Dean Koontz - TIK-TAK[PL](1997).pdf

(1053 KB) Pobierz
Dean R
Dean R. Koontz
TIK-TAK
Przełożył : Jan Kabat
Tytuł wydania oryginalnego: TICKTOCK
Data wydania oryginalnego: 1996
Data wydania polskiego: 1997
84429736.002.png
Gerdzie,
z obietnicą plaży, fal
i naszego własnego Scootiego
84429736.003.png
Widzieć, czego nie widzieliśmy,
być tym, kim nigdy nie byliśmy,
wyjść z poczwarki i poszybować,
opuścić ziemię, błękit całować,
znów się urodzić, być kimś innym:
prawda to jest, czy sen niewinny?
Czy przyszłość naszą można oddzielić
od życia, które Bóg nam przydzielił?
Czy każdy z nas jest istotą wolną –
czy też ofiarą losu bezwolną?
Żal tych, co w drugie wierzą uparcie.
Gdy brak wolności, świat nic nie warty.
Księga wszelkich smutków
Jak we śnie
tak i na jawie
nic nie jest takie
jak się wydaje.
Księga wszelkich smutków
84429736.004.png
l
Tego bezwietrznego listopadowego dnia z bezchmurnego nieba spłynął nagle cień,
który prześliznął się po jasnobłękitnej corvecie. Tommy Phan stał w ciepłym blasku
jesiennego słońca obok samochodu, wyciągając dłoń, by wziąć od Jima Shine, sprzedawcy,
kluczyki do wozu, gdy poczuł dotknięcie przesuwającego się cienia. Słyszał przez chwilę
dziwny hałas, przypominający trzepot oszalałych skrzydeł. Zerknął w górę, spodziewając się,
że ujrzy mewę, ale nigdzie nie dostrzegł ptaków.
W niewytłumaczalny sposób zrobiło mu się zimno, jakby ten cień niósł ze sobą
chłodny powiew wiatru, ale powietrze było całkowicie nieruchome. Zadrżał, kiedy poczuł na
dłoni ostrze lodu, i cofnął rękę, akurat wtedy, gdy uświadomił sobie, zbyt późno, że to nie lód,
tylko kluczyki. Zdążył skłonić głowę i zobaczyć, jak spadają na chodnik.
- Przepraszam - powiedział i zaczął się schylać.
- Nie, nie. Ja je podniosę - zaprotestował Jim Shine.
Marszcząc brwi, Tommy znów spojrzał w niebo. Nieskazitelny błękit. I ani śladu
jakiegokolwiek latającego stworzenia.
Na najbliższej ulicy rosły palmy o ogromnych liściach, pozbawione jednak gałęzi, na
których mogłyby przysiąść jakieś ptaki. Nie było ich także widać na dachu salonu
samochodowego.
- Ekscytujące, co? - spytał Shine.
Tommy spojrzał na niego, nieco zdezorientowany.
- Hę?
Shine znów wyciągał dłoń z kluczykami. Przypominał pulchnego chłopca ze
szkolnego chóru, o niewinnych, błękitnych oczach. Lecz kiedy mrugnął, jego twarz
wykrzywił lubieżny uśmiech, w zamierzeniu komiczny, jednak wprawiający w zakłopotanie,
niczym oznaka najczystszego i zazwyczaj skrywanego zepsucia.
- Pierwsza corvetta to jak pierwsza dupa.
Tommy drżał i wciąż odczuwał niewytłumaczalny chłód. Wziął kluczyki. Nie
przypominały już lodu.
Błękitna corvetta czekała, gładka i zimna jak wysokogórski strumień ześlizgujący się
ze zbocza po wygładzonych kamieniach. Całkowita długość: sto siedemdziesiąt osiem i pół
cala. Rozstaw osi: dziewięćdziesiąt sześć i dwie dziesiąte cala. Siedemdziesiąt i siedem
dziesiątych cala szerokości, czterdzieści sześć i trzy dziesiąte wysokości, prześwit między
zawieszeniem a nawierzchnią drogi minimum cztery i dwie dziesiąte cala.
Tommy znał dane techniczne tego wozu lepiej niż jakikolwiek kaznodzieja Biblię. Był
84429736.005.png
Amerykaninem wietnamskiego pochodzenia; Ameryka była jego religią, autostrada,
kościołem a corvetta świętym naczyniem, z którego miał otrzymać komunię.
Choć Tommy nie był pruderyjny, poczuł się nieco zakłopotany, kiedy Shine użył
takiego porównania. Co najmniej przez chwilę corvetta była czymś lepszym niż jakakolwiek
zabawa w łóżku, bardziej podniecającym, czystszym, samym wcieleniem szybkości, wdzięku
i wolności.
Tommy potrząsnął miękką, lekko spoconą dłonią sprzedawcy i wśliznął się na
siedzenie kierowcy. Trzydzieści sześć i pół cala dla głowy. Czterdzieści dwa dla nóg.
Serce waliło mu jak młotem. Nie było mu już zimno. Prawdę mówiąc, czuł na twarzy
rumieniec.
Zdążył już podłączyć telefon komórkowy. Corvetta należała do niego.
Shine, uśmiechając się szeroko, nachylił się do okna samochodu i powiedział:
- Nie jesteś już zwykłym śmiertelnikiem.
Tommy uruchomił silnik. V8 w układzie widlastym. Blok odlany z jednego kawałka
stopu. Głowice aluminiowe z hydraulicznymi popychaczami. Jim Shine podniósł głos.
- Już nie jesteś jak inni ludzie. Teraz jesteś bogiem.
Tommy wiedział, że Shine naśmiewa się dobrotliwie z kultu czterech kółek - a jednak
niemal wierzył, że to, co mówi sprzedawca, jest prawdą. Siedząc za kierownicą corvetty,
świadomy spełnienia dziecięcego marzenia, zdawał się pysznić mocą samochodu.
Nie wrzucając biegu wcisnął pedał gazu. Silnik odpowiedział gardłowym pomrukiem.
Trzysta koni mechanicznych.
Shine wyprostował się i stanął obok samochodu.
- Baw się dobrze.
- Dzięki, Jim.
Tommy Phan odjechał spod salonu Chevroleta i ruszył w kalifornijskie popołudnie,
tak błękitne i pulsujące obietnicą, że człowiek niemal wierzył, iż będzie żyć wiecznie. Nie
mając nic lepszego do roboty, jak tylko cieszyć się corvetta, skierował się na zachód, do
Newport Beach, a potem na południe, słynną Pacific Coast Highway, mijając wielkie
przystanie pełne jachtów, a potem jadąc przez Corona Del Mar, wzdłuż nowo zabudowanych
wzgórz zwanych Newport Coast. Po prawej stronie widniały plaże z łagodnymi falami i
oceanem, na którym tańczył blask słońca. Słuchał stacji nadającej stare przeboje - Beach
Boys, Everly Brothers, Chuck Berry, Little Richard i Roy Orbison.
Na skrzyżowaniu w Laguna Beach zatrzymał się obok innej corvetty: sting ray,
klasyczny model z roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego trzeciego w kolorze srebra, o
84429736.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin