W sidlach szatana - Antonio Bueno.doc

(71 KB) Pobierz
W sidłach szatana

W sidłach szatana

Antonio Bueno

 

„Nie obchodzą nas długie włosy,

nie nosimy szerokich spodni,

na mojej twarzy ani śladu rzeczywistości.

Nie pracuję,

wielka dawka narkotyku to wszystko, czego mi potrzeba.

Jestem leniwym gamoniem."

 

Klub punków...

Roznamiętniające rytmy punk-rocka gnają mnie w kie­runku parkietu, gdzie tańczą „pogo". Mnóstwo zmarno­wanych typów o twarzach jak maski, prawie wszyscy - tak jak ja - podkręceni alkoholem albo haszyszem, wyładowuje w tańcu „pogo" swoją agresje. Tupanie... popychanie... bicie...

 

Pieśń chaotów czyni twardym i nieczułym.

 

„Tańcz Mussoliniego,

tańcz Adolfa Hitlera,

tańcz...

Nasze buty są tak czarne,

po prawej - czarna gwiazda..."

A ja tańczę na uwięzi szatana!

 

Moja przeszłość jest typowa dla punka. Urodziłem się w Monachium w 1963 roku. Mój ojciec jest Hiszpanem, a matka Niemką.

Jako małe dziecko często chorowałem i dlatego rozwi­jałem się bardzo powoli. Miałem około ośmiu lat, gdy przeprowadziliśmy się do miejscowości Pamplona w pół­nocnej Hiszpanii, gdzie moi rodzice mieli restaurację.

Mój ojciec, który w młodości był księdzem katolickim, próbował mi wpoić zasady religijne - stąd też coniedzielne chodzenie do kościoła było dla mnie rzeczą oczywistą.

Przez jakiś czas mój świat i mojej siostry wydawał się nawet dosyć pogodny, aż nagle w małżeństwie moich rodziców nastąpił kryzys. Początkowe utarczki słowne coraz częściej kończyły się rękoczynami.

Te coraz ostrzejsze kłótnie były potwornym obciąże­niem dla mnie i mojego młodszego rodzeństwa. Pewnego dnia moja matka nie wytrzymała i wróciła do Niemiec, pozostawiając nasze wychowanie mojemu ojcu na prze­ciąg czterech miesięcy, po których znów się pogodzili. Po kilku dalszych miesiącach sprzedali swoją restaurację krewnym i przeprowadzili się z nami z powrotem do Monachium.

Nie byłem żadnym geniuszem i dlatego zmiana ta spowodowała u mnie duże trudności w nauce. Wkrótce znalazłem się w cieniu mojej młodszej siostry Carmen, która uczyła się z łatwością. Moje szkolne kłopoty zwiększały się z roku na rok, wracałem do domu z dość chaotycznymi ocenami. Reakcją moich rodziców było bicie - wychodziłem z tego cały posiniaczony.

Mój ojciec, który tymczasem znalazł pracę jako kelner i często wracał do domu dopiero o trzeciej nad ranem, wpadał czasem w tak wielką furię z powodu moich ocen, ze wyciągał mnie z łóżka i z całej siły bił mnie po twarzy.

Stąd też mój stosunek do ojca nie był nacechowany miłością i zrozumieniem, lecz strachem, który wkrótce zmienił się w płonącą nienawiść.

Miałem wtedy trzynaście lat.

W końcu zaczai się w moim życiu okres ucieczek, których celem było poszukiwanie tego, czego nie mogłem znaleźć w domu: cierpliwości, pociechy i poczucia bezpie­czeństwa. Jakże tęskniłem do tego. Podczas długich zimowych nocy często siedziałem i marzyłem, cały zmarz­nięty, w mojej kryjówce, podczas gdy na dworze szukała mnie policja ze swoimi psami.

By zaspokoić głód, zacząłem kraść w supermarketach i po całych dniach jadłem przeważnie tylko czekoladę.

Niekiedy udawało mi się włamać do jakiejś restauracji i ukraść coś z kuchni. To nie było takie trudne, gdyż byłem bardzo szczupły i mogłem się z łatwością wślizgnąć przez uchylone okno toalety. Pamiętam, że pewnego razu, totalnie przemęczony, zasnąłem w takiej ubikacji.

Tak więc bez przerwy uciekałem od moich problemów, trosk i lęków, lecz zwykle po kilku dniach lądowałem na policji, która mnie odstawiała z powrotem do rodziców.

Mój ojciec, o dziwo, dość wielkodusznie wybaczał mi te próby ucieczki. Tylko wtedy, gdy przynosiłem ze szkoły złe stopnie, szalał z gniewu. Być może przyczyną było to, że przez jakiś czas faktycznie wierzył, że można ze mnie zrobić inżyniera lotnictwa. Lecz wszystkie rozpaczliwe próby podjęcia nauki nie zapobiegły temu, że mając szesnaście lat musiałem skończyć ze szkołą. Wtedy zaczą­łem terminować w zawodzie piekarza.

Z początku mieszkałem jeszcze z rodzicami, ponieważ jednak droga do miejsca pracy była dosyć daleka, wkrót­ce dostałem tam pokój. Teraz wreszcie - myślałem - uzyskałem tę wolność, o której tak marzyłem: wolność od nacisku wywieranego przez rodziców, których niena­widziłem, choć zadawali sobie trud, aby utrzymać nor­malny stosunek do mnie. Lecz nienawiść, która była we mnie, pożerała mnie od środka jak nowotwór i uczyniła moje serce zimnym i nieczułym. Nie zauważałem, że próbowali mi pomóc, lecz nie potrafiłem zapomnieć tego jednego zdania, które powiedziała kiedyś moja matka: „Nigdy do niczego nie dojdziesz. Jesteś zerem, ofermą!"

Słowa te zraniły mnie głęboko, a ponieważ nie byłem na tyle silny, by je zlekceważyć, wżerały się we mnie coraz głębiej. Miałem mnóstwo kompleksów niższości, gdyż rzeczywiście byłem tylko małym terminatorem, prawdzi­wym zerem.

Również jako uczeń piekarski miałem problemy w pra­cy, a w szkole zawodowej też mi nie szło.

Aby się zająć czymś innym i zapomnieć na jakiś czas o moich troskach, chodziłem do dyskoteki, gdzie często zostawałem aż do momentu, gdy trzeba było iść do pracy. Łatwo sobie wyobrazić, w jaki sposób brak snu oddziały­wał na moje morale w pracy.

Muzyka też zaczęła odgrywać w moim życiu ważną rolę. Pasjonowałem się takimi zespołami jak AC/DC, KISS i innymi, których teksty i rytmy odpowiadały mojemu odczuwaniu.

Świadomość tego, że jako leniwy gamoń nie jestem nic wart, potęgowała moją nienawiść do większości spośród otaczających mnie ludzi, a zwłaszcza do cudzoziemców, choć przecież sam byłem jednym z nich.

Na początku stałem się wielbicielem Adolfa Hitlera i zbierałem szczegółowe informacje na temat jego osoby i jego ideologii. Motywację stanowiła dla mnie myśl, że chociaż Hitler też zaczynał kiedyś skromnie, jako szary człowiek, to przecież został wielkim wodzeni. Wkrótce zostałem sympatykiem NPD (neofaszystowskiej Narodowo-Demokratycznej Fartu Niemiec), wycinałem swastyki i bazgrałem po wszelkich możliwych ścianach i przedmio­tach.

Myśli o przemocy i zniszczeniu zaczęły opanowywać moją wyobraźnię. I tak prześladowały mnie fantazje, w których strzelałem do kogoś albo rąbałem na sztuki. W owym czasie szatan już złapał mnie w swoje sidła, a wkrótce uczynił mnie swoim bezwarunkowym naślado­wcą i wyznawcą.

W moim miejscu pracy było kilka dziewcząt, spośród których wyróżniała się Aleksandra. Była religijna, wie­rzyła w istnienie Boga i chodziła do rosyjskiej cerkwi prawosławnej. Do tego wszystkiego była półkrwi Rosjan­ką, tak że właściwie miałem powód, żeby ją nienawidzić i gardzić nią. Stało się jednak coś wręcz przeciwnego: po tak długim czasie moje serce znowu zapałało uczuciem do drugiego człowieka i zakochaliśmy się w sobie.

Aleksandra była dla mnie wszystkim - byłem z nią szczęśliwy, a ona ze mną. W pierwszym okresie rozumieli­śmy się doskonale, zwłaszcza że oboje czuliśmy się niezrozumiani przez naszych rodziców. Nie zauważyliś­my, jak stopniowo stworzyliśmy sobie wyidealizowany obraz nas samych, a nasza przyjaźń nie miała właściwie żadnych solidnych podstaw.

Toteż w niedługim czasie nasz stosunek uległ silnemu zachwianiu. Łączyło nas już tylko wzajemne uzależnienie seksualne, które przerodziło się prawie w nałóg.

łan Dury śpiewał: „Sex and Drugs and Rock'n Roli is all your body needs." (Seks, narkotyki i rock'n'roll - to wszystko czego potrzebuje twoje ciało). Tym czego nam jeszcze brakowało, były narkotyki. Lecz i na nie nie trzeba było długo czekać.

Właśnie w tym mniej więcej czasie „punki" stały się znane w Niemczech. Także w Monachium stanowili sensację; byłem zafascynowany ich sposobem bycia, ich „odwagą" i buntem wobec wszelkiego autorytetu. Odtąd ubierałem się na czarno i uważałem za mocną rzecz szokować fryzurą Irokezów poczciwych mieszczańskich przeciętniaków. Aleksandra też była przerażona moim wyglądem, a kiedy jeszcze któregoś dnia przyszedłem do pracy pijany, pobiłem czeladnika i na koniec wymówiłem mistrzowi, wszystko między nami było skończone.

Było mi wszystko jedno: „No future for me!" „Żadnej przyszłości". Rozdawałem ciosy na wszystkie strony, bo zdawało mi się, że nie ja, ale wszyscy inni są winni mojemu nieszczęściu.

Na stadionie podczas imprezy „Monachium 1980" poznałem też neonazistów, zwracających na siebie uwagę krótkimi fryzurami, wojskowymi wysokimi butami i zie­lonymi kurtkami lotników; przez jakiś czas sympatyzo­wałem z „Wojskowo-sportową grupą Hoffmanna” i wraz z jego zwolennikami wdawałem się w bijatyki z kibicami Schalke 04 i FC Norymberga. Brałem też udział w bój­kach z Turkami, Grekami i innymi znienawidzonymi przez nas cudzoziemcami.

Później nie było dla mnie nawet niczym nadzwyczaj­nym, że wraz z punkami - zaczepiałem i biłem Bogu ducha winnych obcych ludzi, zupełnie nieświadomych, za co ich to spotyka.

Jednakże jedna z takich akcji mnie zgubiła. Przy Weissenburger Platz zobaczyłem eleganckiego mężczyznę z aktówką w ręku, wysiadającego z białego mercedesa. Z okrzykiem: „Ty gruba rybo! Ty świnio!" - rzuciłem się na niego, żeby mu wyrwać aktówkę. Nie liczyłem się jednak z tym, że pięćdziesiąt metrów dalej siedział na motocyklu policjant* który natychmiast przystąpił do akcji. W kilka minut później odstawiono mnie w kajdan­kach na posterunek.

Potem przeniesiono mnie do aresztu śledczego w Stadelheim. Oskarżenie brzmiało: „Usiłowanie napadu i wy­muszenie z bronią w ręku, zagrożenie zdrowia i życia."

To był koniec. Po raz pierwszy w mamrze - żadnego alkoholu, żeby spłukać frustrację, żadnych punków. Otoczyło mnie tak wielkie poczucie samotności, jakiego nie odczuwałem nigdy przedtem.

Dodatkową okolicznością obciążającą było to, że w czasie śledztwa przeszukano mój pokój i znaleziono list, który napisałem do pana Hoffmanna na krótko przed moim wykroczeniem, w dzień po zamachu bombowym dokona­nym podczas festynu październikowego w Monachium:

„Szanowny Panie Hoffmannl

Bardzo się cieszę, że nasz kolega Gundolf Kohler dowiódł swojej odwagi, że był gotów umrzeć za naszą sprawę. Cieszę się też, że przy okazji stracilo życie jeszcze czterech Anglików.

Jednakże mimo szacunku, jaki do Pana żywię, uważam, że nie bylo dobrze nie ostrzec nas, zanim bomba wybuchła. Byłoby lepiej, gdyby eksplodowała na Westendstrasse, gdzie mieszkają kolorowi.   W ten sposób moglibyśmy zlikwidować co najmniej 200 niearyjczyków. Z pozdrowieniem Heil Hitler" -Antonio Bueno Gili."

List ten jest straszliwym świadectwem mojej ówczesnej postawy życiowej, pełnej nienawiści i pogardy dla czło­wieka.

Trochę światła wniosły do mojej ciemnej celi listy od Aleksandry, która mimo wszystko odnowiła ze mną kontakt, W swoich Ustach pisała mi o chrześcijanach, których ostatnio poznała, i o miłości Bożej, która istnieje

także dla mnie i której dowód Jezus złożył na krzyżu Golgoty.

Nie pozostawałem obojętny na listy od Aleksandry. Wciąż od nowa rozmyślałem nad nimi; w samotności mojej celi miałbym dosyć czasu i okazji, by szukać i wzywać Boga. Jednak zamiast tego uknułem szatański plan. Zdawałem sobie sprawę, że grozi mi kara dwóch lat pozbawienia wolności i wiedziałem, że każdy list od i do Aleksandry jest czytany przez sędziego. Postanowiłem więc wykorzystać Boga dla poprawy mojej sytuacji, pisząc „pobożne" listy.

W ten sposób udokumentowałem moją „skruchę" i zmianę usposobienia, choć przecież tak samo jak przedtem nienawidziłem tego człowieka, na którego napadłem.

Mój plan się powiódł. Gdy po upływie trzech miesięcy odbyła się moja rozprawa i Aleksandra zeznawała na moją korzyść, i zachowała się tak, jakbyśmy byli po uszy w sobie zakochani, dostałem jedynie wyrok z zawiesze­niem.

Z początku wydawało się, że wszystko jest znowu w porządku. Byłem wolny i dostałem nawet nową pracę w innej piekarni. Lecz moje serce jak i przedtem było wypełnione chęcią czynienia przemocy i nienawiścią, przede wszystkim do bogaczy i cudzoziemców. Wciąż układałem plany usunięcia bogaczy i wytępienia niearyjskich ras.

Anarchizujące grupy w rodzaju „Sex Pistols", „DAF" i „U.K." wyrażały w swoich piosenkach to, co czułem:

„Jestem antychrystem, jestem anarchistą. Wiem, czego chcę i wiem, gdzie to mogę zdobyć. Chciałbym zniszczyć każdego, kto przechodzi obok. Chcę żyć ponad prawem."

(Z: „Anarchy in the U.K.")

Moje stosunki z Aleksandrą stały się w owym czasie bardzo napięte. Na początku mieszkaliśmy razem w jej pokoju, lecz wewnętrznie stawaliśmy się sobie coraz bardziej obcy, gdyż prawie każdego dnia chodziłem do klubu punków i wracałem dopiero późną nocą. Po jednej z gwałtownych kłótni Aleksandra wyprowadziła się do swego ojca, zostawiając mi wolną chatę, która wkrótce zaludniła się moimi kumplami - punkami. Skutek był taki, że nasz gospodarz, którego spokój zakłócaliśmy, wymówił mi pokój.

Ponieważ trzeba było się wyprowadzić, Aleksandra musiała spakować swoje rzeczy. Którejś soboty pojawiła się kompletnie pijana, by pozbierać swoje manatki, a wkrótce po niej zjawił się młody człowiek, który przedstawił się jako Alois i który pomógł jej zabrać rzeczy.

Zanieśliśmy rzeczy Aleksandry do jej domu, gdzie Alois i ja jeszcze przez jakiś czas posiedzieliśmy razem w kuchni. Mieliśmy długą rozmowę, w czasie której Alois zaproponował mi, żebym zamieszkał w chrześcijańskiej wspólnocie mieszkaniowej. Lekceważąco odrzuciłem tę propozycję i pożegnałem się, wymieniwszy jeszcze z Aleksandrą kilka naładowanych nienawiścią wyzwisk.

Tak wiec, po raz kolejny wylądowałem na ulicy, zdany na życie z punkami wśród brudu i błota. Wkrótce obrzydła mi ta włóczęga, a ponieważ zbliżała się zima, próbowałem zamieszkać z rodzicami. Gdy jednak i tam pokazano mi drzwi, nie pozostało mi nic innego, jak prosić o dach nad głową u chrześcijan.

Ci młodzi ludzie przyjęli mnie bardzo serdecznie i w cią­gu następnych tygodni miałem możliwość wypróbowania autentyczności ich stylu życia, który dla mnie stanowił całkowitą nowość. Tu nie słyszało się złego słowa i pano­wała czysta, uczciwa atmosfera. Ich serdeczność i bezinte­resowność zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Dawali, nic w zamian nie żądając ani nie oczekując. Alois powiedział kiedyś do mnie: „Wy punki i my chrześcijanie mamy jedno wspólne przekonanie: że na tej ziemi nie ma żadnej przyszłości!"

Mimo iż mieszkałem z chrześcijanami, pozostałem wierny środowisku punków i nadal chodziłem do ich klubów. W jednym z tych lokali zostałem później bram­karzem i dzięki temu miałem zapewnione piwo gratis.

Często Alois przychodził tam w nocy, żeby mnie odebrać, a ja nie wahałem się zabierać ze sobą moich przyjaciół. Reinhold, którego nazywaliśmy „Kamika­dze", Antonio, inny Hiszpan, Ralf i ja trzymaliśmy się przeważnie razem. Chrześcijanie dawali nam miejsce do spania i żywili nas. Nie byliśmy w stanie tego zrozumieć. Promieniowali miłością i życzliwością, która dla nas była po prostu niepojęta. Przecież nawet nasi rodzice nie chcieli mieć z nami nic wspólnego.

Zbici z tropu tą serdecznością, reagowaliśmy prowoka­cjami. Jednak nawet gdy pewnego razu zagroziłem Aloisowi nożem, nie stracił panowania nad sobą i rozbroił mnie swoją życzliwością.

Od czasu do czasu chodziliśmy z Aloisem do zboru. I chociaż np. ja byłem tak zmieniony, że moja własna siostra nie poznawała mnie na ulicy i myślała: „Mam nadzieję, że mnie ten typek nie zaczepi", to jednak chrześcijanie przyjmowali nas z otwartymi ramionami, choć niektórzy z trudem przełykali ślinę, gdy - umalowa­ni, z ufarbowanymi włosami i śmierdzący paczulą - wpa­daliśmy do sali.

Na miłość owych chrześcijan odpowiadałem coraz większą nienawiścią. Złościło mnie niezmiernie, że oni mieli w sercach to właśnie, czego mi brakowało: pokój i radość. Aby zranić ich uczucia, powypisywałem na swojej skórzanej kurtce hasła, które bluźniły imieniu

Jezusa.

Którejś nocy, gdy byłem mocno pijany, po raz pierwszy od dłuższego czasu odwiedziłem znowu Aleksandrę. Zostałem do rana i dostałem potem napadu wściekłości i nienawiści. W pokoju Aleksandry wisiały na ścianach ikony. Pozrywałem je ze ścian i oplułem je. Potem krzyknąłem na nią: „Zaprzyj się swego Boga i służ szatanowi!" Ona odpowiedziała - najwidoczniej ogarnię­ta już miłością Boga - „Nie, Jezus ciebie kocha!".

Wtedy trzasnęły u mnie bezpieczniki i wrzasnąłem na nią: „Zaprzyj się!"

Kiedy na to nie odpowiedziała, straciłem wszelkie panowanie nad sobą i wychłostałem ją moim pasem, nabitym nitami. Dawniej zawsze się broniła, lecz tym razem obejmowała moje nogi, leżąc na podłodze, i powta­rzała: „Nie odchodź, Bóg nas kocha." Widziałem, że jest u kresu sił, lecz odepchnąłem ją uderzeniem w twarz i kipiąc z wściekłości wypadłem z mieszkania.

Gdy dziś o tym myślę, serce mi się kraje i nie pojmuje, jak mogłem tak nienawidzić tego Boga, który już zaczął odmieniać życie Aleksandry, i dlaczego mogłem tak sponiewierać człowieka, którego kochałem.

Teraz jeszcze bardziej faszerowałem się haszyszem i alkoholem, lecz słowa „Jezus cię kocha" nie opuszczały moich myśli. Jedynie rock punków był wystarczająco głośny, aby na krótki czas je zagłuszyć.

W tym okresie opuściłem wspólnotę mieszkalną chrześ­cijan i przebywałem z kilkoma przyjaciółmi w Norymber­dze. Ponieważ jednak wkrótce skończyła nam się forsa, musieliśmy wrócić do Monachium. Odszukałem Alek­sandrę w jej nowym miejscu pracy. Osiągnąłem wtedy w moim życiu dno - nawet punk przestał mieć dla mnie znaczenie.

Właściwie miałem zamiar zorganizować sobie trochę floty (pieniędzy), lecz potem zdecydowałem się przyjść po Aleksan­drę do pracy. Jej też powodziło się kiepsko; popadła bowiem tymczasem w alkoholizm; mimo to usiłowaliśmy zachować równowagę i ukryć nasze nieszczęście pod maską chłodu.

Poszliśmy razem do jakiejś knajpy i graliśmy w bilard. Aleksandra, choć była dobrą bilardzistką, tym razem ciągle pudłowała. Widząc to, uważniej popatrzyłem jej w oczy i zorientowałem się, że wzięła jakieś prochy. Przyznała, że wymieszała tabletki z alkoholem i wypiła to.

Oboje czuliśmy się kompletnie wyprani. To był koniec. Istniała tylko jedna możliwość, by wydobyć się z tego nieszczęścia; czułem, że tego dnia powinienem nadać naszemu przyszłemu życiu nowy kierunek. Dlatego po­wiedziałem szczerze: „Zacznijmy jeszcze raz od początku. Mam już powyżej uszu punków i całego mojego życia!"

- Jest tylko Jeden, który może nam pomóc: Jezus Chrystus - brzmiała jej odpowiedź.

- Wrócę do Aloisa i zapytam, czy przyjmą mnie na powrót. A potem jeszcze dziś wyrzucę moje łachy, obiecuję ci to, a jutro pójdę, do mojego kuratora i poszu­kam sobie jakiejś pracy.

- Najpierw musisz mi to udowodnić, inaczej wcale ci już nie uwierzę!

Zapłaciliśmy i pożegnaliśmy się, a ja skierowałem się do chrześcijańskiego schroniska. Gdy zadzwoniłem, otwo­rzył mi Klaus, który popatrzył na mnie ze zdumieniem.

- Mogę wejść? Chciałbym zostawić moje ciuchy.

Klaus nie zamknął przede mną drzwi; zdjąłem więc mój przyodziewek, po czym w skrzyni z odzieżą, która stała na strychu, wyszukałem sobie zastępcze ubranie.

Następnego dnia odwiedziłem mojego kuratora, który załatwił mi pracę pomywacza.

Pozornie moje życie zmieniło się całkowicie, lecz nowe

ubranie i regularna praca nie zmieniły mego serca, pełnego nienawiści. Zmiany mógł dokonać tylko Bóg, a zaczęła się ona od tego, że czytając Nowy Testament, który podarował mi Klaus, znalazłem tam następujące słowa:

„...gdyż Syn Człowieczy przyjdzie o takiej godzinie, której się nie spodziewacie" (Łk 12:40).

Zląkłem się głęboko, bo przecież nie byłem bynajmniej przygotowany na spotkanie z Jezusem i wiedziałem, że ja z moim dotychczasowym życiem w żadnym razie nie mógłbym się przed Nim ostać.

Lecz Jego łaskawa miłość otworzyła mi oczy nie tylko na moje zepsucie i winę, lecz także na niepojętą łaskę Bożą. Przeczytałem cudowne słowa: „...tego, który cło mnie przychodzi, nie wyrzucę precz" (J 6:37).

„Czy to rzeczywiście prawda, o Boże? Czy rzeczywiście zechcesz przyjąć takiego brudnego punka, który wdeptał w błoto Twoje święte imię?"

Są w życiu chwile decyzji, kiedy się wie: teraz albo nigdy! Ta chwila teraz dla mnie nadeszła, wyraźnie słyszałem wołanie Boga, bym się nawrócił. Nie chciałem przegapić tej szansy, toteż tego samego dnia powierzyłem Chrystusowi w modlitwie moje zrujnowane i bezbożne życie błagając Go, by mi je wybaczył i przyjął mnie do siebie.

Ta modlitwa była pierwszym krokiem w kierunku nowego życia, wolnego od kajdan grzechu, życia pełnego radości i pokoju.

Aleksandra także uczyniła ten krok i doświadczyła wyzwolenia od winy i grzechu poprzez wiarę w Jezusa Chrystusa, który na krzyżu swoim życiem zapłacił cenę naszego odkupienia.

Od tego czasu minęło kilka lat, w czasie których przeżyłem wzloty i upadki, lecz Bóg nigdy mnie nie zawiódł. Byty chwile, kiedy znów wypłynęły na powierz­chnię moja duma i samowola, sprawiając, że ciężko się żyło ze mną moim braciom - chrześcijanom. Wtedy jednak Bóg przykrócił trochę cugle, aby mnie przywieść do opamiętania. Często to było bolesne, lecz za nic w świecie nie chciałbym zamienić tego, co mara, na moje dawne życie.

W1983 roku pobraliśmy się z Aleksandrą. Bóg dał nam syna i córkę.

Odkąd życie moje należy do Boga, szczególnym moim pragnieniem jest opowiadać moim dawnym przyjaciołom

- punkom, w jaki sposób Bóg odmienił moje życie. Jeden z nich powiedział raz w rozmowie: „Narzucono ci religijność".

Cóż, mogę z wdzięcznością złożyć świadectwo, że jedynie Żywy Bóg sam przemówił do mnie poprzez Biblię, która jest Jego słowem, i przekonał mnie.

Może i Ty tkwisz w podobnej sytuacji, jak ja wówczas. Jeśli Twoje życie jest pełne winy, czy to na skutek alkoholu, narkotyków, chciwości, kradzieży, grzechów natury seksualnej, zabójstwa czy co tam jeszcze może być

- Pan Jezus umarł za te grzechy na krzyżu Golgoty i tam poniósł karę za moje i Twoje winy.

Dzięki temu Bóg może nam ofiarować przebaczenie win i nowe, wieczne życie.

„Albowiem tak Bóg umiłował świat, że Syna swego jednorodzonego dał, aby każdy, kto wen wierzy, nie zginął, ale miał żywot wieczny" (J. 3:16).

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin