Dusząc się złapał dłońmi za

gardło i runął na sztywniejące ciało szamana.

 

II

PLAŻA WE KRWI

 

Conan gnał przez gęstą, pulsującą żarem dżunglę zdyszany po długiej gonitwie.

Zapomniał, co ścigał — jego zwierzyna była bystra i zwinna. Cymmerianin był nagi i nie miał

żadnej broni, ale jakoś nie martwił się tym. Wypadł na polanę i spojrzał w górę. Zobaczył

księżyc w pełni, królujący na nocnym niebie, spoglądający w dół, niczym błyszczące, wrogie

oko. W jakiś sposób podniecało go to i skłaniało do przyśpieszenia biegu.

Zapach łupu wypełniał jego nozdrza. W napięciu zbliżał się do czworonożnego zwierzęcia,

wyczuwając jego strach. Mgła zalewała Conanowi oczy, krew zawrzała w żyłach. Przedarł się

przez gęstwinę, wyciągnął ręce przed siebie i stanął zaskoczony swoim wyglądem. Ręce

pokrywała mu jasna sierść. Ostre, czarne szpony wyrastały z grubych i zdeformowanych

palców.

Conan skoczył naprzód i chwycił w te szpony skowyczące zwierzę, targając i rozrywając

jego ciało…

 

Obudził się z krzykiem, zerwał na równe nogi, strząsając krople potu z twarzy i włosów.

Zmrużył oczy uderzony bolesnym blaskiem iranistańskiego wschodu słońca i zanim

uświadomił sobie, że śnił, odruchowo sięgnął po miecz.

Uwolnił stopę spod sztywnego ciała szamana, ze wstrętem cofnął się o krok, potykając o

oderwaną nogę. Wszędzie leżały ciała poległych. Powoli przyzwyczajał się do ostrego światła

i usiłował uspokoić, bijące zbyt szybko, serce. Nadchodził przypływ. Fale z pluskiem

uderzały w ciała rozrzucone wzdłuż brzegu plaży.

Każdy po takiej bitwie następnego dnia nie ruszałby ani ręką, ani nogą, czując ból

każdego, najmniejszego nawet zadrapania. Lecz nie Conan. Jego wytrzymałość była

wytrzymałością wilka, jego siła siłą lwa. Nieraz walczył w kampaniach, w których walkę

prowadzono od świtu do nocy, przez wiele dni z rzędu, gdy żołnierzy karmiono skąpym

jadłem i racjonowaną wodą. A ta bitwa trwała tylko jeden podły dzień.

Barbarzyńca potarł obolałe skronie i starał się odpędzić wspomnienie dziwnego snu. Ale

żaden senny koszmar nie mógł równać się z piekielnym widokiem pobojowiska wokół niego.

Makabryczny obraz plaży przyprawiłby o mdłości niejednego najemnika, ale Conan z takimi

widokami był obeznany aż nazbyt dobrze. Wszak urodził się na polu bitwy, w Cymmerii,

przed blisko trzydziestoma laty. W chwili osiemnastych urodzin miał za sobą więcej wojen,

niż inni widzieli w ciągu całego swego żywota.

Conan przyglądał się teraz bliżej efektom okrutnej plemiennej wendety. Uznawał za

niegodne bezczeszczenie ciał zabitych nieprzyjaciół, ale patrząc na ohydne czyny popełnione

na przeciwnikach, zdawało się, że członkowie iranistańskich plemion znajdują rozkosz w

takich praktykach. Plaża wyglądała jak makabryczny arras śmierci, utkany z przerażających

nici.

Wschodzące słońce rozpraszało poranny chłód, ale niewiele uczyniło, by napełnić ciepłem

serce Conana. Z goryczą przeklinał okoliczności, w jakich wplątał się w tę tragiczną walkę.

Tydzień wcześniej on i jego towarzysze zmierzali w kierunku turanijskich stepów, by

dołączyć do armii Arshaka, nowego króla Iranistanu.

Towarzystwa dotrzymywali Conanowi doświadczeni Hyrkanijczycy, spragnieni złota i

chwały. Podczas przemierzania ziem Zaririi zostali zaproszeni do namiotu Jarała, szejka tej

krainy.

Jaralowi znana była legendarna waleczność Conana. Opowiedział Cymmerianinowi o

niesłychanym okrucieństwie Kaklanisów, tak wyraziście opisując ich podłe czyny, że

zatwardziały żołnierz słuchał zdumiony. Apelując do sumienia Conana, powołując się na

rycerski kodeks honorowy, Jarał przekonywał, że Conan powinien mu pomóc. Początkowo

barbarzyńca odmawiał, chcąc jak najszybciej dotrzeć na stepy i napełnić sakwy złotem ze

skarbca Arshaka. W miarę jednak, jak zapadał zmierzch, Jarał napełniając Conanowi puchar

coraz to wspominał o hojnej nagrodzie za pomoc. Skąpo odziane, płomiennookie dziewki

przynosiły co chwila wyszukane potrawy. Wkrótce też Jarał wezwał do namiotu zespół

zaririskich tancerek. Gdy Conan rozochocony chwycił w ramiona delikatną czarnowłosą

dziewczynę, szejk złożył mu ostateczną, szczodrą ofertę: połowa skarbów Kaklanisów do

podziału między członków jego kompanii. Mówił wcześniej o zaririskich klejnotach

plemiennych, skradzionych przez Kaklanisów. Obiecał nawet Conanowi oddzielny udział w

łupach, jeśli tylko wrogowie zostaną pokonani.

Conan przystał na to. Była to zła decyzja, której teraz żałował. Kaklanisi przeważali

liczebnie atakujących co najmniej dwukrotnie, a inwazja zamieniła siew masakrę.

Cymmerianin czy zwycięży, czy zginie, zmuszony był walczyć. Rozważał nawet wycofanie

się, lecz jego ludzie zostali otoczeni, a on czuł się za nich odpowiedzialny. Zginęli śmiercią

bohaterów, walcząc do końca, pociągając ze sobą do piekła niejednego z Kaklanisów.

Wszyscy jego ludzie stracili życie. Zaklął i zaczął odganiać czarne myśli. Patrzył na

bezczelne ptactwo, wyszarpujące fragmenty mięsa z rozkładających się ciał. Delikatnemu

szumowi przybrzeżnych fal towarzyszyło łopotanie skrzydeł, przenikliwe wrzaski

ucztujących w pośpiechu ptaków i gwałtowne odgłosy żarłocznych dziobów.

Conan patrzył na skrzącą się wodę i ważył swoje możliwości. Cienkie wstążki chmur

powoli unosiły się na niebie. W oddali spostrzegł kształt krzyża, który przypominał maszt

dryfującego powoli okrętu ze zwiniętym żaglem. Do uszu Conana docierał łagodny szept

oceanu. Przywoływał go, ale Cymmerianin zdecydował nie odpowiedzieć na zew. Miał lepsze

widoki. Były tu, gdzie stał mocno na ziemi.

Poza tym miał jeszcze coś do zrobienia. Ziewnął i jeszcze raz powiódł wzrokiem po

ponurym otoczeniu wokół. Czuł się zmęczony, choć przespał całą noc. Dotknął obolałej

głowy nie mogąc sobie przypomnieć, kiedy został uderzony. Gdy ogarniała go bitewna

gorączka, nie myślał o niczym innym, jak tylko o walce. Dopiero potem posiniaczone ciało

dawało mu o sobie znać. Możliwe, że jego nocny koszmarny sen był następstwem jakiegoś

potężnego ciosu. Wciągając w płuca haust rześkiego, morskiego powietrza zabrał się od razu

do wykonania przykrego zadania.

Zaczął zbierać ciała swych ludzi. Układał je, wraz z bronią, na stercie drewna i następnie

podpalał. Zawsze tak robił. Jego towarzysze byli lojalni i dzielni, zasługiwali na lepszy

pochówek. Lecz mógł zrobić tylko to — nie dopuścić, by jego żołnierzami karmiły się ptasie

żołądki.

Przez wiele godzin Conan wykonywał tę przygnębiającą pracę, wyszukując ciała swoich

żołnierzy i składając je razem. Nie opłakiwał tych, którzy padli, ani nie obwiniał się z powodu

ich śmierci. Towarzyszyli mu z własnej woli, umarli godnie, a on ich pomścił.

Cymmerianin taszczył kolejnych zabitych, gdy zauważył, że usta jednego nieznacznie

poruszają się. Był to Ari, jego zastępca i niezły wojownik. Oczy miał zamknięte. Conan

pochylił się i przytknął mu do ust bukłak z wodą. Nagle cofnął rękę zaskoczony. Ruch

twarzy, który spostrzegł wcześniej, spowodował mały krab, znajdujący się w ustach

mężczyzny, zjadając mu język. Cymmerianin strząsnął trupożercę. Nadział na ostrze miecza,

wyrwał z jego szczypców strzęp surowego mięsa. To było wszystko, co zostało z języka Ari.

Conan umieścił ciało obok innych, których doliczył się już prawie dwieście. Ramiona

barbarzyńcy zaczynały drżeć, żar dnia i wilgoć uderzały jak niewidzialne pięści. Zmęczony

powlókł się z powrotem do obozu Zaririsów, który leżał oddalony o jakiś kilometr, tam, gdzie

Góry Złote dotykały brzegu Oceanu Południowego. Ugasił pragnienie winem i wziął konia

szejka, by nazbierać drewna na pobliskich lesistych wzgórzach.

W noc przed bitwą Conan widział, jak Jaral wymyka się z obozu dźwigając drewnianą

skrzynię w kierunku tych właśnie wzgórz. Zaciekawiony śledził przebiegłego szejka i

zobaczył, że ten zakopał skrzynię w pobliżu małego, charakterystycznie zdeformowanego

drzewa. Cymmerianin domyślał się, że skrzynia zawiera złoto należne jego towarzyszom.

Dobrze więc zapamiętał to miejsce, w razie gdyby szejk nie kwapił się z wypłaceniem im

nagrody za pomoc w walce.

Conan opuścił obóz kierując się w tę stronę. Odnalazł skrzynię i objuczył nią wierzchowca,

po czym nazbierał drewna na podpałkę. Nie dbał o to, że było niewysuszone — zanim dym

zacznie unosić się znad stosu, on będzie daleko. Zdecydował już, dokąd się udać.

Ze skrzynią iranistańskiego złota mógł spędzić kilka miesięcy w niedalekim, portowym

mieście Denizkenar. Po miesiącu raczenia się najprzedniejszym mocnym winem, w

towarzystwie subtelnych kobiet przestałby odczuwać gorzki smak, jaki pozostawiła po sobie

ta bitwa. To by go postawiło na nogi. Już długo nie zażywał żadnych przyjemności, jakich

dostarcza cywilizacja. Żył ponurym życiem najemnika. Powrócił do ułożonego stosu

poległych kamratów, rozniecił ogień i przez chwilę patrzył, jak płomień powoli zajmuje

drewno. Ostry dym wił się i mknął w kierunku nieba. Lecz gdy właśnie dosiadał konia, ujrzał

zbliżających się jeźdźców — setki ludzi na koniach, cwałujących na złamanie karku.

— Na Croma! — zaklął spinając boki piętami swojego wierzchowca, skłaniając go do

pełnego galopu. Jeźdźcy nosili charakterystycznie paskowane kefie Bajkarisów —

wschodnich sprzymierzeńców Kaklanisów, bez wątpienia wezwanych przez jakiegoś

wysłańca.

Ci sojusznicy przybyli za późno, ale Conan zdawał sobie sprawę, że szukaliby zemsty na

nim. Piach unosił się pod ciężkimi kopytami koni niosących jeźdźców w kierunku stosu

spowitego w kłęby dymu. Ludzie z pierwszych szeregów poganiali zwierzęta okładając ich

spocone zady. Zza pasów wyciągali groźne, zakrzywione szable i wywijali nimi w powietrzu.

Conan mknął na zachód, ku Górom Złotym, licząc, że ukryje się wśród cienistych,

skalnych zaułków i zwabi ścigających. Wiatr szarpał żółtą szatą Cymmerianina, która miała

zdezorientować, że Conan jest przyjacielem Zaririsów. Nie pozbył się jednak własnego

nakrycia głowy wątpiąc, by zrobiło to jakąkolwiek różnicę. Jego zmęczony koń biegł coraz

wolniej, obciążony dodatkowo skrzynią wypełnioną złotem. Cymmerianin spojrzał za siebie

na rozwścieczonych Bajkarisów. Byli coraz bliżej. Gdy Conan wjechał między dwa

kamieniste wzniesienia, spostrzegł grupę leżących w oczekiwaniu bajkariskich strzelców, ze

strzałami założonymi na cięciwy, gotowych do oddania strzałów. Inni wznosili kusze, biorąc

go na cel.

— Na Croma i Badb! — zaklął i szarpnął wodze swojego rumaka. Gwałtownie skierował

go na południe na chwilę przed tym, jak strzelcy rozpoczęli wysyłać deszcz grotów.

Strzały i bełty sunęły w powietrzu jak drewniane pioruny i uderzały z łoskotem o skały.

Kilka ugodziło konia, inne odbiły się od kolczugi na plecach Conana. W panice wierzchowiec

poniósł do przodu. Conan wczepił się w jego grzywę, i cwałowali na południe wschodnim

zboczem Gór Złotych. Cymmerianin skierował konia w stronę wąskiego pasa kamienistej

plaży, najdalej wysuniętego na południowy zachód wybrzeża Iranistanu.

Bajkaryjscy jeźdźcy rozciągnęli swój szyk, nie dając Conanowi żadnej nadziei na ucieczkę.

Rozważał kilka możliwości: zostać w miejscu lub ruszyć na nich środkiem i próbować

przedrzeć się, lub też szukać ocalenia w morzu. Z okresu kiedy był piratem w Belit Conan

pamiętał, że vendhyańscy kupcy często podróżują szlakiem Południowego Oceanu.

Wymieniali towary z przybrzeżnymi plemionami Zambebwei i z Gwadirisami,

zamieszkującymi Wyspy Perłowe.

Jego wyostrzony wzrok wychwycił na południowym horyzoncie kształt okrętu. Dystans do

pokonania w wodzie był niemały, lecz spokojne morze dawało większe szansę na ratunek, niż

Conan miałby zostając na miejscu.

Zeskoczył z grzbietu spienionego konia, wciąż trzymając wodze. Zerwał z siebie

wyszczerbioną kolczugę, cisnął na bok i ściągnął kefię. Kilkoma zręcznymi ruchami zrobił z

nakrycia głowy worek i napełnił go taką ilością złota, jaką uznał, że uniesie. Po chwili

namysłu schował miecz do pochwy i przywiązał worek do swojego szerokiego, skórzanego

pasa. Wziął głęboki oddech i zanurzył się w ciepłą błękitną wodę.

Krzyki Bajkarisów dochodziły do jego uszu, gdy walczył z falami, posuwając się naprzód.

Zmagał się z pokusą porzucenia worka ze złotem, które mogłoby zabezpieczyć mu dostanie

się na pokład statku… jeśli dotrze do tego odległego celu. Za nim ryczący wściekle mściciele

zrzucali ciężki rynsztunek i wskakiwali do wody, ściskając w zębach zakrzywione noże.

Łucznicy i kusznicy, którzy zostali w tyle, teraz dotarli na brzeg morza i zaczęli ostrzał.

Cymmerianin dziękował losowi, że Iranistańczycy nie należeli do najlepszych strzelców,

inaczej upolowaliby go jak rybę, zanim znalazłby się poza zasięgiem ich broni.

— Zaririska świnia! — wrzeszczeli, rzucając jeszcze inne wyzwiska za uciekającym

barbarzyńcą.

— Niech morskie bestie wyczyszczą twoje przeklęte kości!

Conan śmiałby się, ale oszczędzał oddech. Umknął strzelcom, lecz tuziny bajkariskich

wojowników wciąż, nieustępliwie podążały za nim. Obciążony workiem złota i masywnym

mieczem, czuł że zwalnia tępo. Bajkarisi płynęli o rzut kamieniem od niego i zbliżali się z

każdą sekundą.

 

III

„WITAMY NA POKŁADZIE…”

 

Conan przyśpieszył tempo, wykorzystując resztę zasobów siły. Ciężar miecza i worka ze

złotem, mógłby kogoś słabszego pociągnąć na dno oceanu, lecz niezwykła tężyzna pomagała

mu nieść się przez łagodne wody oceanu tak bystro, że niejedno stworzenie morskie mogłoby

tego pozazdrościć. Oddychając rytmicznie Conan skupił się, by osiągnąć największą

szybkość, na jaką go było stać. Kiedy cel przeprawy pojawił się już wyraźniej przed nim,

uniósł głowę i obejrzał przez ramię.

Wielu Bajkarisów, bardziej przywykłych do siodeł niż do morza, zaczęło słabnąć. Inni

zatrzymali się już dawno, poruszali się teraz dotykając stopami dna, zbyt zmęczeni, by

dopłynąć z powrotem do brzegu. Strzelcy na plaży wyglądali jak zwykłe robactwo.

— Psy! — wyrzucił z siebie Conan.

Ten okrzyk zakłócił mu na chwilę oddech, lecz zaraz płynął już spokojnie dalej z nadzieją

dotarcia do statku. Był już na tyle niedaleko, że mógł rozpoznać pewne szczegóły: wysoka

rufa, szerokie śródokręcie — kształt przypominający vendhyańskie trampy. Po obu bokach

umocowanych było po dziesięć wioseł. Kapitan skompletował załogę dość oszczędnie —

Conan dojrzał pracujących wioślarzy. Możliwe, że dowódca stawiał raczej na pomyślne

wiatry, a nie na ludzką siłę. Pojedynczy żagiel był zwinięty i przymocowany gejtawami do

rei, i nie było żadnych znaków, które mówiłyby coś o pochodzeniu statku.

Doświadczone oko Cymmerianina mówiło mu, że trafił na wyładowaną towarem

vendhyańską jednostkę handlową. I nie był to okręt handlarzy niewolników — tamte niosą ze

sobą łatwy do rozpoznania zapach, który wokół skaża powietrze. Jeśli tam wiosłują wolni

ludzie, Conan mógł być mile widziany, jako znający się na takiej roboc...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin