Wrak - Anna Kłodzińska.pdf

(2148 KB) Pobierz
1101392309.001.png
ANNA KŁODZIŃSKA
WRAK
1101392309.002.png
Rozdział 1
Hipy obsiadły skwer przy pomniku Mickiewicza, to było ich
ulubione miejsce oprócz letniej herbaciarni w parku
Łazienkowskim, na górze. Siedzieli rządkiem na ławkach,
wszystko długowłose, przeważnie brodate, cicho o czymś
rozmawiali. Dziewczyny były tylko dwie - Słowianka i Ta
Pierwsza, o której mówiono, że dawniej chodziła z Prorokiem,
teraz ją jakoś zaniedbał.
Sierpniowy wieczór nie przyniósł ochłodzenia, po zachodzie
słońce grzało tak, jakby stało na środku nieba. Hipy
porozpinały brudne koszule; ślady po żyletkach i paznokciach
odznaczały się ostro na skórze. Ta Pierwsza nosiła znak na
czole, mówiła, że to od Proroka. Że ciął ten znak powolutku,
może kwadrans albo dłużej, ale nic nie czuła po zastrzyku
Lucyny.
- Masz? - zainteresował się Andrzej, spojrzał na nią
wyczekująco.
Potrząsnęła głową. O locynę było najtrudniej, a Prorok chodzi
teraz z Malutką i dla niej się stara.
- Nic nie masz?... Naprawdę nic?
Wzruszyła ramionami, odrzuciła w tył długie ciemne włosy,
ciężkie od kurzu i tłuste.
- W domu było gdzieś trochę Berksu – mruknęła niepewnie.
Nie wiedziała, czy opłaci się inwestować w Andrzeja, miał
rodzinę, a ta rodzina miała pieniądze. - Ale chyba już zużyłam -
dodała spiesznie. - Twój stary może dać forsę - spróbowała.
Czarnobrody hip dosłyszał, wstał z końca ławki, przykucnął
obok nich. Był bosy. Poprzedniej nocy goniła go banda
chuliganów, uciekł, ale zgubił sandały. Pięty miał czarne od
brudu i popękane.
- Masz w domu Berks? - spytał szeptem.
- Może - uśmiechnęła się tajemniczo. Lubiła zwracać na
siebie uwagę. - Chcesz przyjść?
- Ona łże - powiedziała Słowianka zazdrośnie. - Dwa dni temu
wzięłyśmy wszystkie prochy, nic nie zostało. Ani odrobiny.
- Suszy mnie - powiedział Andrzej. Z trudem przełykał ślinę.
- Brałeś coś? - Czarnobrody patrzał na niego uważnie. Miał
takie spojrzenie, jakby ciągle badał człowieka i nie wiedział, co
w końcu o nim myśleć. Andrzej nie lubił tego hipa.
- Wczoraj - odparł niechętnie.
- Co?
- Tao - skrócił słowo, nie chciało mu się mówić.
- Taotil?
- Aha.
- Po tym trudno spać.
- Nie spałem.
- Skąd to wziąłeś?
- Mniejsza.
- To nic nie daje - upierał się czarnobrody. - Nie warto brać.
Na co ci to było?
- Tak sobie. Na próbę. Cholera, co ja bym dał za locynę! -
wykrzyknął i umilkł zaraz, trącony ostrzegawczo przez Tę
Pierwszą. Po Krakowskim snuły się tłumy, okrzyk ze skweru
mógł zaintrygować i przyciągnąć kogoś niepotrzebnego.
- Jemioła idzie! - powiedział któryś z ożywieniem.
Wszystkie głowy zwróciły się w stronę, skąd nadchodził
nieduży, trochę przygarbiony mężczyzna w szn
urowanej, żółtej koszuli i z podłużnym medalem na sznurku,
medal miał coś tam symbolizować. Ważne było, że Jemioła
zawsze miał prochy.
Podszedł do nich jak zwykle pewny siebie, ironiczny i
zadowolony.
- Bydlaki - rzekł z rozrzewnieniem, patrząc na ich
wyczekujące twarze. - Co byśta beze mnie zrobiły!
Jemioła stylizował się na chłopa, podobno jego przodkowie
pochodzili ze wsi, ale to musiało być ogromnie dawno. Stał nad
nimi, podparty pod boki, włosy w strąkach opadały mu na
opalone czoło. Otarł pot wierzchem dłoni, uśmiechnął się do
Słowianki, podobała mu się od paru dni.
- Masz? - wyręczył tamtych Andrzej. Grdyka chodziła mu jak
śliwka, znowu nie mógł przełknąć śliny.
- Mam - odparł Jemioła z triumfem. - Chodźta do mnie.
Starczy na noc. Dla wszystkich.
Podał rękę Słowiance, ściągnął ją z ławki, otoczył ramieniem i
poprowadził, jak w pierwszą parę w tańcu, reszta szła za nim.
Andrzej wlókł się na końcu, było mu trochę niedobrze. Bał się
przyznać, że nigdy jeszcze nie zażywał locyny i nie wiedział, jak
na nią zareaguje. Był już świadkiem - przerażonym, milczącym
świadkiem - paru różnych reakcji organizmu na nowy środek
psychotropowy i wiedział, że jakakolwiek pomoc czy
współczucie było w tym gronie niemodne. Wywlekało się po
prostu gościa gdzieś w krzaki, aby doszedł” - obojętnie, do
czego. Najmłodszą, jasnowłosą Hanię w porę znaleźli
przechodnie, w szpitalu wiele się nabiedzili, aby ją odratować.
Hania nie zdradziła nikogo z hipów, może zresztą dlatego, że
znała tylko ich imiona lub pseuda, a żadnego adresu.
O locynie mówili mu, że wizje są czasami kolorowe. Gdzieś
wyczytał, że nowemu władcy Inków czy Azteków dawano w
tamtych czasach wyciąg z meksykańskich grzybów, zawierający
locynę, i zamykano go w izolowanym pomieszczeniu. Władca
miał fantastyczne wizje, z których po ocknięciu się prorokował
podwładnym. W książce nie było jednak podane, co się dzieje z
człowiekiem” zanim ogarną go wizje, i tego przejściowego
okresu bał się, choć jednocześnie bardzo pragnął spróbować.
Jemioła mieszkał daleko, aż w Marysinie Wawerskim. Miał
tam pokój z kuchnią, na parterze od podwórza, dom był w
ogóle mały, stary i reszta lokatorów nie interesowała się
cudzymi sprawami, za takie rzeczy można było tu oberwać
pięścią lub nożem. Mieszkanie należało do rodziców Jemioły,
ale nie było ich. Tak właśnie mówił: „nie ma ich” i każdy musiał
na tym poprzestać, Jemioła nie lubił zbędnych pytań.
Andrzej był tu dwa, może trzy razy. Zazwyczaj w domu było
brudno i smrodliwie, toteż zdziwił się zmianom, jakie teraz
zastał. Pokój był posprzątany, wywietrzony, na tapczanie leżał
nowy koc, krzesła - połamane, kulawe - zastąpiono kilkoma
fotelikami.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin