A. i B. Strugaccy - Przenicowany Świat.pdf

(1316 KB) Pobierz
Microsoft Word - Przenicowany œwiat.htm
www.bookswarez.prv.pl
Autor - Strugaccy
Tytuł - Przenicowany świat
Część pierwsza
ROBINSON
Rozdział I
Maksym uchylił pokrywę włazu, wysunął się na zewnątrz i ostrożnie popatrzył w niebo. Niebo zwisało bardzo
nisko i było jakieś surowe, pozbawione tej przejrzystej lekkości, która pozwalała się domyślać bezmiaru
kosmosu i mnogości wypełniających go zaludnionych światów. To nie był nieboskłon, lecz prawdziwa biblijna
opoka, twarda, nieprzenikliwa i równomiernie fosforyzująca. Miejscowy Atlas musiał być nie lada siłaczem!
Maksym poszukał w zenicie dziury wybitej przez jego statek, ale dziury nie było. Były jedynie dwa wielkie
czarne kleksy, rozpływające się niczym dwie krople tuszu wpuszczone do wody. Maksym otworzył właz i
zeskoczył w wysoką trawę.
Powietrze było gęste i gorące. Pachniało kurzem, starym żelastwem, rozgniecionymi roślinami i życiem.
Pachniało też śmiercią, dawną i niepojętą. Trawa sięgała do pasa, w pobliżu ciemniały zarośla jakichś
krzewów i bezładnie sterczały smętne, pokrzywione drzewa. Było prawie widno, jak w księżycową noc na
Ziemi, ale bez księżycowych cieni i zamglonego księżycowego błękitu. Wszystko było szare, zakurzone i
płaskie. Statek stał na dnie ogromnej kotliny o łagodnych zboczach. Otaczający go teren wyraźnie się
wznosił ku nieostremu, rozmytemu horyzontowi. Maksym ze zdziwieniem stwierdził, że tuż obok płynęła
wielka i spokojna rzeka; płynęła na zachód.
Maksym obszedł statek wokoło, przesuwając palcami po jego zimnym, lekko wilgotnym boku. Znalazł ślady
uderzeń tam, gdzie się ich spodziewał. Głębokie wgniecenie pod pierścieniem indykacyjnym zjawiło się
wtedy, kiedy statek nagle podskoczył do góry i przechylił się na bok tak gwałtownie, że autopilot "stracił
głowę", i Maksym musiał pośpiesznie przejąć stery. Rozdarcie pancerza przy prawym wizjerze powstało
dziesięć sekund później, kiedy statek stanął dęba i zzezowaciał. Maksym znowu popatrzył w niebo.
Czarnych kleksów już prawie nie było widać. Atak meteorytowy w stratosferze. Prawdopodobieństwo: zero
całych, zero, zero... Ale przecież każde prawdopodobne wydarzenie musi wreszcie kiedyś nastąpić...
Maksym wsunął się do kabiny, przełączył sterowanie na samoremont, uruchomił autoanalizator i skierował
się ku rzece. Przygoda. Fakt. Ale co dla nas znaczą takie przygody. Nuda. W GOZ-ie - Grupie Otwartego
Zwiadu - nawet przygody są zrutynizowane. Atak meteorytowy, uszkodzenie ciała, atak promienisty, awaria
przy lądowaniu...
Wysoka, łamliwa trawa szeleściła i chrzęściła pod nogami. Z jękliwym brzęczeniem nadleciała chmara
jakichś komarów, pokręciła się koło twarzy i odleciała. Poważni, dorośli ludzie nie latają w Grupie Otwartego
Zwiadu. Dorośli, poważni ludzie mają swoje własne poważne, dorosłe sprawy i w dodatku wiedzą, że te
wszystkie obce planety są w gruncie rzeczy jednakowe i tak samo nużące. Jednostajnie nużące. Nużąco
jednostajne... Co innego, jeżeli się ma dwadzieścia lat, jeżeli właściwie niczego porządnie się nie umie i na
dobrą sprawę nie wie, co by się chciało umieć, jeżeli nie potrafi się cenić swego największego skarbu -
czasu, jeżeli dominantą dwudziestoletniej osobowości, tak samo jak dziesięć lat temu, pozostaje nie głowa,
lecz ręce i nogi; jeżeli, jeżeli, jeżeli... Wówczas proszę bardzo. Możesz wtedy wziąć katalog, otworzyć go na
dowolnej stronie, dotknąć palcem dowolnego wiersza i lecieć przed siebie, odkrywać planetę, nazywać ją
własnym imieniem, określać dane fizyczne, walczyć z potworami, gdy na takowe natrafisz, nawiązywać
kontakty - jeśli jest z kim, zabawiać się w Robinsona - jeśli nikogo nie znajdziesz... Nie znaczy to przy tym
wcale, że to wszystko zrobiłeś na darmo. Podziękują ci, powiedzą, że wniosłeś cenny wkład. Jakiś wybitny
specjalista zaprosi cię na szczegółową rozmowę... Uczniowie, zwłaszcza trójkowicze z młodszych klas, będą
na ciebie spoglądać z szacunkiem... Ale gdy spotkasz swojego nauczyciela, zapyta cię tylko: "Ciągle jeszcze
jesteś w GOZ-ie?" i zmieni temat rozmowy, a jego twarz będzie wyrażać smutek i poczucie winy, gdyż czuje
się odpowiedzialny za to, że nadal jesteś w GOZ-ie; ojciec zaś powie: "Hm..." i niepewnie zaproponuje ci
posadę laboranta, mama powie: "Maksiu, przecież ty zupełnie nieźle rysowałeś w dzieciństwie...", a Oleg:
"Jak długo można? Przestań się wreszcie wygłupiać!..."; Jenny natomiast: "Przedstawiam ci mojego męża". I
co najgorsze - wszyscy będą mieli rację, wszyscy - oprócz ciebie. A ty wrócisz do centrali GOZ-u i starając
się nie patrzyć na dwóch takich samych półgłówków szperających w katalogach przy sąsiednim regale
weźmiesz kolejny tom, otworzysz go na pierwszej z brzegu stronicy i tkniesz palcem...
Maksym stanął na skraju urwiska i obejrzał się. Poza nim poruszała się, prostowała przydeptana trawa,
koślawe drzewa czerniały na tle nieba i świecił malutki krążek otwartego włazu. Wszystko wyglądało bardzo
powszednio. No, dobrze - powiedział do siebie. - Od każdego według jego możliwości. Dobrze byłoby
znaleźć cywilizację. Potężną, starożytną, mądrą i w dodatku ludzką...
1906269.001.png
Zszedł ku rzece.
Rzeka była istotnie wielka, powolna i gołym okiem było widać, jak opadała ze wschodu i wznosiła się ku
zachodowi. (Refrakcja musi tu być potworna...) Było też widać, że drugi brzeg jest łagodny i porośnięty
trzciną, a o kilometr w górę rzeki sterczą z wody jakieś słupy, krzywe belki i poskręcane kratownice, kosmate
od pnączy. Cywilizacja - pomyślał Maksym bez szczególnego podniecenia. Dokoła wyczuwał wiele żelaza i
jeszcze coś nieprzyjemnego, dusznego, a kiedy zaczerpnął garść wody, zrozumiał, że to radioaktywność,
dosyć silna i zjadliwa. Rzeka niosła substancje promieniotwórcze i Maksym pojął, że z tej cywilizacji będzie
niewiele pożytku, że z kontaktami lepiej w ogóle nie zaczynać, tylko zrobić standardowe analizy, ze dwa razy
chyłkiem oblecieć planetę wzdłuż równika i zbierać się do powrotu. Na Ziemi przekazać materiały
zasępionym panom ze Służby Bezpieczeństwa Galaktycznego, którzy już wiele rzeczy w swoim życiu
widzieli, a samemu jak najszybciej zapomnieć o wszystkim.
Strzepnął z obrzydzeniem palcami i wytarł je o piasek. Potem przykucnął i zamyślił się. Próbował wyobrazić
sobie mieszkańców tej z pewnością niezbyt szczęśliwej planety. Gdzieś za lasami było miasto, z pewnością
niezbyt piękne, brudne fabryki zanieczyszczające rzeki radioaktywnymi pomyjami, brzydkie cudaczne domy
pod żelaznymi dachami. Dużo ścian, mało okien, brudne szczeliny pomiędzy domami zawalone odpadkami i
truchłami zwierząt domowych, głęboka fosa wokół miasta i zwodzone mosty... Chociaż nie, to wszystko było
przed fabrykami... No i ludzie. Spróbował wyobrazić sobie tych ludzi, ale nie zdołał. Wiedział tylko, że noszą
bardzo dużo odzieży, że są po prostu zapakowani w grubą, szorstką tkaninę, a wysokie białe kołnierze
obcierają im szyje. Potem zobaczył ślad na piasku.
Ślady bosych nóg. Ktoś zlazł z urwiska i wszedł do rzeki. Ktoś o wielkich szerokich stopach, ciężki,
krzywonogi i niezręczny. Niewątpliwie humanoid, ale u nóg miał po sześć palców. Postękując i sapiąc spełzł
z urwiska, przekuśtykał po piasku, zanurzył się z pluskiem w radioaktywnej wodzie, parskając popłynął na
drugi brzeg i ukrył się w trzcinach.
Jaskrawoniebieski błysk rozświetlił wszystko dokoła niczym uderzenie błyskawicy i natychmiast nad
urwiskiem zahuczało, zasyczało, zatrzeszczało. Maksym zerwał się na równe nogi. Z urwiska sypała się
sucha ziemia, coś z niebezpiecznym świstem przemknęło po niebie i upadło pośrodku rzeki, wznosząc
fontannę wody pół na pół z białą parą. Maksym zaczął biec pod górę. Wiedział już, co się stało, nie rozumiał
jedynie, dlaczego, nie zdziwił się więc, kiedy w miejscu, gdzie dopiero co stał statek, zobaczył kłębiący się
słup rozżarzonego dymu, który niczym gigantyczny korkociąg wwiercał się w fosforyzującą opokę nieba.
Statek pękł, ceramitowy pancerz jarzył się fioletowo, wesoło paliła się trawa, płonęły krzewy i dymne ogniki
przebiegały po koślawych drzewach. Wściekłe gorąco biło w twarz, więc Maksym osłonił ją dłonią i zaczął
się cofać wzdłuż urwiska, najpierw o krok, potem jeszcze o jeden, a później jeszcze i jeszcze. Cofał się nie
odrywając łzawiących oczu od tej wspaniałej pochodni sypiącej purpurowymi i zielonymi iskrami, od tego
niespodziewanego wulkanu, od bezsensownego szaleństwa rozpasanej energii.
Niby dlaczego nie? - pomyślał w rozterce. Zjawiła się wielka małpa, zobaczyła, że mnie nie ma, wlazła do
środka, podniosła pokład, sam co prawda nie wiem, jak to się robi, ale ona się domyśliła, widać te
sześciopalczaste małpy są bardzo zmyślne - uniosła więc pokład... Co tam u diabła jest pod pokładem?!
Słowem, znalazła akumulatory, chwyciła wielki kamień, co najmniej trzytonowy, zamachnęła się i trach!...
Potężny musiał być małpiszon... Wykończyła mój statek swoimi brukowcami; dwa razy w stratosferze, no i
teraz... Zadziwiająca historia... Nic podobnego zdaje się do tej pory nie było... A co ja właściwie mam teraz
robić? W centrali oczywiście wkrótce się zorientują, że coś tu nie jest w porządku, ale na pewno nie
pomyślą, że statek przepadł, a pilot ocalał... Co teraz będzie?
Obrócił się plecami do pożaru i poszedł, gdzie oczy poniosą. Pomaszerował szybkim krokiem wzdłuż rzeki.
Wszystko dokoła było zabarwione na czerwono, a w przodzie miotał się na trawie jego cień. Z prawej strony
zaczynał się las, rzadki i cuchnący zgnilizną. Trawa zrobiła się miękka i wilgotna. Dwa wielkie nocne ptaki
poderwały się z hałasem spod jego nóg i nisko nad wodą pociągnęły na drugi brzeg. Pomyślał przelotnie, że
ogień może go dopędzić i wtedy będzie musiał uciekać wpław, a to nie będzie przyjemne; czerwone światło
nagle pociemniało i zaraz potem zupełnie zgasło. Zrozumiał wtedy, że urządzenia gaśnicze spełniły swój
obowiązek z właściwą im solidnością. Wyobraził sobie nadtopione butle sterczące wśród płonących zgliszcz
rzygające ciężkimi kłębami pirogafów...
Spokojnie - pomyślał. Najważniejsze to nie tracić głowy. Mam czas. Właściwie mam masę czasu. Mogą
mnie szukać w nieskończoność: statku nie ma, więc znaleźć mnie niepodobna. Zresztą dopóki nie
zrozumieją, co się stało, zanim ostatecznie się nie przekonają, póki nie będą całkowicie pewni, mamie
niczego nie powiedzą... A ja tymczasem coś wymyślę...
Minął niewielkie, chłodne grzęzawisko, przedarł się przez krzaki i znalazł się na drodze, na starej, popękanej
betonowej szosie niknącej w lesie. Podszedł do skraju urwiska stąpając po betonowych płytach i zobaczył
kratownicę do połowy pogrążoną w wodzie, po drugiej zaś stronie rzeki przedłużenie drogi ledwie widoczne
pod świecącym niebem. Przypuszczalnie był tu kiedyś most i przypuszczalnie ten most komuś bardzo
przeszkadzał, tak bardzo, że go zwalił do wody. Maksym siadł na krawędzi urwiska, spuścił nogi i zaczął
rozmyślać:
Najważniejsze znalazłem. Oto mam przed sobą drogę. Złą, toporną i w dodatku bardzo starą, ale w każdym
razie drogę, a na wszystkich zamieszkanych planetach drogi prowadzą ku tym, którzy je zbudowali. Czego
mi brak? Głodny nie jestem. To znaczy chętnie bym coś zjadł, ale to sprawka zamierzchłych instynktów,
które zaraz stłumimy. Pić mi się zachce nie prędzej niż po upływie doby. Powietrza jest pod dostatkiem,
choć prawdę mówiąc wolałbym, żeby w atmosferze było mniej dwutlenku węgla i promieniotwórczego brudu.
Niczego przyziemnego więc nie potrzebuję. Potrzebuję natomiast niewielkiego, szczerze mówiąc
prymitywnego nadajnika zeroprzestrzennego ze spiralną emisją. Co może być prostszego od prymitywnego
nadajnika zeroprzestrzennego? Jedynie prymitywny zeroprzestrzenny akumulator...
Zmrużył oczy i pod czaszką natychmiast pojawił się dokładny schemat nadajnika pracującego na
pomiennikach pozytronowych. Gdyby miał odpowiednie części, zmontowałby go raz-dwa, nie otwierając
nawet oczu. Kilkakrotnie przeprowadził w myśli tę operację, lecz kiedy otworzył oczy - nadajnika nadal nie
było. Nie było w ogóle niczego. Robinson - pomyślał z niejakim dreszczykiem. Maksym Cruzoe. Masz ci los -
oprócz szortów bez kieszeni i trampek na nogach - niczego nie mam. Ale za to moja "wyspa" jest
zaludniona... A jeżeli wyspa jest zamieszkana, to zawsze pozostaje nadzieja na zdobycie prymitywnego
nadajnika zeroprzestrzennego. Usilnie myślał o nadajniku, ale nie bardzo mu to wychodziło. Ciągle miał
przed oczyma mamę, kiedy jej oświadczono: "Pani syn zaginął bez wieści", widział wyraz jej twarzy i widział
ojca bezradnie pocierającego policzki, czuł, jak im jest źle i pusto... Nie - powiedział sobie. -- - O tym myśleć
nie wolno. Wszystko jedno o czym, tylko nie o tym, bo inaczej niczego nie osiągnę. Rozkazuję i zabraniam.
Rozkazuję nie myśleć i zabraniam myśleć. Kropka. - Podniósł się i poszedł przed siebie.
Las, początkowo rzadki i nieśmiały, stopniowo nabierał odwagi i coraz bliżej podchodził do szosy. Niektóre
bezczelne młode drzewka rozłupały beton i rosły bezpośrednio na jezdni. Najwidoczniej droga miała dobre
kilkadziesiąt lat, a w każdym razie od dziesiątków lat nikt z niej nie korzystał. Las po obu stronach gęstniał,
stawał się coraz wyższy i zwarty. Gdzieniegdzie gałęzie drzew przeplatały się nad głową. Zrobiło się ciemno.
Z gąszczu to z lewej, to z prawej dobiegały gardłowe odgłosy. Coś tam szeleściło, poruszało się, tupało. Raz
nawet o jakieś dwadzieścia metrów przed nim coś krępego, ciemnego chyłkiem przebiegło drogę. Brzęczały
komary. Maksymowi nagle przyszło do głowy, że okolica jest do tego stopnia zaniedbana i dzika, że ludzi w
pobliżu może nie być, i że trzeba będzie do nich wędrować nawet kilka dni. Zamierzchłe instynkty
przebudziły się znów i dały znać o sobie, ale Maksym czuł wokół siebie bardzo dużo żywego mięsa i
wiedział, że z głodu nie zginie. Wiedział również, iż to wszystko będzie z pewnością niesmaczne, natomiast
polowanie może okazać się interesujące. Ponieważ o sprawie najważniejszej zabronił sobie myśleć, zaczął
wspominać, jak to oni z Peterem i gajowym Adolfem łowili zwierzynę. Polowali gołymi rękami, chytrość
przeciw chytrości, rozum przeciw instynktowi, siła przeciwko sile. Trzy doby bez przerwy gnać jelenia przez
wiatrołomy, dopędzić, chwycić za rogi i powalić na ziemię... Jeleni tu zresztą pewnie nie ma, ale nie było
wątpliwości, że tutejsza dziczyzna jest jadalna: wystarczyło się zamyślić, odprężyć, a już komarzyska
zaczynały kąsać jak wściekłe... To znaczy, że na tej planecie śmierć głodowa nie grozi. Nieźle byłoby
zabłądzić i spędzić ze dwa latka na włóczędze po lasach. Poszukałby sobie człowiek kolegi - jakiegoś wilka
albo innego niedźwiedzia - chodziłby sobie z nim na łowy, rozmawiał... W końcu by się to naturalnie
znudziło, zresztą nie wygląda wcale na to, aby po tutejszych lasach można było z przyjemnością wędrować:
tak wiele żelastwa poniewiera się dokoła, że aż nie ma czym oddychać... No i oczywiście trzeba najpierw
zmontować nadajnik zeroprzestrzenny...
Zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Gdzieś w głębi chaszczy rozległ się monotonny głuchy łoskot. Maksym
uprzytomnił sobie, że już dawno słyszał ten hałas, ale dopiero teraz zwrócił nań uwagę. To nie było zwierzę
ani wodospad, to był mechanizm, jakaś barbarzyńska maszyna. Machina chrypiała, porykiwała, zgrzytała
metalem i rozsiewała nieprzyjemne, rdzawe wonie. I się zbliżała.
Maksym pochylił się i wzdłuż pobocza bezszelestnie pobiegł jej naprzeciw. Nagle gwałtownie się zatrzymał.
Z rozpędu o mało nie wskoczył na skrzyżowanie. Drogę pod kątem prostym przecinała inna szosa. Bardzo
brudna, przeorana obskurnymi koleinami, pokryta sterczącymi odłamkami betonowej nawierzchni i bardzo,
ale to bardzo radioaktywna. Maksym przykucnął i spojrzał w lewo. Łoskot silnika i metaliczne zgrzyty
dobiegały stamtąd. Grunt pod nogami zaczął wibrować. Maszyna się zbliżała.
Chwilę później pokazała się. Była nieprzyzwoicie wielka, gorąca, smrodliwa, cała z nitowanego metalu.
Potwornymi gąsienicami oblepionymi błotem miażdżyła drogę i nie mknęła, nie toczyła się, lecz parła do
przodu brzęcząc obluzowanymi blachami. Garbaty niechlujny stwór nafaszerowany surowym plutonem pół
na pół z lantanowcami, tępy, groźny, bezradny i niebezpieczny minął skrzyżowanie i parł dalej chrzęszcząc i
zgrzytając rozgniatanym betonem. Pozostawił za sobą chmurę rozpalonej duszności, skrył się w lesie i
ciągle ryczał, wiercił się, porykiwał, aż wreszcie ucichł w oddali.
Maksym złapał oddech i odpędził komary. Był wstrząśnięty. Nigdy w życiu nie widział niczego równie
idiotycznego i żałosnego. Taak - pomyślał sobie. Promienników pozytronowych tu się nie zdobędzie.
Popatrzył na ślady potwora i zauważył nagle, że poprzeczna szosa nie jest zwyczajną drogą, lecz przesieką,
wąską szczeliną w lesie. Drzewa nie przysłaniały nieba jak na pierwszej drodze. Może go dopędzić? -
pomyślał. Zatrzymać, wygasić kocioł... Wsłuchał się. W lesie rozległ się łomot i trzask. Potwór tarzał się w
gąszczu, jak hipopotam w bagnie. Później łoskot silnika znów się zaczął przybliżać. Potwór wracał. Znów
sapanie, ryk, fala smrodu, jazgot i pobrzękiwanie i oto machina mija skrzyżowanie i prze tam, skąd dopiero
co przyszła... Nie - powiedział Maksym. - Nie chcę z nią zaczynać. Nie lubię złych zwierząt i barbarzyńskich
automatów... Poczekał, aż potwór zniknie, wyszedł z krzaków, rozpędził się i jednym susem przesadził
skażone skrzyżowanie.
Przez jakiś czas szedł bardzo szybko i głęboko oddychał uwalniając płuca od wyziewów żelaznego
hipopotama. Potem znów powrócił do kroku marszowego. Myślał o tym, co zobaczył w ciągu dwóch
pierwszych godzin pobytu na swojej zaludnionej wyspie i próbował połączyć w jedną logicznie spójną całość
wszystkie sprzeczne i przypadkowe obserwacje. Ale było to ponad jego siły. Ten świat wydawał się bajkowy,
a nie rzeczywisty. Bajeczny był ten las zapchany starym żelastwem, bajkowe istoty gaworzyły w nim niemal
ludzkimi głosami; stara, nie używana droga - niczym w baśni prowadziła do zaczarowanego zamku i
niewidzialni, źli czarownicy starali się przeszkadzać człowiekowi, który trafił w te okolice. Na dalekich
rubieżach obrzucili go meteorytami, a kiedy to nic nie dało - spalili statek, schwytali w pułapkę i poszczuli
żelaznym smokiem. Smok okazał się jednak zbyt stary i głupi, czarownicy już pewnie spostrzegli swoje
potknięcie i teraz szykują coś nowocześniejszego...
--- Słuchajcie - powiedział do nich Maksym. - Ja przecież nie mam zamiaru odczarowywać waszych zamków
i budzić waszych śpiących królewien, chciałbym tylko zobaczyć się z którymś z was, wystarczająco
potężnym, aby potrafił wyczarować mi promienniki pozytronowe...
Ale źli czarownicy nie chcieli o niczym słyszeć. Najpierw ułożyli w poprzek szosy ogromne zmurszałe
drzewo, później zniszczyli betonową nawierzchnię, wykopali w ziemi ogromny dół i napełnili go
promieniotwórczym błockiem, a kiedy i to nie pomogło, kiedy komary nie miały już siły kąsać, wtedy, już nad
ranem, wypuścili z lasu zimną, złą mgłę. We mgle Maksymowi zrobiło się chłodno, więc zaczął biec dla
rozgrzewki. Mgła była lepka, oleista, zalatywała mokrym metalem i zgnilizną. Wkrótce jednak zapachniało
dymem i Maksym zrozumiał, że gdzieś w pobliżu płonie żywy ogień.
Wstawał świt i niebo zajaśniało już poranną szarością, kiedy zobaczył - w bok od drogi - ognisko i niską,
kamienną budowlę, starą i porośniętą mchem, z zapadniętym dachem i pustymi, czarnymi oknami. Tubylców
nie było widać, ale Maksym czuł, że są gdzieś w pobliżu, że niedawno tu byli i że prawdopodobnie wkrótce
wrócą. Skręcił z szosy, przeskoczył przydrożny rów i zapadając się po kostki w gnijących liściach podszedł
do ogniska.
Ognisko powitało go dobrym, pierwotnym ciepłem, przyjemnie łechcącym atawistyczne instynkty. Tu
wszystko było zwyczajne. Można było nie witając się z nikim przykucnąć, wyciągnąć ręce nad ogniem i
czekać w milczeniu, aż gospodarz tak samo bez słowa poda gorący kęs i gorący kubek. Gospodarza
wprawdzie nie było, ale nad ogniem wisiał okopcony kociołek z ostro pachnącą strawą, a trochę dalej
poniewierały się dwie kapoty z grubej tkaniny, brudny, opróżniony do połowy worek z szelkami, ogromne
kubki z pogniecionej blachy i jeszcze jakieś inne żelazne przedmioty o niejasnym przeznaczeniu.
Maksym usiadł przy ognisku i ogrzał się patrząc w płomienie. Następnie wstał i wszedł do domu. Właściwie z
całego domu pozostał jedynie kamienny zrąb. Przez połamane belki nad głową prześwitywało poranne
słońce, na zgniłe deski podłogi strach było wejść, a po kątach rosły kępki malinowych grzybów. Grzyby były
w zasadzie trujące, ale jeśli się je dobrze podpiecze, będzie je można bez obawy zjeść. Zresztą myśl o
jedzeniu natychmiast zniknęła, kiedy Maksym dojrzał w półmroku pod ścianą czyjeś kości przemieszane z
wypłowiałymi łachmanami. Zrobiło mu się nieprzyjemnie, odwrócił się, zszedł po zrujnowanych schodkach,
złożył dłonie w trąbkę i wrzasnął na całe gardło: - Hop, hop, hop, sześciopalczaści! - Echo prawie
natychmiast ugrzęzło we mgle pomiędzy drzewami. Nikt nie odpowiedział, tylko jakieś ptaszki nad głową
zapiszczały zdenerwowanymi głosikami.
Maksym wrócił do ogniska, podrzucił parę gałązek do ognia i zajrzał do kociołka. Polewka kipiała. Rozejrzał
się wokoło, znalazł coś w rodzaju łyżki, powąchał ją, wytarł trawą i znów powąchał... Potem ostrożnie zebrał
szarawe szumowiny i strząsnął je na węgle. Zamieszał zupę, zaczerpnął z brzegu, podmuchał i spróbował.
Okazała się całkiem niezła, coś w rodzaju polewki z wątroby tachorga, tylko bardziej ostra w smaku.
Maksym odłożył łyżkę, pieczołowicie, obiema rękami zdjął kociołek z ognia i postawił na trawie. Potem znów
się rozejrzał i powiedział głośno: - Śniadanie gotowe! - Nie opuszczało go wrażenie, że gospodarze są
gdzieś tuż obok, ale widział jedynie nieruchome, mokre od mgły krzewy i czarne, poskręcane pnie drzew.
Słyszał zaś tylko potrzaskiwanie ognia i pracowite ptasie nawoływania. - No dobrze - powiedział na głos. -
Róbcie, jak chcecie, a ja nawiązuję kontakt. - Bardzo szybko zasmakował w tej strawie. Czy to łyżka była
zbyt wielka, czy też odwieczne instynkty wzięły górę, w każdym razie ani się spostrzegł, jak wychłeptał
trzecią część kociołka. Wówczas odsunął się z żalem od niego, usiadł, starannie wytarł łyżkę, ale nie
wytrzymał i jeszcze raz zaczerpnął z samego dna tych apetycznych, rozpływających się w ustach
brunatnych grudek przypominających trepangi, odsunął się zupełnie, znów wytarł łyżkę i położył ją w
poprzek kociołka.
Wstał, zebrał kilka cienkich witek i wszedł do budynku. Ostrożnie stąpając po spróchniałych deskach i
starając się nie patrzeć na szczątki pod ścianą zaczął zbierać grzyby. Wybierał najbardziej jędrne malinowe
główki i nawlekał je na gałązkę. Warto by was posolić - myślał - posypać odrobiną pieprzu, ale to nic, dla
pierwszego kontaktu i tak się nadacie. Zawiesimy was nad ogniskiem, wszystkie trucizny z was wyparują i
będziecie smaczniutkie, że palce lizać... Staniecie się moim pierwszym wkładem w kulturę tej planety,
drugim zaś będą promienniki pozytronowe...
Nagle w domu zrobiło się odrobinę ciemniej i Maksym od razu wyczuł, że ktoś na niego patrzy. Chciał się
natychmiast odwrócić, ale się opanował, policzył do dziesięciu, wolno się wyprostował i z przygotowanym
zawczasu uśmiechem obrócił głowę.
Z okna patrzyła nań długa, ciemna twarz z wielkimi ponurymi oczami i smętnie opuszczonymi kącikami
warg. Patrzyła bez żadnego zainteresowania, bez wrogości i bez zadowolenia, patrzyła nie na człowieka z
innego świata, lecz jakby na nieposłuszne zwierzę domowe, które znów wlazło, gdzie nie należy. Przez kilka
chwil patrzyli na siebie i Maksym czuł, jak smętek promieniujący z tej twarzy wypełnia dom, zatapia las i całą
planetę, cały otaczający świat i że wszystko dokoła staje się nagle szare i płaczliwe; że wszystko już było i
będzie jeszcze wiele razy, że nie ma żadnej nadziei na wybawienie z tej szarej i płaczliwej nudy. Potem w
domu zrobiło się jeszcze ciemniej i Maksym odwrócił się ku drzwiom.
Stał w nich krępy człowiek całkowicie obrośnięty rudym włosem. Ubrany był w brzydki kraciasty kombinezon
i swymi szerokimi barami zagradzał całe przejście. Spomiędzy bujnego rudego zarostu spoglądały na
Maksyma kłujące niebieskie oczka, bardzo twarde, bardzo złe, a jednak jakieś wesołe; może zresztą tylko
przez kontrast z płynącą od okna rozpaczliwą melancholią. Ten włochacz najwidoczniej też nie pierwszy raz
widział przybyszów z innych światów, a w dodatku zwykł był postępować z tymi uprzykrzonymi gośćmi ostro,
szybko i zdecydowanie, bez różnych tam kontaktów i tym podobnych niepotrzebnych komplikacji. Z szyi
zwisała mu na skórzanym pasie gruba metalowa rura o nader złowieszczym wyglądzie. Otwór tego
narzędzia był skierowany prosto w żołądek Maksyma. Od razu było widać, że nigdy nie słyszał ani o
najwyższej wartości, jaką jest życie ludzkie, ani o Deklaracji Praw Człowieka, ani o innych podobnie
wspaniałych wynalazkach najwyższego humanizmu, ani też o humanizmie jako takim, gdyby zaś ktoś mu o
tych rzeczach opowiedział - z pewnością by nie uwierzył.
Maksym nie miał jednak wyboru. Wyciągnął przed siebie witkę z nawleczonymi grzybami, uśmiechnął się
jeszcze szerzej i powiedział z przesadną artykulacją: "Pokój! Przyjaźń!" Ponury osobnik zza okna
zareagował na to hasło długim bełkotliwym zdaniem, po czym opuścił rejon kontaktu i sądząc z
dobiegających z zewnątrz odgłosów zaczął podrzucać suche gałęzie do ogniska. Skołtuniona ruda broda
niebieskookiego zaczęła się poruszać i z miedzianych kołtunów posypały się jazgotliwe, porykujące dźwięki
przypominające Maksymowi do złudzenia hałas żelaznego smoka na skrzyżowaniu.
--- Tak! - powiedział Maksym energicznie kiwając głową. - Ziemia! Kosmos! --- Wskazał gałązką na zenit i
rudobrody posłusznie spojrzał na zrujnowany strop. - Maksym! - kontynuował Maksym dotykając palcem
własnej piersi. -- - Mak-sym! Nazywam się Maksym! - Aby nie było żadnych wątpliwości, walnął się w pierś
niczym rozwścieczony goryl. - Maksym!
--- Machch-ssym! - wrzasnął rudobrody z dziwnym akcentem.
Nie spuszczając oczu z Maksyma wystrzelił przez ramię serię zgrzytających, jazgotliwych dźwięków, w
których kilkakroć powtórzyło się słowo "Mach-sym", w odpowiedzi na co niewidzialny smętny osobnik zaczął
wydawać przerażająco płaczliwe dźwięki. Rudobrody wytrzeszczył niebieskie oczy, rozwarł żółtozębą
paszczękę i zarechotał jak szalony. Najwidoczniej coś go bardzo rozbawiło. Gdy się już do woli naśmiał,
wytarł oczy wolną ręką, opuścił swoją śmiercionośną broń i dał Maksymowi nie pozostawiający wątpliwości
znak głową: "No, wychodź!"
Maksym posłuchał, wyszedł na ganek i znowu wyciągnął ku rudobrodemu witkę z grzybami. Rudobrody
wziął gałązkę, zaczął obracać na wszystkie strony, powąchał i wyrzucił.
--- O, nie! - sprzeciwił się Maksym. - Jeszcze będziecie palce lizać...
Pochylił się i podniósł gałązkę. Rudobrody się nie sprzeciwiał. Klepnął Maksyma po plecach, pchnął ku
ognisku, nacisnął ramię, posadził i zaczął coś tłumaczyć. Ale Maksym nie słuchał. Patrzył na ponuraka, który
siedział po drugiej stronie ognia i suszył jakąś wielką, brudną szmatę. Jedną nogę miał bosą. Bez przerwy
poruszał palcami i tych palców miał pięć. Pięć, a wcale nie sześć.
Rozdział II
Gaj siedząc na brzeżku ławki pod oknem polerował mankietem godło na berecie i patrzył, jak kapral
Waribobu wypisuje mu dokumenty podróżne. Kapral trzymał głowę przechyloną na bok, oczy wytrzeszczył,
lewą rękę położył na stole przytrzymując blankiet z czerwoną obwódką, prawą zaś bez pośpiechu stawiał
kaligraficznie litery. Nieźle mu to wychodzi - myślał Gaj z niejaką zazdrością. Stary zatramenciały pryk:
dwadzieścia lat w legionie i ciągle gryzipiórek. Patrzcie go, jak to gały wytrzeszcza... Zaraz jeszcze i jęzor
wywali... Duma brygady... Nie mówiłem... Język też ma upaprany atramentem. Bywaj zdrów, Waribobu, ty
stary kałamarzu, więcej się już nie zobaczymy. W ogóle to jakoś smutno mu stąd odjeżdżać: chłopaki się
nieźle dobrały, panowie oficerowie też, no i sama służba pożyteczna, honorowa... Gaj pociągnął nosem i
wyjrzał przez okno.
Za oknem wiatr niósł biały kurz po szerokiej, gładkiej ulicy bez chodników, wyłożonej starymi sześciokątnymi
płytami; bielały ściany długich, jednakowych domów administracji i personelu inżynieryjnego; ulicą szła,
osłaniając się przed kurzem i przytrzymując spódniczkę, pani Idoja, dama pulchna i reprezentacyjna, mężna
kobieta, która nie zawahała się podążyć wraz z dziećmi za panem brygadierem w te niebezpieczne okolice.
Wartownik przed budynkiem komendantury, nowicjusz w sztywnym prochowcu i berecie naciągniętym na
uszy, poderwał się przed nią na baczność. Potem przejechały dwie ciężarówki z katorżnikami. Pewnie na
szczepienia... Racja, w łeb go, niech się nie rozgląda: to nie wycieczka...
--- Jak ty się właściwie piszesz? - zapytał Waribobu. - Gaal? Czy może zwyczajnie Gal?
--- Nie, panie kapralu - powiedział Gaj. - Nazywam się Gaal.
--- Szkoda - powiedział Waribobu, ssąc w zadumie obsadkę. - Gdyby było można "Gal", jak raz by się
zmieściło w linijce...
Pisz, pisz, gryzipiórku - pomyślał Gaj. - Nie ma co linijek oszczędzać. I to się nazywa kapral... Guziki
zaśniedziałe, ładny mi kapral. Masz dwie blachy, a strzelać porządnie się nie nauczyłeś, przecież wszyscy o
Zgłoś jeśli naruszono regulamin