Orbitowski Lukasz - Angelus.doc

(111 KB) Pobierz
Łukasz Orbitowski

Łukasz Orbitowski

Angelus®

 

              -Niech mi pan opowie o swojej pracy – powiedział Rogorz, siadając z trudem na brzegu łóżka – pan wybaczy. Jestem jeszcze bardzo słaby.

              Rogorz przypominał ożywionego świątka, który przed chwilą zeskoczył z drewnianej kapliczki. Miał kanciaste, szerokie ramiona i kwadratowe palce. Grubo ciosana twarz wydawałaby się martwa, gdyby nie ogromne oczy wytrzeszczone w moją stronę. Nie lubię takich spojrzeń

              Mój zawód jest niezwykły a jego czarną stronę upatruję w ciągłym odpowiadaniu na te same pytania. Znam wszystkie miny wyrażające zdziwienie i każdy rodzaj zająknięcia. Mówię wciąż to samo, aż język zmienia się w katarynkę, a uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Zadziwienie człowieka to krok do jego pozyskania.

              -Więc, niech mi pan choć trochę opowie.

-Dostarczam złe wiadomości – odparłem -  to zapewne wie pan z internetu.

Rogorz przesunął się wzdłuż łóżka. Zobaczyłem gazety z ostatnich miesięcy otwarte na artykułach poświęconych Angelusowi.

-Prawdopodobnie wszystko pan wie.

-Dlaczego pan to robi? – zapytał poważnie. Nachylił się. Oczy przypominały teraz szklane kule pełne śniegu, z drzewkiem i domkiem.

-Dlaczego mówię ludziom, że córeczka będzie miała brzdąca przed maturą, że babcia umarła, syn wyleciał z roku, a droga małżonka obejmuje nogami połowę miasta? Czemu znoszę w spokoju płacz, złość, agresję – wyszczerzyłem się – dla pieniędzy, proszę pana.

-Musi pan być odważnym człowiekiem – powiedział wpatrzony w okno.

-Ostrożnym. Wolę to słowo.

-Niech pan mówi dalej.

-Wołałbym, widzi pan, pokazać to na jakimś przykładzie. Podobno ma pan coś dla mnie.

-To prawda – rzekł powoli – chciałbym, aby pan przekazał ode mnie złą wiadomość.

-Wygląda to tak. Spisujemy umowę, dokładnie taką – położyłem ją obok Rogorza – wyszczególnia pan, co i komu mam przekazać. Pana podpis potwierdza, że to prawda. Do tego drobiazgi  w rodzaju danych osobowych, takie tam... Wie pan, o co chodzi?

Skinął głową i słuchał uważnie.

-Najczęściej potrzebuję dodatkowego dowodu – mówiłem mechanicznie -  Zwłaszcza w wypadku informacji o śmierci. Więc jeśli ktoś umarł, musi mi pan przedstawić akt zgonu.

-Nikt nie umarł – Rogorz spojrzał po sobie, przeniósł wzrok na mnie i znowu na parapet.

-Pan rozumie, połowę zarobku wydaję na prawników.

-Mogę pana uspokoić – podniósł się ciężko i podreptał do biurka. Poruszał się krzywo, plecy przypominały statek, wywrócony kilem do góry a prawa ręka zwisała bezwładnie jak kawał portowej liny. Usiadł. Łydkami ścisnął brązowy neseser.

-Zaniesie pan to pod wskazany adres i powie, że rozwiązałem umowę. Tylko tyle. Potem wróci pan do mnie.

-Do kogo mam to zanieść? Krewni, rodzina? – zapytałem.

-Stary znajomy – podał mi kartkę z adresem – tyle powinno panu wystarczyć.

-Najzupełniej. Co jest w środku? – zapytałem obojętnie.

-To już nie powinno pana obchodzić.

Wyprostował się na oparciu.

-Powiedziałem, że potrzebuję dodatkowego dowodu – podniosłem się i stanąłem przed oknem, zmuszając Rogorza, by na mnie spojrzał – i zawsze musze wiedzieć, co jest w przesyłce.

-Mam nadzieję, że stawki macie ruchome? – zapytał.

-Jak najbardziej, ale nie lubimy naciągać ludzi. Skoro to taki drobiazg, niech pan pójdzie do kuriera, albo na pocztę. Angelus jest droższy.

-Posłaniec. Słowo angelus oznacza posłańca. Wie pan o tym, prawda? – powiedział głucho.

-Skąd mam wiedzieć, czy tam nie ma broni, albo pięciu kilogramów koksu, pornografii dziecięcej, dowodu w jakiejś popieprzonej sprawie – oparłem się o parapet – jestem po prostu uczciwym człowiekiem.

-Zapewniam pana. Możemy umówić się na...

-Nie. Nie chcę tego słuchać – przerwałem - byłem  prawie pewny, że mam do czynienia z wariatem, albo dziennikarzem, Bóg jeden wie, co gorsze – niech mi pan powie, co zrobiłby pan na moim miejscu?

Rogorz zmarszczył czoło i przez moment myślałem, że posypie się z niego pył.

-Niech będzie. Ale prywatnie obieca pan jedno. Jeśli otworzę neseser, cokolwiek tam będzie, wysłucha mnie pan do końca. Potem, będzie mógł pan iść gdzie zechce. Na policję, do czubków żeby mnie zabrali, gdziekolwiek. Zgoda?

Wyciągnąłem dłoń na znak porozumienia, ale Rogorz pochylił się, mozolnie rozpiął zamek dwoma palcami lewej ręki i kopnął neseser w moją stronę. W środku leżał pojedynczy, chłodny przedmiot. Otworzyłem neseser i natychmiast upuściłem. Neseser skrywał ludzka rękę, uciętą przy barku i zachowaną w doskonałym stanie, zapewne za sprawą lodówki, gdzie była trzymana.

-To moja ręka – powiedział miękko Rogorz, podwijając rękaw. Nosił toporną, drewnianą protezę. Sztuczną dłoń skrywała brązowa rękawiczka – mogę to panu podpisać. To chyba nie przestępstwo, rozporządzać własnym ciałem, prawda?

Schylił się i wyjął zawartość neseseru.

-Nawet kiedy nie jest do końca własne – dodał – mogę powierzyć fragment siebie firmie Angelus, wierząc głęboko w jej uczciwość, terminowość i solidność, prawda? Tego jeszcze – zaakcentował – nasze kochane państwo nie zabrania. A na wypadek, gdyby moja wiara w uczciwość, solidność i terminowość firmy Angelus osłabła, mogę wzmocnić ją odpowiednią sumą.

-Po prostu pięknie – powiedziałem z ironią, ale Rogorz wiedział, jak mi zamknąć pysk.

-Proponuje panu trzydzieści tysięcy złotych. Dziesięć otrzyma pan teraz, gdy załatwimy formalności. Kiedy pan wróci otrzyma pan resztę. Pokwitowanie możemy podpisać na mniej. Co jeszcze? Jeśli pan czegoś się obawia, proszę sporządzić dowolny załącznik do umowy. No, niech pan powie, jak mam pana przekonać, że to naprawdę moja ręka?

-Terminowość, uczciwość i solidność to wizytówka firmy Angelus – westchnąłem, wciąż niepewny, czy postępuję właściwie. Nigdy nie miałem tylu pieniędzy.

-Człowiek, do którego pan idzie nie zrobi panu krzywdy – zapewnił – to w gruncie rzeczy miły facet.

-Mówi pan, jakbym mógł mieć problemy z dostarczeniem tej – zawiesiłem głos - przesyłki.

- Problemy to ja mam nawet przy sikaniu – zarechotał, wyraźnie rozluźniony – nie, nic nie powinno się stać.

-Nie mówię, że się nie zdecydowałem – spojrzałem na rękę, wystającą teraz z neseseru – mogą po prostu ujawnić się pewne trudności w przekonaniu tego uroczego człowieka, do którego pan mnie posyła, żeby pokwitował mi ten kawałek martwego ciała. Pańską rękę, konkretnie – odkaszlnąłem.

-Och, tego pan nie musi się obawiać – roześmiał się i zaczął wypełniać umowę – powie pan od kogo i na pewno weźmie. Może pan być zupełnie spokojny.

Pół godziny później  z kieszenią pełną forsy i z martwą ręką w neseserze szedłem do taksówki, pełen obaw i złych myśli,. Zastanawiałem się, co wyniknie z tej historii i czy wszedłem w szambo po pas, czy po szyję. Chciałem też wiedzieć, czy Jarecki obije mnie, nim skończę mówić.

Wyłączyłem dyktafon, wsiadłem do taksówki i pojechałem prosto do niego.

...

-Janusz Półpanek – powiedział Jarecki, wpatrując się w kartkę od Rogorza – no tak. Czułem, że przyjdzie taki dzień.

-Jaki znów dzień?

Angelus przynosił zyski i Jarecki wziął na kredyt mieszkanie w nowym budownictwie. Panele zniknęły pod warstwami papieru – kserowanych książek, faktur, notatek, pudełek po papierosach, kartonów po pizzach, ulotek i Bóg wie, czego jeszcze. Za popielniczkę robił zalany wodą słoik. Środek pokoju zajmował wysoki materac, na którym przysiedliśmy. Przy ścianach piętrzyły się książki i hałdy zdjęć, wycinków z gazet. Na ubrania przeznaczono dwa kosze, czarny i brązowy. Komputer stał na ziemi. Monitor podwyższała czterotomowa encyklopedia, a wszystko ginęło w półmroku słabej lampy i papierosowym pyle.

-Jaki znów dzień? – powtórzyłem.

-Taki, w  którym zrobimy coś zupełnie szalonego.

Rozkładałem pieniądze na równomierne kupki.

-Bez podatku – zauważyłem.

-I szybko. Jak dobrze pójdzie, to będzie najszybciej zarobiona w życiu forsa.

-Powiem ci szczerze – odłożyłem ostatnią stuzłotówkę – że najpierw to chciałem zaraz pojechać do tego Półpanka, wcisnąć mu neseser z ładunkiem i wrócić po resztę floty.

-Jezu, nie mów: flota.

-Co masz do floty?

-Warszawskie – Jarecki wodził wzrokiem za czymś, gdzie mógłby zgasić papierosa – poza tym, flotę to masz, jak sprzedajesz pety na sztuki. A to jest, proszę pana, grosz.

Ostatnie słowo wypowiedział gardłowo i z przejęciem. Podniósł kartkę, złożył w cztery i zgasił w niej papierosa. Zmiętą cisnął do kosza, niecelnie.

-Dobrze, że przyszedłeś. I dobrze, że nagrałeś wszystko. Powiedz mi tylko, co to zmienia?

Wyłożyłem się na łóżku, z rękami pod głową.

-Rozumiem, to jest ta dobra rada? Życzliwe słowo od wspólnika?

-Nie. Przyszło mi do głowy coś zabawnego. Przy okazji Angelusa. Konkretnie, anioła. Słyszałeś kiedyś o paktach z Szatanem? Takich prawdziwych, nie z filmów?

Jarecki studiował odkąd go znałem. Zmieniał kierunki częściej niż dziewczyny, a w głowie zbudował szufladę pełną fascynujących niedorzeczności. Godzinami opowiadał o śpiewakach z góry Atos, zdolnych do kruszenia szkła głosem lub o przedstawieniach teatralnych, na których pojawiał się Chrystus. Widzowie czuli jego oddech na plecach.

-To i owo.

-W średniowieczu i baroku, podpisując pakt, symbolicznie oddawałeś diabłu konkretną część ciała. Najczęściej rękę lub nogę – rozpoczął -  potem mogłeś dawać czadu ile wlezie. Tylko, dziwnym trafem, ludzie prowadzeni na spalenie, albo po prostu umierający, błagali na wszystko, by odrąbać im felerną kończynę.

-By zabrał ja diabeł – odgadłem – ją, nie ich.

-Mądra małpka – trącił mnie po przyjacielsku – taki człowiek zrobiłby wszystko, aby wywinąć się od kary.

-W takim razie, diabeł to frajer. Popatrz, wystarczy sprzedać duszę i, we właściwej chwili, oddać rogatemu rękę lub nogę. Nic prostszego. Sam bym się na to pisał.

-Możesz zginąć nagle.

-Albo wykręcić się sianem. Znaczy się, posłużyć kimś innym – parsknąłem śmiechem – znaczy się, nami.

-Angelus to był twój pomysł – poklepał mnie po ramieniu – no zbieraj się. Jedziemy.

-Jezu, człowieku, jest prawie dziesiąta.

-Za trzydzieści patyków mógłbyś ruszyć tyłek.

Przymknąłem oczy i zobaczyłem Rogorza, siedzącego na brzegu łóżka i śledzącego gołębie obłąkanym wzrokiem. Kopnąłem neseser tak, że wylądował pod ścianą. Jarek podniósł go i położył mi na brzuchu.

-Dość skuczenia, mały – wyciągnął telefon – biorę taksę i za godzinę będziemy taplać się w forsie.

Już przy drzwiach, za którymi czekał wrogi grudzień, Jarecki zerknął na kartkę i zapytał:

-Gdzie, do cholery jest osiedle Radości?

...

Stałem przed budynkiem czarnym jak trup w hałdzie węgla. Wspominałem początki Angelusa. Pamiętam, przesiedzieliśmy dzień z Jareckim, na przemian broniąc i atakując ten dziwny pomysł. Jeden wątpił, drugi natychmiast znajdował nowe argumenty. Wirowaliśmy w młynie słów i byłem pewny, ze jutro Angelus powędruję na cmentarzysko pomysłów niewykorzystanych. Stało się inaczej.

Rok temu Jarecki siedział w kucki nad kawą, z półdługimi włosami  podobnymi do splecionych drutów, kurzył i słuchał. Powiedziałem, że Angelus wciąż chodzi mi po głowie i nie chce wylecieć, jak ćma spod klosza lampy. Nie będziemy tego robić, mówiłem, ale popatrz, jest w tym jakaś myśl, genialnie prosta – ludzie nie chcą przekazywać złych wiadomości. Czemu pary rozstają się przez e-maile? Czemu małżeństwa porozumiewają się tylko na kartkach z bloczka? Są tacy, którzy by zapłacili za zdjęcie brzemienia. Brzemienia złej informacji, której nikt nie chce przekazać.

-Nic w tym dziwnego – skwitował wtedy Jarek – skoro czasem nawet  my nie chcemy.

 

Więc stałem przed czarnym domem i myślałem, jak szaleni byliśmy na początku. Zrobiliśmy w sieci stronę z garścią chaotycznych informacji. Wyrzucili cię ze szkoły? Chcesz zostawić żonę? Żaden problem. Tę wiadomość przekażemy - komu chcesz! Górę strony zdobiło niewyszukane logo i poważny anioł w garniturze ze skrzydłami rozpostartymi na cały ekran. Wyglądały, jakby  szykowały się do uduszenia internauty. Po trzech dniach skrzynka pękała od maili, a my zrozumieliśmy, że bez rejestracji firmy, zatrudnienia prawnika z księgową, nie damy rady.

Rok później wypełniając pity dowiedziałem się, że zasiliłem drugą grupę podatkową. Ale żaden pieniądz nie obroniłby mnie teraz przed wejściem do czarnego domu.

-Tu nikt nie mieszka – powiedział Jarecki. Z warg starczał mu niezapalony papieros – nikt nawet nie wie, że jest takie miejsce.

Staliśmy na jednym z zapomnianych przez Boga osiedli, magicznych miejsc, które jak rak wgryzły się w Kraków.  Po lewej stronie rozciągały się pola, wysuszone i czarne niczym język diabła, dalej rysowała się linia lasu i łagodne wzgórza z łańcuchem samochodowych świateł. Na prawo wznosiły się ponure bloki, rozsypane przypadkowo niczym klocki; wszystkie bure, pełne czarnych okien, o płaskich dachach najeżonych antenami. Osiedla takie jak te łączą pokolenia – stary poczęstuje młodego winem, młody odwdzięczy się blantem i lepszym papierosem.

Dom, do którego mieliśmy wejść był wieżowcem z lat siedemdziesiątych, strawionym przez pożar. Ściany sczerniały. Okna zarosły. Nie wypatrzyłem ani jednej szyby. W załomach czaiły się pierzaste kształty. Wejście stanowiła wyrwa szeroka na kilka metrów i dziwnie postrzępiona, jak ślad po pięści olbrzyma. Nigdzie nie paliło się światło.

-Hej, macie może lufkę? – zabrzmiało z tyłu.

Myślałem, że serce wybije mi zęby. Odwróciłem się i spojrzałem na dwóch kolesi w luźnych spodniach. Starszy nie miał więcej niż czternaście lat.

-Nie – pokręciłem głową – ale spróbuj skręcić z tego blanta.

Podetknąłem mu dwudziestozłotówkę pod nos. Porwał ją i odwdzięczył się nieufnym spojrzeniem.

-Mieszka tu ktoś? – zagadnął Jarecki.

-Zjawy, pogrobowcy – powiedział i uśmiechnął się, dumny, ze zna tak trudne słowo – rozkminiacie coś?

-Tak – powiedział Jarecki z wahaniem – dom... rozkminiamy.

-Dwa gole – młody zamachał banknotem – wbijajcie się sami.

-Mieszka tu ktoś?

-Kwadrat, jak kwadrat – rzekł młody – tu się ludzie popalili. Knypek był ze mnie, ale pamiętam. I teraz mieszka tylko ten typek. Na górze kima. Siewka.

Chciał odejść. Położyłem mu rękę na ramieniu.

-Jak na dwa gole się nie wysiliłeś.

-No może. Typek, nie. Czysty, ale tam mieszka. Rzadko schodzi. Czasem świeci się na górze, pewno prąd podpierdala. Jak z nami nie gada, to z wami też nie. No, mogę już...

Puściłem chłopaka. Odszedł z ulgą i zniknął między blokami. Spojrzałem bezradnie po osiedlu, przeniosłem wzrok na spalony budynek i wreszcie na Jareckiego. Wzruszył ramionami i powiedział, że trzeba iść.

-Po cholerę dałeś mu dwie dychy?

-Gole.

-No, gole – jęknął – Chryste panie.

-Żeby nam gardeł nie poderżnęli – rzuciłem – No żeby się tak gówniażerii bać... ja pierdolę, co za miejsce...

-Uspokój się, stary.

              Przede mną wyrastał czarny dom i mogłem przysiąc, że odkąd przyjechaliśmy, urósł o dwa piętra. Oddałbym tę górę goli, co już dostaliśmy i dwie następne, Chryste, dałbym wszystkie gole świata, żeby mieć to już za sobą.

-Spokojnie – odetchnąłem – tam w środku nie może być gorzej. Bierz walizkę i idziemy.

-Ty masz walizkę – rzekł Jarek. Spojrzeliśmy po sobie, potem dookoła i zimno spadło mi na kark. Pamiętałem dobrze, jak wysiadałem z taksówki i walizka zahaczyła o drzwi.

-Te gnojki – jęknąłem. Jarek nie potrafił wydusić słowa. Twarz wyglądała jak polana białym woskiem.

-Skurwysyny – wrzasnąłem – pierdolone ziomusie z pierdolonego osiedla. Skurwysyny! Myśleli, że tam jest złoto, te pieprzone gole, albo co. Chryste jedyny... Rozkminiacie, co... tak to było, no to. Trójco święta – osunąłem się na kolana – nas rozkminili.

Klątwą człowieka jest wyobraźnia, zaczerniająca przyszłość. Wyobraziłem sobie Rogorza i siebie, jak składam słowa jakbym budował most na butaprenie, a potem on mówi, dzwoni gdzieś i już po Angelusie, po mnie, po wszystkim.

Poderwałem się i wrzeszcząc coś o skurwysynach, popędziłem przez osiedle. Jarecki chwycił mnie za rękę, odtrąciłem go, chyba upadł. Słyszałem, że woła za mną. Gnałem bezładnie, mijałem śmietniki i ludzi śmietnikom podobnych, ciekawskie głowy, wyskakujące z okien. Odprowadzały mnie świetliki papierosów i ujadanie piesków. Strach dodawał skrzydeł. Daliśmy zrobić się  jak dzieci.

Kolesie od dwóch goli zdobyli już lufkę i raczyli się towarem w cieniu drzewa. Ten, co nas rozkminił, właśnie wciągał dym. Na mój widok upuścił lufkę i stanął bezradny, nie wiedząc, czy bronić się, czy dać nogę. Obaliłem sukinsyna, młode kości jęknęły uderzając o ziemię. Wywalił język. Owiał mnie odór przetrawionego mięsa, taniego piwa i marihuany. Cuchnęło, jakby napchał sobie brzuch igliwiem.

-Gdzie to masz? – zapytałem. Nie czekając na odpowiedź, przywaliłem w napuchniętą mordę. Gdzieś za mną Jarecki wołał, bym się uspokoił. Następnego ciosu nie zadałem. Drugi gnojek uderzył mnie w tył głowy. Zabrzmiało jakby w środku czaszki urwał się trybik, a potem ten trzeci, wyraźnie wyższy, sprzedał mi takiego kopa, że na raz eksplodowały wszystkie gwiazdy.

Na moment zanurzyłem się w ciemności, zimnej i bezbolesnej. Gdy otworzyłem oczy, leżałem na plecach, obok mnie chłopak próbował powstać, a Jarecki szamotał się z tym trzecim. Jarecki jest silniejszy ode mnie, dwa razy nawet się osłonił.

-Dziesięć tysięcy – wykrztusił, nim pięść trafiła go w policzek i posłała na parter. Nasz prześladowca, chmielowa tyczka z amfetaminą zamiast krwi, szykował się do kopniaka w jaja.

-Dziesięć tysięcy – powtórzyłem głośniej. Duży odwrócił otępiałe oczy. Podniosłem się i oparłem o drzewo. Leżący czternastolatek patrzył na mnie z nienawiścią.

-Tyle dostaniecie, jak oddacie walizkę. Nie mamy forsy tutaj. Ja tu zostanę. Jemu dacie – wskazałem na Jareckiego. Chryste, jak bolało... ten pieprzony neseser. Poczekam, aż wróci z pieniędzmi. Potem możecie nas nawet zabić. Słyszysz mnie w ogóle?

Wysoki gość nie odpowiedział.

-Walizka – dodał Jarecki z klęczek – ci dwaj wzięli nam walizkę. W środku nie ma niczego cennego...

... dla was – uzupełniłem.

W oczach wysokiego gościa pojawiła się nadzieja na interes życia.

-Przynieście tę walizkę – kazał młodym. Ale chłopcy nie drgnęli.

-Ten gość dał mi tylko dwie dychy – powiedział jeden – a myśmy niczego nie zabrali.

Szanse na ocalenie uległy zmniejszeniu.

...

To sztuka, obić faceta, żeby się nie przekręcił. I żeby bolało. Gość z osiedla odniósł sukces. Każdy fragment ciała przypominał, że żyję. Do śródmieścia wróciliśmy w milczeniu. Twarz Jarka przypominała ciasto ze śliwkami.

-Wierzę - powiedział, trzaskając drzwiami – wierzę, że to klątwa. 

-Wierzę, że to syf. Chodź. Położysz się u mnie.

-Co chcesz dalej robić? – zapytał. Majstrowałem przy zamku. Z trudem utrzymałem klucze.

-Chcę dobrego drinka. Dla ciebie dwa. Drugi do mordy sobie przyłożysz.

Weszliśmy do klatki, zawołałem windę.

-Rogorz – powiedział Jarecki.

-Wiesz co? – winda ruszyła – pierdolę Rogorza. Mógł powiedzieć, gdzie nas wysyła. Do ruin jakichś, pełnych morderców.

-Ty zwariowałeś.

-Co, zwariowałem?

-Rzucasz się na gościa w środku osiedla. Jego osiedla – zaakcentował – no i co? Miał sobie walizkę z dupy wyjąć?

-To ty chyba w dupie oczy miałeś? – krzyknąłem, rąbnąłem pięścią w ścianę – Jak ja gadam z gościem, to ty choć patrz... przynajmniej tyle. A nie do mnie z takimi1 Co ty sobie myślisz? Co miałem zrobić? Iść i pięknie poprosić?

Winda stanęła, wściekły otworzyłem drzwi.              

-Przepadło i trudno – awanturował się Jarecki – więc puknij się z łaski swojej. Uratowałem ci tyłek...

Nie chciałem tego słuchać. Najchętniej zatrzasnąłbym mu drzwi przed nosem. Wparowałem do przedpokoju i w lustrze oceniłem rozmiar zniszczeń. Gęba byłaby w porządku, gdyby nie napuchnięta warga i malinowe oko. Wzdłuż szyi biegły sinoszare pręgi, podobne do smu...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin