Palmer Diana - Bogate panny 01 - Założyciel rodu.pdf

(741 KB) Pobierz
309792318 UNPDF
Diana Palmer
Założyciel rodu
309792318.002.png
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Niełatwo było wytrącić z równowagi Dużego Johna Jacobsa. Był wysoki, miał ostre
rysy, oczy koloru ciemnozielonego butelkowego szkła i gęste ciemne włosy. Na jego
pociągłej twarzy widniały blizny - pozostałość po wojnie secesyjnej. Blizny nosił nie
tylko na twarzy, ale i na duszy. Pochodził z Georgii; do Teksasu przybył tuż po wojnie.
Zamieszkał w najdzikszej części Teksasu, na ranczo odziedziczonym po zmarłym wuju.
Bardzo powoli stawiał ranczo na nogi: woził bydło do Kansas, po drodze dokupując
kolejne sztuki. Piętnaście lat ciężkiej pracy nie przyniosło mu wielkich zysków, ale
ciągle nie tracił nadziei. W końcu przecież był silny i miał głowę do interesów. Posiadał
teraz trzy razy więcej ziemi, niż odziedziczył po wuju. Na Wschodzie kupił byki nowej
rasy, które zamierzał skrzyżować ze swymi wyleniałymi longhornami. Często myślał,
że matka byłaby z niego dumna. Potarł głęboką bliznę na lewej dłoni, pamiątkę po
walce na noże z bandą Komanczów, którzy napadli na jego ranczo, żeby porwać konie.
John i jego pracownicy pobili napastników i zmusili do ucieczki. Ranczo było
odosobnione, a bydło dobrej jakości. John nieustannie zmagał się z hordami
Komanczów, z renegatami zza granicy Meksyku oraz z włóczęgami z Północy
szukającymi szczęścia na Południu. Gdyby nie obecność wojska tuż po zakończeniu
wojny - uprzejmość ze strony armii unionistów - bezprawie jeszcze bardziej by się
rozpleniło.
John miał poważny powód, by nienawidzić żołnierzy Unii. Na szczęście w tej
stronie Teksasu, w której leżało jego ranczo - na południowy wschód od San Antonio
- na straży spokoju stał komendant, który był porządnym człowiekiem i prawdziwym
309792318.003.png
dżentelmenem. John zawsze podziwiał tego oficera, jego podziw jeszcze wzrósł, kiedy
ten złapał i ukarał złodzieja, który ukradł mu z rancza dwa konie. Dobre konie z
doskonałym rodowodem. John kupił je w Kentucky na farmie specjalizującej się w
hodowli koni. Komendant sam dosiadał konia z tej stadniny, toteż dobrze rozumiał
przywiązanie ranczera do swych zwierząt. John rzadko bywał aż tak wdzięczny
drugiemu człowiekowi. Komendant, tak samo jak John, nie wiedział, co to strach.
Tak, nie wiedział, co to strach. John roześmiał się na myśl o tym, co właśnie
zamierzał zrobić. Nie zawahałby się poświęcić życia dla uratowania swego rancza,
jednak teraz nie stawał do walki na noże czy na kolty, lecz czekał go znacznie bardziej
wyrafinowany rodzaj walki. Aby ją wygrać, musiał wejść w świat, którego nie znał,
a nawet nigdy z bliska go nie oglądał. Nie czuł się dobrze wśród ludzi z wyższych sfer.
Pozostało mu tylko mieć nadzieję, że nie przyniesie sobie wstydu.
Zdjął z głowy kapelusz, przesunął dłonią po mokrych od potu włosach. Juana trochę je
skróciła, zanim wyjechał ze swojego rancza o wdzięcznej nazwie: 3J Ranch. John uznał,
że wygląda wystarczająco konserwatywnie, żeby zrobić dobre wrażenie na
Terrence'em Colbym. Ten wielki potentat kolejowy, spędzał wakacje nieopodal 3J
Ranch, w Sutherland Springs. Popularna miejscowość wypoczynkowa szczyciła się
setką źródeł tryskających na niewielkiej przestrzeni. John jechał tam, żeby rozmówić
się z Colbym, choć tak naprawdę nawet nie miał pojęcia, od czego zacząć. Przypuszczał,
że jeśli pojedzie do Sutherland Springs, to reszta sama jakoś się ułoży.
Z okazji tej wyprawy John musiał zastawić w lombardzie zegarek dziadka. Bez tego nie
byłoby go stać na kupno używanego garnituru ani wyjściowego kapelusza, które miał w
tej chwili na sobie. Ryzykował, i to dużo. Bydło nikomu nie przynosiło pożytku, jeśli nie
dało się go dostarczyć na targ. Dowożenie bydła do Kansas, do najbliższej stacji
kolejowej, wiązało się z jeszcze większym ryzykiem. W niektórych regionach tak
bardzo obawiano się teksańskiej boreliozy, że miejscowi farmerzy urządzali blokady,
byleby tylko nie wpuścić bydła z Teksasu na swoje tereny. Jeśli John miał sprzedawać
krowy, to musiał znaleźć jakąś inną, najlepiej bezpośrednią trasę. Wymyślił sobie, że
najlepiej będzie, jeśli odnoga linii kolejowej będzie przechodziła przez jego ranczo. Chciał
mieć blisko do kolei, a Colby był właścicielem linii kolejowej. Niedawno ogłosił, że
309792318.004.png
zamierza ją przedłużyć i połączyć z linią do San Antonio. Dla niego to żaden problem
przeprowadzić linię przez Wilson County do samego rancza Johna Jacobsa. W
okolicy mieszkali jeszcze inni ranczerzy, którzy także chętnie skorzystaliby z takiej
linii.
Colby miał córkę. Pannę, którą podobno trudno było wydać za mąż. Na imię jej było
Camellia Ellen. Plotka głosiła, że Colby nie ma żadnego pożytku z tej swojej brzydkiej,
starzejącej się córki i że chętnie pozbyłby się jej z domu. Przeszkadzała jego kochan-
kom. Dlatego Duży John Jacobs postanowił udać się w zaloty. Dlaczego?- Oczywiście
po to, żeby zdobyć linię kolejową.
Kiedy wjeżdżał do miasta, rozpadał się deszcz. Przeklinał swojego pecha, bezsilnie
patrząc, jak błoto spod końskich kopyt rozpryskuje mu się na buty i na nogawki
jedynych porządnych spodni, jakie posiadał. Mimo tylu starań oraz wielkich kosztów i
tak będzie wyglądał nieporządnie. Nie mógł sobie na to pozwolić. Terrance Colby to
nowojorski arystokrata, o którym mówiono, że zawsze jest ubrany jak spod igły.
Zamieszkał w najlepszym hotelu, jakim mogła się poszczycić niewielką miejscowość
wypoczynkowa, co wcale nie znaczyło, że hotel był luksusowy. Podobno Colby
przyjechał tu przede wszystkim na polowanie, a przy okazji korzystał z leczniczych
właściwości miejscowych źródeł.
John zsiadł z konia nieopodal hotelu, w którym mieszkał Colby. Musiał jeszcze
jakoś oczyścić się z błota, doprowadzić ubranie do porządku przed planowanym
spotkaniem.
Ledwie stanął na chodniku, podjechał powóz. Wysiadła z niego niepozorna kobieta,
uniosła rąbek sukni ponad cholewkę sznurowanego bucika, nagle potknęła się i upadła
prosto w błotnistą kałużę. Ogromny kapelusz spadł jej z głowy i potoczył się po ziemi.
John nie mógł powstrzymać śmiechu, choć wiedział, że zachowuje się podle.
Towarzyszący kobiecie mężczyzna popatrzył na niego wrogo, lecz spojrzenie, które posłał
kobiecie, było jeszcze bardziej wymowne.
- Na litość boską, kobieto, czy ty naprawdę nie potrafisz zrobić kroku, żeby nie
potknąć się o własną suknię - powiedział mężczyzna piskliwym głosem z brytyjskim
akcentem. - Wstawajże. Przywiozłem cię do miasta, ale teraz muszę jechać dalej. Już
309792318.005.png
jestem spóźniony na spotkanie. Oczywiście przez ciebie. Ruszaj! - krzyknął do
woźnicy.
Woźnica popatrzył znacząco na Dużego Johna i na nieszczęsną kobietę, po czym
ruszył bez słowa, jak mu kazano. Ale przedtem John zdążył przyjrzeć się dokładnie
obcemu mężczyźnie. Miał nadzieję, że jeszcze kiedyś go spotka.
Podszedł do kobiety, wyciągnął do niej rękę.
- Nie, nie - zaprotestowała, wstając niezdarnie, lecz o własnych siłach. - Jest pan
zbyt porządnie ubrany, a ja mogłabym pana ubłocić. Proszę iść swoją drogą. Już taka ze
mnie niezdara. Obawiam się, że nie ma na to lekarstwa.
Nałożyła ogromny kapelusz na gruby splot ciemnych włosów okalających jej
głowę i spojrzała na niego żałośnie niebieskimi oczami osadzonymi w miłej, choć
niezbyt urodziwej twarzy. Była drobna i chuda, zupełnie nie w jego typie.
- Pani towarzysz ma fatalne maniery - zauważył.
- Dziękuję panu za troskliwość, ale proszę się mną nie kłopotać.
- To żaden kłopot. - John uchylił kapelusza. — Nie przeszkadzałoby mi nawet, gdybym
został ochlapany. Jak pani widzi, już mam na sobie nieco lokalnego błota.
Roześmiała się i jej ożywiona uśmiechem twarz nagle nabrała niezwykłego wyrazu, z
czego pewnie ta niezdarna kobieta najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy.
- Życzę pani miłego dnia.
- Wzajemnie.
Odeszła, a John postanowił pójść do zakładu fryzjerskiego, żeby doprowadzić się do
ładu.
- John! - zawołał nadchodzący mężczyzna. – Tak właśnie myślałem, że to ty.
Zwalisty mężczyzna z odznaką na piersi, dysząc, dobiegł do Johna. Był to James
Graham, zastępca miejscowego szeryfa. Często zatrzymywał się na ranczo Johna,
kiedy przejeżdżał tamtędy w poszukiwaniu zbiegów.
- Co porabiasz w Sutherland Springs? – zapytał John, gdy już wymienili uścisk
dłoni.
- Szukam dwóch zbiegów - odparł James. - Ukrywali się na Terytorium Indian, ale
kuzyn jednego z nich powiedział mi, że ruszyli w tę stronę, żeby uciec od wojska.
309792318.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin