Bürger Gottfried A. - Przygody Münchausena (popr.).pdf

(407 KB) Pobierz
GOTTFRIED A. BÜRGER
PRZYGODY
MÜNCHHAUSENA
PRZEKŁAD: HANNA JANUSZEWSKA
INSTYTUT WYDAWNICZY „NASZA KSI Ę GARNIA” WARSZAWA 1983
1012899495.001.png 1012899495.002.png
Słowo wst ę pne
Przez długie wieki ludzie pracuj ą cy ci ęż ko na roli i w rzemio ś le ż yli jak niewolnicy i n ę dzarze.
Pragn ę li oni — jak ka ż dy człowiek — wolno ś ci, szcz ęś cia i wiedzy, ale naprawd ę wolni, bogaci i po-
t ęż ni mogli by ć wówczas tylko w marzeniach. W długie, zimowe wieczory opowiadali sobie legendy i
bajki tak pełne rado ś ci, niezwykłych i szcz ęś liwych przygód, jak ich dola była smutna, szara i ci ęż ka.
W ba ś niach znajdowali to, czego brakowało im w ż yciu — rado ść , wolno ść , dostatek, panowanie nad
siłami przyrody, nad przestrzeni ą , któr ą wówczas trzeba było przecie ż pokonywa ć na piechot ę lub co
najwy ż ej konno.
Ka ż dy naród posiada własny, niewyczerpany skarbiec takich ludowych opowiada ń , ba ś ni i ba-
jek — skrz ą cych si ę wspaniałymi, fantastycznymi pomysłami, błyskaj ą cych dowcipem i wesoł ą kpin ą ,
pełnych pogody ż ycia i marze ń o szcz ęś liwej i sprawiedliwej przyszło ś ci ś wiata.
Twórc ą wspaniałych w ą tków, stanowi ą cych podstaw ę przygód opowiedzianych w tej ksi ąż ce,
nie jest baron Hieronim Münchhausen, który ż ył naprawd ę w Niemczech przed dwoma wiekami,
przez dziesi ęć lat słu ż ył jako oficer kawalerii w armii rosyjskiej i zyskał sław ę niezwykłego samo-
chwała, zmy ś laj ą cego przy kieliszku niestworzone historie, jakie mu si ę rzekomo zdarzyły.
Równie ż Gottfried August Bürger, znakomity poeta niemiecki z XVIII wieku, którego nazwisko
widnieje na okładce, nie wymy ś lił sam wszystkich tych uroczych bajek my ś liwskich, ż ołnierskich i
podró ż niczych.
Stworzył je niemiecki lud — bogata fantazja wielu pokole ń bezimiennych gaw ę dziarzy, tych
nieznanych artystów ż yj ą cych pod chłopskimi strzechami czy ubranych w uniformy prostych ż ołnie-
rzy.
Baron Münchhausen popijaj ą cy wino w wesołej kompanii i chełpi ą cy si ę przed ni ą swymi
zmy ś lonymi wyczynami i awanturami bezwiednie czerpał pomysły do swych przechwałek z ludowych
ba ś ni, zasłyszanych od chłopów i wyczytanych w popularnych wówczas kieszonkowych „Podr ę czni-
kach dla wesołków”. Z takich wła ś nie bajek o niezwykłych sposobach my ś liwskich, o lasach wyrasta-
j ą cych w mgnieniu oka pod samo niebo, o olbrzymach stawiaj ą cych siedmiomilowe kroki, o czaro-
wnicach lataj ą cych w powietrzu na miotłach, o dziwacznych zwierz ę tach — układał dowcipny baron
swoje opowiadania o tym, jak to polował na kaczki i nied ź wiedzie, harcował na fruwaj ą cych kulach
armatnich, wspinał si ę na ksi ęż yc po p ę dzie fasoli i korzystał z usług trzech niezwykłych słu żą cych...
Jego pełne cudownych i nieprawdopodobnych przygód wyprawy morskie przypominaj ą ż ywo star ą
niemieck ą bajk ę ż ołniersk ą „O sze ś ciu zuchach, którzy zwiedzili cały ś wiat”.
Opowiadania Münchhausena, spisane i wydane najpierw anonimowo w Niemczech, potem
przeło ż one na j ę zyk angielski, zwróciły uwag ę poety Gottfrieda Augusta Bürgera, który słyn ą ł jako
twórca pi ę knych ballad — wierszy opartych na ludowych legendach i opowiadaniach, opiewaj ą cych
niedol ę i bohaterstwo prostych ludzi. Opracował on na nowo, upi ę kszył i rozszerzył przygody
Münchhausena i wydał je drukiem w 1786 roku, zatajaj ą c zreszt ą swoje nazwisko jako ich autora.
W uj ę ciu Bürgera fantastyczne przygody niemieckiego barona, zawadiaki i blagiera, nabrały
cech subtelnej, ale ci ę tej gdzieniegdzie kpiny z całej niemieckiej szlachty, z jej awanturniczo ś ci,
opilstwa i nieróbstwa.
Opowiadania te zyskały szybko rozgłos w Niemczech i nawet w innych krajach. We Francji na
przykład przeło ż ył w zeszłym stuleciu ksi ąż k ę Bürgera słynny pisarz francuski Teofil Gautier, a
współczesny mu rysownik i malarz Gustaw Dore ozdobił j ą wspaniałymi sztychami. Baron Münch-
hausen stał si ę wsz ę dzie uosobieniem wesołego gawedziarza-samochwała, a opowie ść o jego cudo-
wnych przygodach rozsławiła po całym ś wiecie pi ę kne w ą tki ludowych niemieckich bajek.
Zdzisław Ryłko
Podró ż z przygodami
Wyruszyłem z domu w podró ż do Rosji w połowie zimy, mniemaj ą c całkiem słusznie,
i ż tylko wówczas mróz i ś nieg, bez ż adnych kosztów ze strony szacownych i troskliwych
rz ą dów, darmo wygładz ą wreszcie drogi poprzez północne okolice Niemiec, Polsk ę , Inflanty i
Kurlandi ę , drogi, które wedle opisów wszystkich podró ż ników s ą jeszcze bardziej wyboiste
ni ż ś cie ż ki wiod ą ce do Ś wi ą tyni Cnoty.
Podró ż owałem konno. Najlepszy to sposób, zwłaszcza gdy zacny jest je ź dziec i szkapa.
Nie narazisz si ę wtedy na spraw ę honorow ą z pierwszym lepszym uprzejmym niemieckim
poczmistrzem ani na to, by wiecznie spragniony pocztylion włóczył ci ę od karczmy do karcz-
my.
Byłem lekko odziany, co, gdym si ę coraz bardziej zapuszczał na północny wschód,
dosy ć dawało si ę we znaki.
Łacno wi ę c sobie wystawi ć , jak przy tak srogiej pogodzie czuł si ę w pustej okolicy ubo-
gi, stary człowieczyna, który na polskim wygonie le ż ał opuszczony, ledwo paroma łachami
nago ść sw ą skrywaj ą cy. Serce ś cisn ę ło mi si ę z ż alu nad biedaczyskiem. Wi ę c cho ć i mnie
mróz a ż pod ż ebra w serce si ę wgryzał, przecie ż narzuciłem na ń mój płaszcz podró ż ny.
Wtedy z nagła ozwał si ę z niebios cudowny głos, wychwalaj ą cy mój czyn miłosierny:
— Niech mnie wszyscy diabli, synu! To ci b ę dzie policzone!
— A niech tam — pomy ś lałem i jechałem dalej, a ż mnie ogarn ę ły mrok i noc. Jak
okiem si ę gn ąć , nie jawiła si ę , nie odzywała ż adna wie ś . Kraj cały le ż ał pod ś niegiem, nie
sposób wypatrzy ć ni drogi, ni mostu. Znu ż ony jazd ą , zsiadłem z konia i przywi ą załem go do
czego ś , co mi kształtem przypominało stercz ą cy ze ś niegu pieniek. Dla pewno ś ci podło ż yłem
sobie pistolety pod rami ę , ległem opodal na ś niegu i uci ą łem sobie zdrow ą drzemk ę a ż do
białego dnia.
Zdumiałem si ę wielce, gdym obaczył, ż e le żę po ś rodku wsi, na cmentarzu ko ś cielnym.
Mego konia pocz ą tkowo nigdzie dojrze ć nie mogłem. Lecz — oto usłyszałem gdzie ś wysoko
nade mn ą r ż enie. Gdym spojrzał w gór ę , ujrzałem, ż e moje konisko do kurka ko ś cielnego
przywi ą zane u wie ż y dynda! Wnet poj ą łem, jak si ę rzecz miała: cał ą wie ś noc ą zasypał ś nieg,
a gdy z nagła mróz zel ż ał, ś nieg zacz ą ł taja ć , a ja ś pi ą c obsuwałem si ę wraz z nim po trosze,
pomalu ś ku i łagodnie.
To za ś , com w ciemno ś ci wzi ą ł za pieniek ze ś niegu stercz ą cy, do czegom mego konia
przywi ą zał, był to krzy ż czy te ż kurek na ko ś cielnej wie ż y.
Nie zastanawiaj ą c si ę wi ę c wiele, wzi ą łem jeden z mych pistoletów i paln ą łem z niego
w cugle od uzdy mojego wierzchowca. W ten sposób odzyskałem konia i ruszyłem dalej w
drog ę .
Potem wszystko szło dobrze, a ż do chwili gdy przybyłem do Rosji, gdzie nie ma zwy-
czaju zim ą konno podró ż owa ć . Ż e za ś kieruj ę si ę zasad ą „Co kraj — to obyczaj” — nabyłem
małe, r ą cze sanki zaprz ę gni ę te w jednego konia i ruszyłem do Petersburga z animuszem.
Nie pomn ę ju ż zgol ą , czy mi si ę to przydarzyło w Estonii, czy te ż w okolicach
pomi ę dzy Narw ą i New ą , to przecie pami ę tam, i ż było to w srogim lesie, gdym ujrzał p ę dz ą ce
za mn ą straszliwe wilczysko, któremu gwałtowny zimowy głód dodawał jeszcze r ą czo ś ci.
Tote ż wilk mnie wnet dogonił i zdawało si ę , ż e ju ż nie ma dla mnie ratunku. W okamgnieniu
poło ż yłem si ę na płask na dnie sa ń , zdaj ą c konia na jego własny spryt, co mi si ę zdało najle-
psze dla nas obu.
I wtedy stało si ę to, co mi wprawdzie chodziło po głowie, ale czegom si ę ani spodzie-
wał, ani oczekiwał.
Wilczysko, nie bacz ą c na moj ą skromn ą osob ę , dało przeze mnie susa i, zapami ę tałe w
zło ś ci, skoczyło wprost na konia, oderwało i łykn ę ło za jednym razem cały zad biednej
szkapy, która z trwogi i bólu; gnała tym ci pr ę dzej.
A ja, skryty w saniach i bezpieczny, ukradkiem uniosłem głow ę i wtedy ujrzałem z
przera ż eniem, ż e wilczysko prze ż arło prawie konia na wylot.
Zaledwie jednak wcisn ę ło si ę zgrabnie do wewn ą trz ko ń skiego kadłuba, skorzystałem z
okazji i zamachn ą łem si ę siarczy ś cie biczem po jego kudłach. Cho ć wilczysko tkwiło jakby w
pokrowcu, przecie ż ten niespodziewany cios nap ę dził mu t ę giego stracha. Z całej mocy
targn ę ło si ę naprzód, a ż spadł ze ń ko ń ski zezwłok i wyobra ź cie ż sobie! — miast konia gna
wilczysko w zaprz ę gu! Ja ze swej strony coraz g ęś ciej ś wiadczyłem mu razy biczem i oto
niespodzianie dla obydwu nas, zdrowo i cało, galopem wpadli ś my do Petersburga, ku niema-
łemu zdumieniu spektatorów *.
Nie b ę d ę was, panowie, nu ż ył czcz ą gadanin ą o poło ż eniu, sztukach pi ę knych, naukach
ani o osobliwo ś ciach tej ś wietnej rosyjskiej stolicy. Nie b ę d ę te ż zabawia ć was intry ż kami i
swawolnymi przygodami, jakie si ę zdarzaj ą na przyj ę ciach, gdzie pani domu cz ę stuje go ś cia
wódk ą i całusem. Godniejsze waszej uwagi zdaj ą mi si ę przedmioty bardziej szlachetne,
tycz ą ce si ę koni i psów, których byłem zawsze najszczerszym przyjacielem, a tak ż e opowiem
co nieco o lisach, wilkach i nied ź wiedziach. Tej bowiem dzikiej zwierzyny jest w Rosji wi ę -
ksza obfito ść ni ż w którymkolwiek kraju ś wiata.
Ż e trwało to czas niejaki, nim si ę do wojska zaci ą gn ą łem, tedym przez par ę miesi ę cy z
pełnej swobody korzystał i mogłem czas mój i pieni ą dze przehula ć w sposób najbardziej
godny szlachcica. Niejedna noc upłyn ę ła mi przy kartach, a wiele — przy brz ę ku pełnych
kielichów. Mrozy panuj ą ce w tym kraju, a tak ż e jego obyczaje nadały flaszy, kompance za-
baw i rozrywek, rang ę o wiele wy ż sz ą ni ź li w naszym trze ź wym niemieckim kraju. I spotka-
łem tu mnóstwo ludzi, którzy w szlachetnej sztuce popijania godni byli zwa ć si ę artystami.
Lecz ka ż dy z nich za lichego partacza by uchodził przy siwobrodym, czerwonym jak
burak generale, który z nami przy wspólnym stole ucztował. Stary ten jegomo ść postradał był
w bitwie z Turkiem wierzchni ą cz ęść czaszki i z tej to przyczyny, gdy tylko kto ś nowy do
naszej kompanii trafił, w sposób najgrzeczniejszy, dwornie go przepraszał, i ż przy stole nie
zdejmuje kapelusza.
Miał on zwyczaj podczas uczty wypró ż nia ć par ę flasz winiaku, ko ń cz ą c wyczyn butl ą
araku lub zaczynaj ą c rzecz od nowa, gdy tylko zdarzyła si ę po temu sposobna okazja. Nigdy
jednak nie spostrzegłe ś , by cho ć troch ę miał w czubie. Nie uwierzycie mi, panowie, gdzie
le ż ała tego przyczyna! Wybaczam wam to, bowiem i mnie było trudno rzecz t ę poj ąć . Nie
mogłem jej sobie długo wytłumaczy ć , a ż z nagła i niespodzianie klucz do tej zagadki znala-
złem.
Od czasu do czasu generał lekko unosił kapelusz. Widziałem to nieraz i nie brałem mu
tego za złe. Rzecz prosta, i ż rozgrzewało mu si ę czoło, rzecz prostsza jeszcze, i ż je chciał
ochłodzi ć . Wreszcie kiedy ś zobaczyłem, ż e wraz z kapeluszem podnosi si ę przymocowana
do ń srebrna blaszka, któr ą generał miał załatan ą czaszk ę , i wówczas zawsze kurzy mu si ę ze
łba opar wypitych przez niego mocnych trunków. Szepn ą łem o tym paru przyjaciołom i
o ś wiadczyłem gotowo ść zaraz, a był to ju ż wieczór, prawdziwo ść moich słów udowodni ć .
Stan ą łem wiec z moj ą fajk ą za generałem i wła ś nie, gdy opuszczał z powrotem kape-
lusz, podpaliłem kawałkiem papieru unosz ą cy si ę opar. Wtedy ujrzeli ś my niewidziane i pi ę -
kne widowisko. Słup pary nad głow ą bohatera przemienił si ę w słup ognisty, a opar snuj ą cy
si ę pomi ę dzy włosiem kapelusza zabłysn ą ł modrym, najpi ę kniejszym blaskiem, wspanialej
l ś ni ą c ni ź li aureola wokół głowy najwi ę kszego ze ś wi ę tych. Eksperymentu tego nie sposób
było przed generałem zatai ć . Lecz stary bynajmniej si ę o to nie gniewał i dozwolił nam nieraz
jeszcze powtarza ć do ś wiadczenie, które dodawało mu tyle dostojnej powagi.
* spektator (z łac.) — widz
Opowie Ś ci my Ś liwskie
Pomijam milczeniem poniektóre wesołe przypadki, które nas przy takich to okazjach
spotykały, mam bowiem ch ę tk ę opowiedzie ć wam, panowie, o co ucieszniejszych i osobli-
wszych my ś liwskich przygodach.
Nie zda si ę to wam dziwne, ż em zawsze lgn ą ł do zacnych kompanów, którzy woln ą ,
bezkresn ą le ś n ą dziedzin ę nale ż ycie umiej ą szacowa ć . Zarówno rozmaito ść rozrywek, jak i
niezwyczajne wprost szcz ęś cie, które towarzyszyło ka ż demu mojemu poczynaniu, sprawiły,
i ż po dzi ś dzie ń z rozkosz ą to wszystko wspominam.
Kiedy ś , o ś wicie, ujrzałem przez okno mej sypialnej komnaty, i ż stadko dzikich kaczek,
rzekłby ś , pokryło całkiem wody ogromnego stawu, który le ż ał nie opodal. W mgnieniu oka
pochwyciłem z k ą ta skałkówk ę , szustn ą łem ze schodów na łeb, na szyj ę i najnieopatrzniej w
ś wiecie trzasn ą łem głow ą o framug ę drzwi. Alem si ę ni na moment nie zatrzymał, cho ć zdało
mi si ę , ż em iskrami i gwiazdami z oczu sypn ą ł.
Przykładam bro ń do oka, celuj ę i patrzcie ż , do licha! Wraz z tylko co doznanym gwał-
townym wstrz ą sem odleciał krzemie ń od kurka! Co miałem czyni ć ? Nie sposób było czas tra-
ci ć . Szcz ęś ciem miałem jeszcze w pami ę ci, co mi si ę ś wie ż o z oczami przydarzyło. Odrywam
tedy panewk ę , celuj ę do dzikiego ptactwa i wal ę si ę pi ęś ci ą w oko. Starczyło w nim jeszcze
iskier! Hukn ą ł strzał. Trafiłem kaczek par pi ęć , cztery cyranki i par ę kurek wodnych.
Przytomno ść umysłu jest m ęż nych czynów podniet ą . Ż ołnierze i ż eglarze wielekro ć
zawdzi ę czaj ą jej swe ocalenie, a my ś liwi swe szcz ęś cie.
Zdarzyło si ę , i ż w jednej z moich my ś liwskich w ę drówek dotarłem do wiejskiego jezio-
ra, po którym tu i tam pływało sobie kilkadziesi ą t dzikich kaczek. Były jednak tak rozproszo-
ne, ż e nie mogłem poło ż y ć wi ę cej ni ż jedn ą jednym strzałem. Na domiar złego ostał mi si ę
tylko jeden nabój w mojej flincie. Zdałoby si ę jednak ustrzeli ć ich wi ę cej, bom si ę wkrótce
spodziewał odwiedzin całej hurmy przyjaciół i znajomków. Nagle wpadło mi na my ś l, ż e
mam przecie w mej my ś liwskiej torbie jeszcze jeden kawałek słoniny, który mi pozostał z
zabranej na polowanie przek ą ski. Przywi ą załem tedy słonin ę do psiej smyczy, któr ą rozplo-
tłem, co najmniej czterykro ć j ą podłu ż aj ą c.
Co uczyniwszy, skryłem si ę w sitowiu, przy samym brzegu, wystawiłem mój kawałek
słoniny na smyczy i ku mojej uciesze widz ę , ż e najbli ż ej pływaj ą ca kaczka ż wawo si ę do ń
zbli ż a i łyka. Za ni ą podpływaj ą inne, gdy przywi ą zany do smyczy gładki k ę s w nieprzetra-
wionym stanie szybko si ę z kaczki drugim ko ń cem wy ś lizn ą ł, łyka go druga, trzecia i tak
dalej po kolei. Mówi ą c krótko, k ę s przew ę drował przez wszystkie kaczki, ani jednej nie omi-
n ą wszy, i nie odczepił si ę nawet od smyczy!
Były na ni ą nanizane jak perły na sznurek. Przyci ą gn ą łem je wi ę c pi ę knie-ładnie do
brzegu i owin ą wszy si ę wokół ramion i piersi sze ś ciokrotnie sznurem ruszyłem ku domowi.
Drogi miałem jeszcze szmat przed sob ą i m ę czyli mnie setnie ci ęż ar tylu kaczek. Wy-
rzucałem sobie ju ż prawie, i ż ich tyle połapałem. Wtedy przydarzyło mi si ę co ś , co mnie w
pierwszej chwili wprawiło w niemały ambaras. Kaczki bowiem były wszystkie jeszcze ż ywe
i, otrz ą sn ą wszy si ę z pierwszego oszołomienia, j ę ły krzepko bi ć skrzydłami, unosz ą c si ę ze
mn ą wysoko w powietrze.
Niejeden by si ę zatracił w podobnych okoliczno ś ciach, ja jednak wykorzystałem je, jak
mogłem najlepiej, na mój po ż ytek. J ą łem bowiem wiosłowa ć po powietrzu połami mego
kabata, w stron ę domu si ę kieruj ą c.
Gdym si ę tak w górze nad moim domem ju ż znalazł, trzeba si ę było jako ś opu ś ci ć ,
szkody sobie nie czyni ą c. Ukr ę ciłem wi ę c łeb jednej kaczce, potem drugiej, trzeciej i innym. I
w ten sposób miarowo i łagodnie osun ą łem si ę poprzez komin mego domu na sam ś rodek
Zgłoś jeśli naruszono regulamin