KAZANIA PASYJNE - Poszczególne godziny.doc

(174 KB) Pobierz
KAZANIA PASYJNE

KAZANIA PASYJNE

 

Kazanie I – GODZINA POSŁUSZEŃSTWA WOLI OJCA

 

              Umiłowani!

Na początku naszych pasyjnych rozważań o Ewangelii cierpiącego, ukrzyżowanego i Zmartwychwstałego Pana, pragnę powitać was wszystkich słowami zaczerpniętymi z listu św. Ignacego Antiocheńskiego, biskupa i męczennika z przełomu I i II wieku, do Efezjan: „Wszelkimi sposobami trzeba wam, bracia i siostry, wielbić Jezusa Chrystusa. Nie chcę dawać wam jednak poleceń, jak gdybym był kimś znacznym. Teraz właśnie zaczynam być Jego uczniem i przemawiam do was jak do współuczniów, gdy bowiem o was idzie, miłość nie pozwala mi milczeć, dlatego pragnę was uprzedzić i zachęcić, abyście jednoczyli się w spełnianiu woli Boga”.

              Czas wielkopostnych nabożeństw Gorzkich Żali stwarza okazję, abyśmy wspólnie szli drogą Pana, wielbiąc Chrystusa za cuda Jego męki i ukrzyżowania, pogrzebania i zmartwychwstania oraz jednocząc się w spełnianiu woli Boga rozpoznanej w naszym życiu. Te dwa wymiary rozważań powinny się wzajemnie przenikać. Nie wystarczy, bowiem tylko wysławiać Boga, za wszystko co nam uczynił – co uczynił i czyni w Chrystusie i przez Chrystusa dla człowieka pogrążonego w grzechach i cieniu śmierci – jak nie wystarcza również być tylko posłusznym woli Bożej nie przyjmując jednocześnie do wiadomości prawdy, którą trafnie ujmuje pierwszy punkt Katechizmu Kościoła Katolickiego, że: „Bóg nieskończenie doskonały i szczęśliwy, zamysłem czystej dobroci, w sposób całkowicie wolny, stworzył człowieka, by uczynić go uczestnikiem swego szczęśliwego życia” (KKK 1). Udział w życiu Bożym nie jest więc niewolą poddanego swemu Panu. Jan Paweł II w książce pt. „Przekroczyć próg nadziei” pisze: „Heglowski układ pan – niewolnik, jest obcy Ewangelii. Jest to raczej układ właściwy dla tego świata, w którym Bóg jest nieobecny. Z kolei uwielbienie dla dzieła odkupienia dokonanego w Chrystusie nie może być nigdy niezobowiązującym do niczego zachwytem. Te dwa wymiary więc muszą wzajemnie się przenikać, aby z rozważania tajemnicy odkupienia wyrastało konkretne życie, a trud posłuszeństwa woli Boga prowadził do uwielbienia Go. Pozwólmy, zatem ogarnąć się tajemnicy odkupienia, tajemnicy Syna Bożego. W niej to odsłania się także do końca jakże nieraz trudna do rozwikłania – tajemnica człowieka. I okazuje się, poprzez wszystkie cierpienia i upokorzenia jego – człowieka – najwyższe powołanie”.

              Dlatego też, biorąc słowa św. Pawła z listu do Koryntian: „Oznajmiam wam, bracia, Ewangelię, którą wam głosiłem, którą też przyjęliście i w której trwacie, i dzięki której jesteście zbawieni, jeśli wiernie zachowujecie słowa, które wam głosiłem. Bo przekazałem wam najpierw to, co przyjąłem, że Chrystus umarł za nasze grzechy – według Pism, i że został pogrzebany, i że zmartwychwstał trzeciego dnia – według Pism” (1 Kor 15,1-5).

              Ta, przejęta przez Apostoła Narodów, aramejska formuła powstała w Jerozolimie zaledwie kilka lub kilkanaście lat po śmierci Jezusa, pokazuje na ustaloną tradycję, ustalone wyznanie, które stało się we wszystkich wspólnotach chrześcijańskich miarą nauczania wiary. Kościół powtarza je po dzień dzisiejszy: „Ukrzyżowany również za nas pod Poncjuszem Piłatem, został umęczony i pogrzebany. I zmartwychwstał trzeciego dnia, jak oznajmia pismo”.

              Dlaczego z uporem powtarzamy ten właśnie przekazany nam przez Apostołów fakt, te wydarzenia? Dlaczego my, chrześcijanie, przyjęliśmy taką Ewangelię i dlaczego w niej trwamy? Dlaczego wreszcie dzięki niej my wszyscy, którzy jej wierzymy, już jesteśmy zbawieni, o ile wiernie, czyli bez przekręcania i łagodzenia, zachowamy jej słowa?

              Ewangelia umęczonego, ukrzyżowanego i zmartwychwstałego Jezusa Chrystusa to podstawowa prawda naszej wiary. Prawda chrześcijaństwa, dla którego męka i śmierć Chrystusa nie jest tragicznym końcem, lecz celem i ukoronowaniem Jego ziemskiej działalności. Kiedy ludzie entuzjazmują się z powodu Jego cudów i garną się do Niego, On sam wyjaśnia, że po to się narodził i na to przyszedł na świat, aby wiele wycierpieć, być odrzuconym przez starszych, arcykapłanów i uczonych w Piśmie, zostać zabitym, a po trzech dniach zmartwychpowstać. Kardynał C. M. Martini powiedział, że „Jezus widział jasno, że do końca musi zapłacić za to, że uczynił sprawę ludzi swoją sprawą, że wybrał taką właśnie drogę”.

              Ewangeliczny wizerunek Jezusa jest zatem wizerunkiem kogoś, kto zna swe przeznaczenie i zna je, mając nadzieję na zwycięstwo. Chrystusowi nic nie zdarzyło się przypadkowo. On wiedział, dokąd idzie. Dlatego pisze św. Marek, że: „Kiedy byli w drodze, zdążając do Jerozolimy, Jezus wyprzedził ich, tak że się dziwili; ci zaś, którzy szli za Nim byli strwożeni. Wziął więc znowu Dwunastu i zaczął mówić im o tym, co miało Go spotkać. Oto idziemy do Jerozolimy. Tam Syn Człowieczy zostanie wydany arcykapłanom i uczonym w Piśmie. Oni skażą Go na śmierć i wydadzą poganom. I będą z Niego szydzić, oplują Go, ubiczują i zabiją, a po trzech dniach zmartwychwstanie” (Mk 10,32-34).

              To już trzeci raz – odnotowują Ewangeliści jak Chrystus w drodze otwarcie zapowiada to, co się z Nim stanie. Czy chciał tylko odpowiedzieć na zdziwienie, które malowało się na twarzach tych, którzy szli za Nim i nie rozumieli Jego pośpiechu? A może raczej chciał uspokoić tych, którzy byli strwożeni jak otwarcie „idzie w paszczę lwa”. Byli przecież wśród nich Jego uczniowie, było Dwunastu, był więc Kościół, do których mówił o tym, co miało Go spotkać. Dlaczego? Czy tylko po to, aby ich ból uśmierzyć? Powiedzieć: „To nic takiego, po prostu smutny koniec”? A może właśnie zatrwożyć prawdziwością i konkretnością tego, co niebawem dziać się będzie, aby już sobie więcej żadnej iluzji nie robili, by spojrzeli wreszcie na swoje życie szczerze i do końca. Aby nareszcie patrząc „prawdzie w oczy”, dostrzegli właściwy sens Jego posłuszeństwa woli Ojca. I może jeszcze raz usłyszeli Jego słowa: „Nie wyszedłem od siebie, lecz On Mnie posłał” (J 8,42), „ponieważ z nieba zstąpiłem nie po to, aby pełnić swoją wolę, ale wolę Tego, który Mnie posłał”

(J 6,38), „dlatego miłuje Mnie Ojciec, bo Ja życie moje oddaję. Nikt mi go nie zabiera, lecz Ja od siebie je oddaję. Taki nakaz otrzymałem od mojego Ojca” (J 10,18).

             

              Umiłowani!

I my również mamy spojrzeć na drogę Chrystusa, na Jego życie, na tę Jego zapowiedź męki, śmierci i zmartwychwstania. Mamy przypomnieć sobie Jego pośpiech w drodze do Jerozolimy. Mamy spojrzeć na Chrystusa po to, aby wreszcie zauważyć, może po raz pierwszy w życiu, istotną treść naszej chrześcijańskiej wiary i chrześcijańskiej tożsamości, naszej drogi za Jezusem. Mamy pomyśleć: co znaczą dzisiaj dla mnie słowa „być chrześcijaninem”?

              Może tak się dzieje w naszym życiu, że Chrystus ciągle jeszcze na Swojej drodze do Jerozolimy jakoś dziwnie nas wyprzedza, a my nie tylko za Nim nie nadążamy, ale i nie rozumiemy Jego pośpiechu. Po co to wszystko? Co więcej, może i my idziemy za Nim strwożeni, zalęknieni perspektywą wydarzeń trudnych do zaakceptowania w naszym życiu? Czy wtedy my Jezusowi tak naprawdę do końca wierzymy? Czy wierzymy nie tylko w to, że w ten sposób wypełnia On wolę Ojca dla naszego zbawienia, ale, że i my, idąc za Nim do Jerozolimy, jesteśmy w stanie zaakceptować Boży plan, Boży zamiar wobec naszego życia?

              Co to znaczy dla nas, dzisiaj, iść za Jezusem? Jan Paweł II w Encyklice „Veritatis splendor” przypomina: „Pójście za Chrystusem nie jest zewnętrznym naśladownictwem, gdyż dotyka samej głębi wnętrza człowieka. Być uczniem Jezusa znaczy upodobnić się do Niego, który stał się sługą, aż do ofiarowania siebie na krzyżu. Przez wiarę Chrystus zamieszkuje w sercu wierzącego, dzięki czemu uczeń upodabnia się do swego Pana i przyjmuje Jego postać” (VS 21).

              Oto nasza tożsamość! Oto my sami! Nie tylko ci, którzy chcą iść za Jezusem do Jerozolimy, ale przyjmują Jego postać; postać Syna poddanego woli Ojca. A zatem ci, którzy rozpoznają i akceptują, że istotą naszej wiary jest posłuszeństwo Ojcu, tak jak to posłuszeństwo było istotą zbawczej misji Chrystusa. Chrześcijanin jest więc człowiekiem posłusznym Bogu, ponieważ - jak powie św. Jan: „Myśmy poznali i uwierzyli miłości, jaką Bóg ma ku nam” (1 J 4,16). Na wzór Chrystusa, a raczej upodobniony do Niego, chrześcijanin podejmuje swoją codzienną drogę ufając zawsze i do końca woli i mocy Boga. Słusznie więc pisał kiedyś znany teolog Karl Rahner, ponieważ „chrześcijaństwo to religia, która uznała Tego, co został przybity do krzyża i umarł na nim gwałtowną śmiercią, za znak zwycięstwa i za najbardziej realistyczny wyraz ludzkiego życia. My, chrześcijanie, jesteśmy, więc jedynymi ludźmi, którzy mogą zrezygnować z opium w naszej egzystencji, ze środków uśmierzających ból życia. Chrześcijaństwo, bowiem zabrania nam takiego używania środków znieczulających, żeby już nie pić dobrowolnie wraz z Jezusem kielicha śmierci naszej egzystencji”.

              Współczesny świat podaje nam jednak liczne i przeróżne, a często wręcz wyrafinowane środki znieczulające ból naszej ludzkiej egzystencji, ból naszego życia. Zapomnienie o strachu przed śmiercią poprzez maksimum użycia czy też propagandę przyjemności jako jedynego celu życia przenikają nasze umysły i serca. Często ma się takie wrażenie, że nasza cywilizacja to „cywilizacja oparta na niewypowiadanym, ale przyjętym założeniu, że największym, czy też jedynym dobrem jest przyjemność” (L. Kołakowski). Aby uśmierzyć ból życia, powstają więc np. agencje towarzyskie, które mają uleczyć monotonię życia rodzinnego. Przyjmuje się prawie bezmyślnie antykoncepcję, która ma uwolnić od odpowiedzialności, a może nawet narkotyki, o których jedna z gwiazd polskiej muzyki rockowej powiedziała ludziom młodym, że czasami powinny być dozwolone, aby uciec od szarości i bezsensu.

              Zdążyliśmy się już przyzwyczaić do obecności w kioskach i księgarniach literatury parapsychologicznej, spirytystycznej, wróżbiarskiej i wszelkich innych pozycji reprezentujących nurt New Age itp. Nie dziwią nas ogłoszenia o horoskopach przez telefon, programach komputerowych przepowiadających przyszłość, ani kasety, które za pomocą podświadomościowych komunikatów poprawiają rożne wady i niedostatki nabywców. Aby uciec od bólu naszego życia, możemy przecież usiąść przy komputerze i zagrać np. w „D&D” – grę, która pojawiła się przed świętami w niektórych sklepach i księgarniach. Nie ma w zasadzie określonego celu. Postać, którą wylosował uczestnik, ma za zadanie starać się przetrwać. W czasie gry wykonuje ona różne czynności, np. morduje, gwałci, torturuje, uczestniczy w wywoływaniu duchów itd. Są też współcześni „prorocy” przemawiający do nas ze szklanego ekranu, którzy pokazując „Matki, żony i kochanki”, mówią, że życie nie boli, że to tylko wymyślona fikcja.

              Chrześcijanie, o ile wierzą idącemu do Jerozolimy Chrystusowi, są jedynymi ludźmi, którzy mogą zrezygnować z tych wszystkich środków uśmierzających ból życia. Chrześcijanie mogą przeżyć swoje życie jako godzinę posłuszeństwa – z Chrystusem cierpiącym, ukrzyżowanym i zmartwychwstałym – woli Ojca.

              Dlatego prosimy Cię, „uderz Jezu bez odwłoki w twarde serc naszych opoki”. A we krwi ran Twoich „obmyj duszę z grzechów moich”. Obmyj z obojętności, obmyj ze strachu przed rzeczywistością i zabierz opium tego świata, które nie pozwala nam do końca iść za Tobą. Pragniemy podczas tegorocznych nabożeństw pasyjnych nie tylko poznać i przeżyć, czym jest dla nas godzina spisku, kryzysu i sądu nad Tobą, ale także godzina posłuszeństwa woli Ojca, która przemienia się w godzinę miłości, ukrzyżowania i śmierci, dającej życie.

 

 

 

Kazanie II – GODZINA SPISKU

 

              Umiłowani!

Pisał kiedyś Romano Guardini, że „Ostatecznie chrześcijaństwo nie jest jakąś nauką o prawdzie lub sztuką wyjaśniania istoty życia. Ma ono wprawdzie i ten aspekt, ale nie w tym zawiera się jego istota. Istotą chrześcijaństwa jest Jezus z Nazaretu; Jego konkretny byt, dzieło, losy – jednym słowem, konkretna postać historyczna. Czegoś podobnego doświadcza ktoś, dla kogo drugi człowiek zyskuje istotne znaczenie. Nie ludzkość, nie to co ludzkie, lecz konkretna osoba. Ta osoba nadaje piętno wszystkiemu innemu i to tym głębiej, im silniejsze jest, im silniejsze jest wiążące nas z nią uczucie”.

              Podczas pierwszego rozważania pasyjnego przypomnieliśmy sobie, że istotą naszej chrześcijańskiej wiary jest posłuszeństwo Ojcu na wzór doskonałego posłuszeństwa Jezusa Chrystusa. W ten sposób właśnie my – chrześcijanie – dzielimy z Chrystusem Jego konkretny byt, dzieło, losy, przyjmujemy Jego postać. Wierzymy mocno, że przed naszym Bogiem nie potrzebujemy wykazywać się jakimiś wymyślonymi osiągnięciami życia. To raczej Bóg śle do nas swe niekończące się zaproszenia i sygnały, by pójść w ślady Jezusa Chrystusa, by osadzić w Nim nasze własne życie. Idziemy w ten sposób za Nim do Jerozolimy i wchodzimy wraz z Nim w tajemnicę Męki, „niepojętą dla człowieka tajemnicę unicestwienia i Bożej potęgi, objawiającej dobroć pośród odrzucenia, życie w śmierci, Boskość w przebaczeniu” (J.M. Lustiger).

              Tę fundamentalną łączność z losem ukrzyżowanego i zmartwychwstałego Pana przeżyliśmy po raz pierwszy podczas Chrztu św. To co się wtedy dokonało z naszym życiem, wyjaśnia Apostoł Narodów: „Czyż nie wiadomo wam – pisze do wspólnoty Kościoła w Rzymie – że my wszyscy, którzyśmy otrzymali chrzest zanurzający w Chrystusa Jezusa, zostaliśmy zanurzeni w Jego śmierć? Zatem przez chrzest zanurzający nas w śmierć zostaliśmy razem z Nim pogrzebani po to, abyśmy i my wkroczyli w nowe życie – jak Chrystus powstał z martwych dzięki chwale Ojca” (Rz 6,3-4).

              Taka właśnie łączność prowadzi nas – i nieomal zmusza – dzisiaj do postawienia sobie następującego pytania: czy pokonamy strach i pójdziemy do końca za Jezusem, czy też poddamy Mu się bezwiednie, zrezygnujemy ze świadectwa i wtedy staniemy praktycznie po stronie tych, którzy chcą Go zabić?

Oto przed nami godzina spisku! Zobaczmy ją w całej wyrazistości, aby poznać nie tylko możliwe zagrożenia, lecz także judaszową pokusę zdrady. Czyn Judasza jest bowiem ciężkim i stale aktualnym doświadczeniem – próbą, przed jaką staje także dziś, na początku XXI wieku, uczeń Pana.

„Za dwa dni była Pascha i święto Przaśników – pisze w swojej Ewangelii św. Marek – Arcykapłani i uczeni w Piśmie szukali sposobu, jakby Jezusa podstępnie ująć i zabić. Lecz mówili: tylko nie w czasie święta, by nie było wzburzenia między ludem” (Mk 14,1-2).

Wydarzenie, które relacjonuje Ewangelista, miało miejsce zaledwie dwa dni przed dorocznym świętem Paschy, które zawsze łączono z pierwszym dniem święta Przaśników, czyli niekwaszonych chlebów. W tradycjo hebrajskiej te dwa święta upamiętniały wyzwolenie narodu z niewoli egipskiej. Wieczorem więc spożywano wieczerzę paschalną, a od tego wieczoru przez cały tydzień, nie wolno było spożywać kwaszonego chleba, lecz przaśny. Najwyższa Rada Żydowska postanowiła pojmać Jezusa celem zgładzenia Go. Chciała końcu urzeczywistnić swoje plany, które już dawno były ustalone. Jezus poniósł więc śmierć, ponieważ uknuto przeciw Niemu spisek i użyto podstępu. Przedmiotem spisku i obrad nie było jednak samo aresztowanie Jezusa, gdyż było ono już od dawna postanowione, ale przedmiotem obrad był sposób wykonania. Szukano – jak przypomni św. Marek – dogodnego, a zatem takiego, który będzie szybki, skuteczny i nie nada rozgłosu całej sprawie, sposobu podstępnego ujęcia i zabicia Chrystusa. Według wersji Janowej szczególną aktywnością wykazywał się w tym względzie arcykapłan Kajfasz. Dobitnie, a zarazem obłudnie przekonywujący wszystkich, że przecież: „lepiej będzie dla nas, gdy jeden człowiek umrze za lud, niż miałby zginąć cały naród” (J 11,49). Godzina spisku pokazała całą przewrotność arcykapłanów, uczonych w Piśmie i przywódców ludu. Tu już nie chodziło tylko o prosty brak wiary w Jezusa, ale o fakt, że przeszkadzał, nie pasował do ich własnej koncepcji życia i władzy nad ludem. Chyba bez przesady można powiedzieć, że czuli się zagrożeni. Dlatego też mówili: „jeżeli Go tak pozostawimy, to wszyscy uwierzą w Niego, i przyjdą Rzymianie, i zniszczą nasze miejsce święte i nasz naród” (J 11,48). Oto Chrystus stał się dla nich tak dalece niewygodny, nie odpowiadający sposobowi ich życia, do którego po prostu przywykli.

Czy dziś wobec Chrystusa nie przyjmuje się często takiej samej postawy, jaką mieli wobec Niego współcześni Mu religijni przywódcy ludu? Wyczuwa się bowiem swoisty klimat, w którym nie tyle chodzi o to, czy Bóg chrześcijan ma mieć czy nie mieć jakieś znaczenie dla naszego życia, ale chodzi właściwie o to, jak to zrobić, żeby po cichu, bez rozgłosu, usunąć Go z życia społecznego. Jedyna kwestia jest więc tylko w tym, jak to bezboleśnie zrobić? Odsunąć na margines tych, którzy wierzą i idą za Chrystusem. Dziś nie chodzi o to, żeby prześladować. Wszyscy w jakiejś mierze brzydzą się takim sposobem rozwiązania tej „niewygodnej kwestii”. Chodzi raczej o to, aby poszukać takich sposobów, które pozwolą przemilczeć, przejść obojętnie wobec „sprawy Jezusa”. Nie tylko sugerować, że to sprawa prywatna, ale wręcz „szkodliwa”, „nietolerancyjna”, wywołująca zamieszanie. Czy dzisiejsi przywódcy nie są często podobni do tych ludzi, którzy z obawy przed niepokojami, aby „nie było wzburzenia między ludem”, próbują właśnie po cichu usunąć Chrystusa?

Wydaje się, że dziś największym sukcesem nie jest jakaś jawna walka, ale zasiana obojętność. Chrystus nas po prostu więcej nie interesuje! Jeśli chcemy być nowocześni, europejscy, postępowi, nie warto poświęcać Mu aż tyle uwagi. Zmieści się On oczywiście jeszcze w panteonie naszych bogów, pomiędzy kanałami telewizji i wieloma gatunkami trunków. Nie będzie nas interesował, bo przecież nie może nam dyktować rozwiązań szczegółowych, które mają wpływać na nasze życie. Tu jesteśmy skazani na samych siebie. No, może jeszcze w tradycyjny sposób pozwolimy Mu „udekorować” nasze święta, od czasu do czasu wycisnąć jakąś sentymentalną łzę, przy okazji pogrzebu albo ślubu, ale przecież nie będzie nam dyktował np. naszej postawy wobec życia, bo to nasze życie Autor pewnego felietonu tak pisze: „Ludzie w Polsce starają się więcej zarobić, jedni szukają ciekawszej roboty, inni roboty lepiej płatnej, produkują, sprzedają, kupują, chodzą na spacery, grają w szachy, zdradzają żony albo mężów, wychowują dzieci, wierzą albo nie wierzą, mają swoje diabły i anioły, każdy po swojemu, na własny rachunek, zgodnie z osobistym poglądem, bo nareszcie są wolnymi obywatelami w wolnym kraju”.

Czy jednak naprawdę jesteśmy wolni? Czy nie jest czasami z nami właśnie tak, że ten niezwykły przyrost wolności sprawia, iż za naukę musimy często najpierw słono zapłacić, zanim znajdziemy właściwą miarę! Ceną wolności na dziś może być zarówno nieopatrzne zadłużanie się młodych rodzin, jak i liczba ofiar w ruchu drogowym czy zawały serca. Wszechobecny stres, naciski terminów i inne symptomy wskazują, jak bardzo jesteśmy „ nie – wolni”. Tylko może bardziej krytyczni współobywatele, którzy lepiej od nas obserwują codzienność, widzą tę naszą „złotą klatkę”, w której siedzimy; obserwują niepokój, który nami targa i ten ukryty lęk, że moglibyśmy nie zdążyć i nie wyjść na swoje. J. Tischner pyta nas: „Cóż dzisiaj widzimy? Widzimy następstwo naszej wczorajszej ucieczki od wolności. Odzyskaliśmy wolność, która niemal natychmiast stała się naszym „darem nieszczęsnym” i pogubiliśmy się. Co więcej, nie jesteśmy już w stanie dostrzec, że w naszym sprzeniewierzeniu się wolności jest ukryta ta właśnie konkretna skłonność, do zapomnienia, więcej, do wykluczenia Boga z naszej codzienności: z naszego stosunku do partnera w małżeństwie, do dzieci, sąsiadów, kolegów, z naszej relacji do przekonań i poglądów innych ludzi, a nawet do tego, co prospekty reklamowe zachwalają jako szansę życiową.

Czy jesteśmy zdolni jeszcze się przebudzić i zobaczyć jak dalece prawdziwe jest wołanie Papieża, że „dzisiaj bronić człowieka znaczy bronić autentycznego rozumienia wolności”. Jak więc obudzić się z tego letargu? Jak zachować w sobie – jak mówi poeta – światło człowiecze, światło prawdziwej wolności? Jan Paweł II podpowiada słowami „Veritatis Splendor”: „Tylko kontemplacja Jezusa ukrzyżowanego jest główną i jedyną drogą, ktorą Kościół musi podążać każdego dnia, jeśli pragnie w pełni zrozumieć, czym jest wolność: darem z siebie w służbie Bogu i bliźnim”.

Umiłowani!

To wskazanie dosięga dziś także każdego z nas, abyśmy nie ulegli pokusie. Tej samej pokusie, która przeszło dwa tysiące lat temu zaprowadziła Judasza Iskariotę, jednego z Dwunastu, do arcykapłanów tylko po to, „:aby im Go wydać. Gdy to usłyszeli – pisze św. Marek – ucieszyli się i przyrzekli dać mu pieniądze”. On zaś „odtąd szukał dogodnej sposobności, jakby Go wydać” (Mk 14,10-11).

              Czy nie zastanawia nas jak to się stało, że jeden z Dwunastu nie wytrzymał swoistego naporu propagandy kierowanej przeciw Jezusowi i zdradził; zaczął, w konsekwencji, sam szukać sposobności, aby im Go wydać? Cokolwiek byśmy mogli powiedzieć na jego temat, że nie uwierzył, że się uląkł, że może się zawikłał w swoim życiu, albo po prostu nie tak wyobrażał sobie swoją przyszłość z Jezusem i nie chciał lub nie potrafił więcej Go zrozumieć. Konkretnym faktem pozostanie jego zdrada, straszna godzina spisku ucznia Chrystusowego. Pozostanie przypomnieniem i ostrzeżeniem.

              Tak krótka informacja, odnotowana przez św. Marka, nie wyjaśnia szczegółów postępowania Judasza i dlatego może nawet nie zaspokaja całej naszej ciekawości. Marek mówi po prostu, że „Judasz Iskariota, jeden z Dwunastu”, nie został z Jezusem, lecz przeszedł na stronę Jego wrogów i wraz z nimi stał się odpowiedzialny za Jego śmierć. Na przestrzeni dziejów różnie próbowano wniknąć i przedstawić motywy i intencje, jakie kierowały Judaszem i przywiodły go do zdrady Jezusa. Autorzy libretta do głośnego musicalu „Jezus Christ Superstar” wkładają w usta biblijnego Judasza takie oto wyjaśnienie:

              „Jeśli nawet wam pomogę, to musicie zrozumieć,

              Że nie łatwo mi przychodzi podłość.

              Długo zastanawiałem się, co mam czynić

                I ważyłem wszelkie za i przeciw, nim tu przybyłem.

              Nie myślę nawet o nagrodzie,

              I właściwie nie bardzo chciałem ją przyjąć.

              Powiedz mi tylko, że nie będę na zawsze potępiony.

              Przyszedłem, bo musiałem, bowiem zrozumiałem,

              Że Jezus już utracił panowanie nad tym wszystkim …”.

Czy dziś we wspólnotę uczniów Chrystusa nie wciska się, podsycane zręczną propagandą, to judaszowe przekonanie, że Jezus Chrystus utracił panowanie nad życiem człowieka? W imię wolności głosi się więc i uczy nas, że nie możemy – więcej, nie powinniśmy, być poddani „jakiejś woli Ojca”, której On nas uczy. Głosi się więc otwarcie, że Chrystus utracił panowanie nad naszym życiem. W nowoczesnym społeczeństwie straciły sens Jego prawa, Jego przykazania, bo człowiek jest po prostu nieskończenie wolny. Wolny tzn. sam decydujący o tym, co dobre i złe, więcej, nazywający zło, które czyni, dobrem. Gdy zaczynamy poddawać się tej fali i tak myśleć, rodzi się i dojrzewa powoli w nas samych pokusa zdrady. Nie chodzi pewnie dziś o to, jaką cenę wyznacza się nam za zdradę Jezusa. Kiedyś była to kariera, takie czy inne korzyści materialne, może przyjaźń z kimś znaczącym. Dziś raczej chodzi tylko o to, aby nas przekonać, że Chrystus „utracił panowanie nad tym wszystkim” – nad naszym codziennym życiem.

              Jak bronić się przed tą pokusą? Przede wszystkim musimy otworzyć się na podstawową prawdę naszej wiary, która mówi, że władza decydowania o dobru i złu nie należy do człowieka, ale wyłącznie do Boga. Musimy dostrzec, że prawo Boże nie umniejsza czy nie eliminuje wolności człowieka, ale jest jej jedyną gwarancją. Musimy zobaczyć, że przez przyjęcie Bożego prawa ludzka wolność naprawdę i w pełni się urzeczywistniła. Prośmy dzisiaj Pana:

              „Gdy wyobraźnia nasza się ulęknie i się poruszą nad nami przestrzenie, gdy mądrość nasza nie wyda owoców i się zachwieje samoistne drzewo, gdy brak nadziei i pokusa zdrady zatrzyma nas w drodze …”, daj nam Panie łaskę nawrócenia i otwórz nasze dusze na zrozumienie Twojego Prawa.

              Pozwól zrozumieć, że ukształtowana na wzór wolności Bożej, nasza wolność, nie zostaje zniesiona przez posłuszeństwo Tobie. Wprost przeciwnie: jedynie dzięki temu posłuszeństwu trwa w prawdzie i w pełni odpowiada naszej ludzkiej i chrześcijańskiej godności. Godności i wielkości tego, kto pomimo spisku, trudności i judaszowych pokus, usiłuje związać swoje życie z losem i przeznaczeniem Tego, w którym Bóg każdego z nas do końca umiłował.

 

Kazanie III – GODZINA MIŁOŚCI

 

„Im więcej razy na dzień jesteś znieważony,

Im śmieszniejsze na ciebie wkładają korony

I krzyczą urągając: pokaż swoją siłę,

Albo liczą Cię między pamiątki niebyłe,

Im więcej żalu, drwiny, gniewu, oskarżenia,

Bo słowo Twoje z miejsca nie ruszy kamienia,

Tym bardziej pewny mogę być tego jednego:

Że Ty jesteś, zaiste, Alfą i Omegą” (Cz. Miłosz).

              Umiłowani!

Ostatnim razem, idąc za Jezusem do Jerozolimy, stanęliśmy wobec spisku arcykapłanów i uczonych w Piśmie oraz pokusy judaszowej zdrady. Była to niewątpliwie godzina prośby. Jak łatwo wówczas zwątpić! Jak łatwo bowiem zaliczyć Go – jak mówi poeta – „między pamiątki niebyłe”. Jak łatwo wołać „pokaż swoją siłę” – a uwierzymy w Ciebie! Dlaczego dziś Bóg chrześcijan zdaje się okazywać tak bezsilny? Gdzie szukać Jego prawdziwego oblicza?

              „Jestem z wami” – cóż bardziej niż Eucharystia stanowi potwierdzenie tych słów? – Pytał w 1987 r. na zakończenie Kongresu Eucharystycznego Jan Paweł II – cóż bardziej od Eucharystii jest Sakramentem Obecności Chrystusa? Znakiem „widzialnym i skutecznym” Emanuela? Bo „Emanuel” – to znaczy właśnie „Bóg z nami”. Czyż więc nie zastanawia nas swą wymową fakt, że właśnie przed Męką, w obliczu pokusy zwątpienia i zdrady, Chrystus chciał umocnić swych uczniów nie inaczej, jak poprzez ustanowienie Sakramentu Swojej Obecności!

              „W pierwszy dzień Przaśników – pisze św. Marek, – kiedy ofiarowywano Paschę, zapytali Jezusa Jego uczniowie: Gdzie chcesz, abyśmy poszli poczynić przygotowania, żebyś mógł spożyć Paschę?” (Mk 14,12). Wydarzenie, które opisuje Ewangelista, ma miejsce „w pierwszym dniu niekwaszonych chlebów”, w którym „zabijano Paschę”, czyli baranki paschalne. Ostatnia Wieczerza była więc ucztą paschalną. Według żydowskiej rachuby czasu wieczór paschalny rozpoczynał się po zachodzie słońca. Wtedy obchodzono w domach uroczystość paschalną, której centralnym wydarzeniem była wieczerza, mająca przypomnieć Żydom historyczny moment wyzwolenia z niewoli egipskiej. O zachodzie słońca wszyscy Izraelici zasiadają więc do stołów, aby podczas rytualnego posiłku wysłuchać opowiadania o wyjściu z niewoli i na nowo przeżyć ów szczęśliwy dzień, w którym Bóg okazał ojcom potęgę Swej Miłości. „W znaku wieczerzy zjednoczą się z przodkami do tego stopnia, że w nogach poczują chęć wędrowania, a w duszy nieopanowaną wolę uwielbienia wszechmocnego” (ks. P. Ptasznik). Ważne było przy tym, że Paschę obchodzono w kole rodzinnym, pośród najbliższych, wśród swoich. Również Jezus bardzo pragnął przeżyć moment poprzedzający krwawe wydarzenia męki i śmierci razem z najbliższymi Mu osobami, swoimi uczniami. Św. Łukasz zanotuje wyznanie – pragnienie Chrystusa: „Gorąco pragnąłem spożyć tę Paschę z wami, zanim będę cierpiał” (Łk 22,15). Na drodze do Jerozolimy ostatnia wieczerza stanowi więc szczególne wydarzenie. Jezus wie jednak, że nie będzie to zwyczajna, doroczna pamiątka wyjścia z Egiptu. Nadeszła bowiem Jego godzina. Jezus nadał więc wieczerzy paschalnej charakter uczty pożegnalnej, dlatego otwarcie zapowiedział, że „odtąd nie będzie już pił z owocu winnego krzewu aż do owego dnia, kiedy pić go będzie nowy w Królestwie Bożym” (Mk 14,25). Jest to rzeczywiście ostatnia uczta Chrystusa na tej ziemi.

              Wejdźmy zatem z Jezusem i Apostołami do Wieczernika. Atmosfera jest podniosła. Jezus wie, że jest to Jego ostatnia wieczerza z uczniami, ostatnie przyjacielskie spotkanie – moment pożegnania. Pożegnania pozostają w pamięci najdłużej. Wiedział o tym Jezus i pragnął w tej chwili przekazać swoim uczniom to, co uważał za najważniejsze. Dlatego istotna część wieczerzy to Eucharystia, ustanowiona przez Tego, który podczas swych ziemskich wędrówek jasno zapowiadał: „chlebem Bożym jest Ten, który z nieba zstępuje i życie daje światu” (J 6,33), „Jam jest chleb życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął” (J 6,35) i jeszcze „Ja jestem chlebem żywym, który zstąpił z nieba. Jeśli kto spożywa ten chleb, będzie żył na wieki. Chlebem bowiem, który Ja dam, jest Moje ciało za życie świata” (J 6,51).

              Ten sam Jezus z Nazaretu, „gdy jedli – zanotuje św. Marek – wziął chleb, odmówił błogosławieństwo, połamał i dał im mówiąc: Bierzcie, to jest Ciało Moje. Potem wziął kielich z winem i odmówiwszy dziękczynienie dał im, i pili z niego wszyscy. I rzekł do nich: To jest moja Krew Przymierza, która za wielu będzie wylana” (Mk 14,22-24). Jezus ustanowił Eucharystię posługując się czynnościami i towarzyszącymi im słowami. Potwierdził jeszcze raz wobec swoich uczniów zbliżającą się godzinę męki i śmierci. Tak to Chrystus, w geście łamania chleba objawił sens ofiary, jaką miał wkrótce złożyć. Pokazał im, że z Nim samym, z Jego ciałem stanie się to, co stało się z chlebem w Jego rękach. Wylana zostanie Jego krew jako znak nowego i wiecznego Przymierza zawartego z człowiekiem przez Boga. Zgodnie z przekonaniem ludów semickich we krwi koncentrowało się życie. Krew była uważana za witalny czynnik organizmu. „Wylać krew” znaczyło więc tyle samo, co „zniszczyć życie, zabić, zamordować”. Już więcej zatem nie będzie potrzeba żadnej krwi kozłów czy cielców, lecz Jego krew, która – jak powie autor listu do Hebrajczyków – „oczyści nasze sumienia z martwych uczynków, abyśmy mogli służyć żywemu Bogu” (Hbr 9,14). Chrystus bowiem oddał siebie bez ograniczeń i zastrz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin