Eddings David_Odkupienie Athalusa.doc

(3161 KB) Pobierz

DAVID & LEIGH EDDINGS

  

  

  

Odkupienie Althalusa

 

 

 

 

 

Przełożyła Anna Bańkowska

  


Siostrom Lori i Linette, Które tak bardzo uprzyjemniły nam życie.

   Dziękujemy, dziękujemy, dziękujemy, dziękujemy!!!

 

 


PROLOG

  

  

   Otóż przed Początkiem nie istniał Czas i wszystko było Chaosem i Ciemnością. Ale Deiwos, bóg Nieba, obudził się i wraz z jego przebudzeniem rozpoczął się Czas jako taki. A kiedy Deiwos wejrzał na Chaos i Ciemność, wielka tęsknota wypełniła mu serce. Wstał więc, aby stworzyć wszystko, co jest stworzone, a w trakcie owego tworzenia w próżnię jego brata, demona Daevy, wtargnęło Światło. Po pewnym czasie jednak Deiwos zmęczył się swymi dziełami i wyszukał sobie miejsce na odpoczynek. Na granicy Światła i Ciemności oraz stref Czasu i Bezczasu utworzył z jednej myśli wysoką wieżę. Następnie ową straszliwą granicę zaznaczył linią ognia, aby przestrzec wszystkich ludzi przed otchłanią Daevy. I legł Deiwos na swej wieży, i pogrążył się w studiowaniu Księgi. A Czas kontynuował swój miarowy marsz.

   Wówczas demon Daeva rozsierdził się srodze na Deiwosa za pogwałcenie granic swojej mrocznej dziedziny. W duszy jego zrodziła się wieczna nienawiść do brata, gdyż Światło sprawiało Daevie ból, a miarowy postęp Czasu był dlań źródłem straszliwej udręki. Wycofał się więc Daeva na swój zimny tron w głuchej i ciemnej próżni, gdzie nie rozchodzi się echo. Tam też zaprzysiągł zemstę swemu bratu, Światłu oraz Czasowi.

   A ich siostra obserwowała to wszystko, ale nie powiedziała ani słowa.

   Z księgi "Niebo i otchłań. Mitologia starożytnego Medyo"

  

   W obronie Althalusa należałoby zaznaczyć, że kiedy podejmował się on kradzieży Księgi, znajdował się w fatalnej sytuacji finansowej, a przy tym był nieźle wstawiony. Gdyby nie te okoliczności, zadałby może więcej pytań na temat Domu na Końcu Świata, a już na pewno na temat właściciela Księgi.

   Ukrywanie prawdziwej natury Althalusa byłoby czystą głupotą, gdyż jego wady zdążyły już obrosnąć legendą. Jak powszechnie wiadomo, jest to złodziej, łgarz, sporadyczny morderca oraz obrzydliwy bufon, wyzuty z choćby krztyny honoru. Co więcej - pije na umór, obżera się bez umiaru i nie stroni od pań, które prowadzą się gorzej, niż powinny.

   Trzeba jednak przyznać, że ów łotr spod ciemnej gwiazdy potrafi być wyjątkowo ujmujący, błyskotliwy i dowcipny. W pewnych kręgach mówi się wręcz, że gdyby Althalus się uparł, swymi żartami nawet drzewa i góry doprowadziłby do serdecznego śmiechu.

   Zwinnymi palcami potrafi wszakże poruszać jeszcze szybciej, niż sypać anegdotkami, toteż człek rozważny zawsze trzyma sakiewkę w garści, kiedy śmieje się z żartów tego bystrego złodzieja.

   Althalus - odkąd pamięta - zawsze trudnił się kradzieżą. Nigdy nie poznał swego ojca, imię matki zdarza mu się przekręcać, a dorastał wśród złodziei na surowych przygranicznych terenach. Dzięki swemu poczuciu humoru szybko zdobył popularność w środowisku mężczyzn, którzy zarabiają na życie, przejmując prawa własności do cennych przedmiotów. On sam wykorzystywał jako źródło utrzymania żarty i anegdotki, gdyż wdzięczni za nie złodzieje nie tylko go karmili, ale także ćwiczyli w swym rzemiośle.

   Miał dość rozumu, by szybko się zorientować w ograniczeniach każdego ze swoich mentorów. Wielcy, potężnie zbudowani mężczyźni brali, co się im podobało, wyłącznie przy użyciu siły, natomiast drobniejsi kradli po cichu, tak by nikt ich nie zauważył. Wchodząc w wiek męski, Althalus wiedział, że nigdy nie będzie olbrzymem. Najwyraźniej nie odziedziczył po przodkach dużej masy ciała. Pojął też, że gdy stanie się całkowicie dorosły, nie będzie mógł już wkręcać się chyłkiem przez małe otwory do miejsc, gdzie trzymano interesujące go przedmioty. Będzie mężczyzną średniej budowy, ale nigdy - poprzysiągł to sobie - nie zostanie miernotą. Zauważył, że bystry rozum jest znacznie ważniejszy od takich przymiotów jak potężna postura czy mysia zwinność, toteż postanowił wybrać właśnie drogę rozumu.

   W górach i lasach, ciągnących się wzdłuż zewnętrznej granicy cywilizowanego świata, od początku cieszył się pewnym rozgłosem. Inni złodzieje podziwiali go za spryt. Jak ujął to pewien bywalec złodziejskiej oberży w Hule: "Przysiągłbym, że ten mały Althalus potrafiłby namówić pszczoły, by przynosiły mu miód, a ptaki, by składały mu jajka wprost na talerz przy śniadaniu. Zapamiętajcie, bracia, moje słowa: ten chłopak daleko zajdzie".

   I rzeczywiście Althalus daleko zaszedł. Z natury nie lubił osiadłego życia, za to jego błogosławieństwem (a może przekleństwem) była niewyczerpana ciekawość tego, co kryje się po drugiej stronie każdej góry czy rzeki, jakie napotkał na swej drodze. Ciekawość ta nie dotyczyła jednak tylko kwestii geograficznych, gdyż Althalusa interesowało także to, co ludzie osiadli trzymają w domach i co noszą w sakiewkach. Te dwie bliźniacze ciekawości utrzymywały go w nieustannym ruchu, tym bardziej że instynktownie wiedział, kiedy powinien opuścić miejsce, w którym przebywał.

   Dlatego to właśnie zwiedził i prerie Plakandu, i okrągłe wzgórza Ansu, i góry Kagwheru, a także Arum i Kweron, zapuszczając się niekiedy aż do Regwos i południowego Nekwerosu, na przekór wszelkim historiom o potwornościach, jakie czyhają w górach po drugiej stronie granicy.

   Tym, co jeszcze bardziej różniło Althalusa od innych złodziei, było jego zadziwiające szczęście. Wygrywał w kości za każdym razem, gdy tylko wziął je do ręki, i bez względu na to, do jakiej ziemi go zaniosło, nieodmiennie sprzyjała mu fortuna. Jakieś przypadkowe spotkanie czy rozmowa niemal zawsze doprowadzały go prosto do najlepiej prosperującego i najmniej podejrzliwego człowieka w danym środowisku, a potem tak się składało, że każdy, nawet przypadkowo wybrany trop nastręczał okazję, której próżno wyglądali inni złodzieje. W gruncie rzeczy Althalus słynął bardziej ze swego szczęścia niż rozumu czy zdolności.

   Po pewnym czasie nauczył się na swym szczęściu polegać. Fortuna zdawała się go wręcz kochać, toteż i on darzył ją bezwarunkowym zaufaniem. Uwierzył nawet skrycie, że w głębokiej ciszy umysłu słyszy czasem jej głos. Leciutkie drgnienie, które mówiło mu, że pora się wynosić - i to szybko - z danego towarzystwa, uważał za milczącą przestrogę, iż na horyzoncie pojawiło się jakieś zagrożenie.

   Kombinacja rozumu, zdolności i szczęścia zapewniała mu sukcesy, ale gdy sytuacja tego wymagała, potrafił biegać rączo niczym jeleń.

   Zawodowy złodziej, jeśli chce jadać regularnie, musi spędzać mnóstwo czasu w gospodach, słuchając, o czym ludzie gadają, gdyż informacja jest podstawą jego sztuki. Okradanie biednych nie daje wielkiego zysku. Althalus lubił wychylić kielich dobrego miodu tak samo jak inni, ale rzadko dopuszczał, by napitek wziął nad nim górę. Zawiany facet popełnia błędy, a złodziej, który popełnia błędy, na ogół nie żyje zbyt długo. Althalus znakomicie potrafił wybrać w każdej oberży tego jednego gościa, który mógł być w posiadaniu użytecznej informacji, po czym za pomocą żartów i szczodrych poczęstunków nakłaniał go do wyjawienia sekretu. Stawianie trunków gadatliwym opojom należało do swego rodzaju inwestycji. Althalus zawsze pilnował, by opróżnić swój kielich jednocześnie z przygodnym kompanem, ale z jakiegoś powodu większość miodu złodzieja lądowała nie w jego brzuchu, tylko na podłodze.

   Przenosił się z miejsca na miejsce, sypał dowcipami, stawiał ludziom miód - i tak przez kilka dni. Potem, kiedy już namierzył miejscowych bogaczy, składał im około północy wizytę, a rankiem był już o parę mil dalej, w drodze do innej przygranicznej osady.

   Interesowały go głównie lokalne plotki, ale w gospodach opowiadano sobie także inne historie - na przykład o miastach na równinach Equero, Treborea i Perquaine, cywilizowanych ziemiach leżących na południu. Słuchał tego z głębokim sceptycyzmem. Przecież nikt nie jest na tyle głupi, by brukować złotem ulice swego rodzinnego miasta, a fontanny tryskające diamentami mogą być ładne, ale w gruncie rzeczy nie służą żadnemu konkretnemu celowi.

   Historie te jednak zawsze poruszały jego wyobraźnię, toteż obiecał sobie, że kiedyś, kiedyś wybierze się do owych miast, by obejrzeć je sobie na własne oczy.

   W przygranicznych osadach domy wznoszono przeważnie z bali, ale miasta na południu były ponoć zbudowane z kamienia. Już to samo mogło stanowić dobry powód do wyprawy, lecz Althalus w zasadzie nie interesował się architekturą, toteż ciągle odkładał decyzję.

   A jednak ostatecznie zmienił zdanie. Przyczyniła się do tego śmieszna historyjka o upadku Imperium Deikańskiego zasłyszana w kagwherskiej oberży. Głównym powodem upadku okazał się tak kolosalny błąd, że Althalusowi wydało się niemożliwe, by ktoś przy zdrowych zmysłach mógł go popełnić choćby raz, a cóż dopiero trzy razy.

   - Niech wypadną mi wszystkie zęby, jeśli łżę - zapewnił go rozmówca. - Mieszkańcy Deiki są tak strasznie zarozumiali, że kiedy dotarła do nich wieść o odkryciu złota w Kagwherze, uznali to za błąd boga. Przecież tak naprawdę musiał przeznaczyć je dla nich i przez zwykłą pomyłkę dar nie trafił do Deiki, gdzie wystarczyłoby się po niego schylić. Poczuli się nawet nieco urażeni, ale byli na tyle sprytni, że nie nawymyślali bogu, tylko wysłali wojsko w góry Kagwheru, by nas, głupich dzikusów, nie dopuścić do złota, które bóg im zesłał. No i kiedy wojsko tu dotarło i zaczęło przysłuchiwać się opowieściom, ile to niby złota znajduje się w okolicy, żołnierze jak jeden mąż uznali, że życie w armii przestało im odpowiadać, i rozbiegli się po okolicy, by kopać na własną rękę.

   - Co za szybki sposób na utratę armii! - zaśmiał się Althalus.

   - Fakt, nie ma szybszego - zgodził się rozmówca. - Ale to jeszcze nie koniec. Senat, który manipuluje rządem Deiki, poczuł się tak zawiedziony, że natychmiast wysłał w pościg drugą armię, by wymierzyła tej pierwszej karę za lekceważenie obowiązków.

   - Nie mówisz chyba poważnie! - wykrzyknął Althalus.

   - Ależ tak! To właśnie zrobili. No i żołnierze z tej drugiej armii, nie chcąc okazać się głupszymi od tamtych, odwiesili swe miecze i mundury, po czym także ruszyli na poszukiwanie złota.

   Althalus ryknął śmiechem.

   - To najlepsza historia, jaką kiedykolwiek słyszałem!

   - Dalej jest jeszcze ciekawiej. Senat imperium po prostu nie mógł uwierzyć, że dwie armie do tego stopnia zlekceważyły swe obowiązki. W końcu żołnierze biorą całego miedziaka za każdy dzień służby, prawda? Senatorowie poty wygłaszali do siebie mowy, aż im mózgi zasnęły, i wtedy właśnie puścili wodze głupoty zupełnie, gdyż zdecydowali się wysłać trzecią armię, żeby sprawdziła, co się stało z poprzednimi.

   - On to mówi na serio? - spytał Althalus drugiego bywalca oberży.

   - Tak mniej więcej to wyglądało, cudzoziemcze. Mogę przysiąc, bo sam byłem sierżantem w tej drugiej armii. Państwo-miasto Deika sprawowało dotąd rządy nad całym cywilizowanym światem, ale odkąd wysłali trzy armie w góry Kagwheru, nie starczyło im oddziałów wojska nawet do patrolowania własnych ulic, a cóż dopiero innych krain. Nasz senat nadal wydaje prawa, które mają obowiązywać w innych krainach, ale nikt ich już nie słucha. Do senatorów jakoś to nie dociera, więc ogłaszają coraz to nowe prawa podatkowe i inne, a ludzie spokojnie je ignorują. Nasze prześwietne imperium obróciło się w najświetniejszy dowcip.

   - Może zbyt długo zwlekałem z wycieczką do cywilizowanego świata - mruknął Althalus. - Skoro mieszkańcy Deiki są aż tak głupi, człowiek mojej profesji po prostu musi złożyć im wizytę.

   - Ach tak? - zainteresował się były żołnierz. - Wolnoż wiedzieć, jaka to profesja?

   - Jestem złodziejem. A dla naprawdę dobrego złodzieja miasto pełne głupich bogaczy to miejsce najbardziej upragnione po raju.

   - A więc wszystkiego najlepszego, przyjacielu! Nigdy nie przepadałem za senatorami, którzy nie mają nic lepszego do roboty, jak obmyślać nowe sposoby zadania mi śmierci. Ale mimo wszystko radzę uważać. Senatorzy kupują miejsca w tym boskim gremium, a to oznacza, że są bogaci. Bogaci senatorzy ustanawiają prawa chroniące bogaczy, a nie zwykłych ludzi. Jeśli cię w Deice złapią na kradzieży, marny twój los.

   - Nigdy jeszcze nie dałem się złapać, sierżancie - zapewnił go Althalus. - Jestem bowiem najlepszym złodziejem na świecie, a na dodatek największym szczęściarzem. Jeśli choćby połowa tego, co tu słyszałem, jest prawdą, Imperium Deikańskiemu fortuna ostatnio nie sprzyja, a dla mnie jest coraz łaskawsza. Gdyby zaś przypadkiem ktoś chciał się założyć o wynik mojej wizyty, możesz śmiało na mnie stawiać, bo w takiej sytuacji po prostu nie mogę przegrać.

   To rzekłszy, opróżnił kielich do dna, skłonił się w pas współbiesiadnikom i dziarskim krokiem ruszył oglądać na własne oczy cuda cywilizacji.

  

 

CZĘŚĆ I

 

   DOM NA KOŃCU ŚWIATA

  

 

Rozdział 1

 

  

  

   Złodziej Althalus spędził dziesięć dni w drodze do imperialnego miasta Deika. Już u podnóża gór Kagwheru natrafił na kamieniołom wapienia, gdzie wynędzniali niewolnicy ciężkimi piłami z brązu cięli w mozole bloczki budowlane. Althalus słyszał oczywiście o niewolnictwie, ale teraz dopiero zobaczył po raz pierwszy prawdziwych niewolników. Zmierzając ku równinom Equero, szepnął parę sugestywnych słów fortunie; jeśli naprawdę go kocha, to zrobi wszystko, by uchronić swego podopiecznego od tak parszywego losu.

   Miasto Deika leżało na południowym końcu wielkiego jeziora w północnym Equero i było jeszcze bardziej imponujące, niż głosiły opowieści. Otaczał je wysoki mur z bloków wapienia, z takich samych wzniesiono wszystkie budynki.

   Szerokie ulice Deiki były wybrukowane kamieniami, a gmachy publiczne pięły się pod samo niebo. Wszyscy znaczniejsi mieszkańcy nosili wspaniałe lniane opończe. Prywatne domy rozpoznawało się po posągu właściciela, przeważnie tak pochlebnym, że tylko przez czysty przypadek dawało się go zidentyfikować.

   Althalus miał na sobie strój stosowny na terenach przygranicznych, toteż kiedy podziwiał cuda miasta, przechodnie obrzucali go raz po raz pogardliwymi spojrzeniami. Wkrótce miał tego dość, więc wyszukał inną dzielnicę, gdzie ludzie nosili skromniejszą odzież i nie zachowywali się tak wyniośle.

   Wreszcie udało mu się zlokalizować rybacką tawernę nad jeziorem. Zatrzymał się tam, by posłuchać rozmów, gdyż wiedział, że rybacki ludek uwielbia gadać. Usiadł sobie z kielichem kwaśnego wina, starając się nie rzucać w oczy upapranym smołą mężczyznom, którym gęby się nie zamykały.

   - Nie przypominam sobie, bym cię tu kiedyś widział - zwrócił się do niego jeden z bywalców.

   - Nie jestem tutejszy.

   - Tak? A skąd przybywasz?

   - Z gór. Przyszedłem popatrzeć sobie na cywilizowany świat.

   - No i co sądzisz o naszym mieście?

   - Robi wrażenie. Jestem niemal tak zachwycony, jak niektórzy wasi bogacze sobą.

   Jakiś rybak zaśmiał się cynicznie.

   - Widzę, że przechodziłeś przez forum.

   - Jeśli mówisz o placu, gdzie stoją te draczne budynki, to tak. Jak dla mnie, możesz je sobie zabrać.

   - Nie podoba ci się nasze bogactwo?

   - Na pewno nie tak jak im. Ludzie tacy jak my powinni za wszelką cenę unikać bogaczy. Wcześniej czy później zaczynamy kłuć ich w oczy.

   - Jak to? - wtrącił się inny rybak.

   - Cóż... Faceci, co snują się po forum w śmiesznych szlafrokach, wciąż krzywo na mnie patrzą. A człowiek, który ciągle krzywo patrzy, dostaje w końcu zeza.

   Towarzystwo ryknęło śmiechem i atmosfera w tawernie zaraz stała się bardziej swobodna i przyjacielska. Althalus zręcznie skierował rozmowę na drogi swemu sercu temat i całe popołudnie upłynęło na pogwarkach o zamożnych mieszkańcach Deiki. Wieczorem Althalus mógł już odnotować w pamięci kilka imion. W ciągu kolejnych dni zawężał swą listę, by ostatecznie zdecydować się na handlarza solą, niejakiego Kweso. Udał się na targ, odwiedził wyłożone marmurem publiczne łaźnie, wreszcie sięgnął do sakiewki, by kupić trochę ubrań bardziej dostosowanych do aktualnej deikańskiej mody. Z oczywistych powodów kluczowym określeniem dla złodzieja wybierającego strój do celów roboczych jest "nie dający się opisać". Kilka następnych dni i nocy Althalus spędził w dzielnicy bogaczy, obserwując obwarowany murem dom kupca Kweso. Sam Kweso był łysym grubaskiem o różowych policzkach i czymś w rodzaju życzliwego uśmiechu na twarzy. Althalusowi udało się przy kilku okazjach podejść na tyle blisko niego, aby usłyszeć, co mówi. Zdążył nawet polubić owego tłuścioszka, no, ale to się w końcu zdarza. W gruncie rzeczy wilk także czuje pewną sympatię do jelenia.

   Althalus dowiedział się imienia jednego z najbliższych sąsiadów Kwesa i pewnego ranka, przybrawszy stosowną urzędową minę, zapukał do jego drzwi. Po chwili zjawił się służący.

   - Tak? - zapytał.

   - Chciałbym się widzieć z panem Melgorem - powiedział uprzejmie Althalus. - Chodzi o interesy.

   - Niestety, pomylił pan adres. Melgor mieszka dwa domy dalej.

   Althalus klepnął się w czoło.

   - Ależ jestem głupi! Najmocniej przepraszam, że przeszkodziłem - kajał się, podczas gdy jego oczy pracowały na najwyższych obrotach. Zatrzask nie należał do skomplikowanych, a z korytarza w głąb domu prowadziło kilkoro drzwi. Althalus ściszył głos: - Mam nadzieję, że ten łomot nie obudził waszego pana.

   Służący uśmiechnął się przelotnie.

   - Nie sądzę. Sypialnia pana znajduje się na górze, w tylnej części domu. Zresztą mój pan zwykle o tej porze i tak jest już na nogach.

   - Co za szczęście! - przedłużał rozmowę Althalus, nie dając oczom ani chwili spoczynku. - Powiadasz, że pan Melgor mieszka dwa domy dalej?

   - Tak jest. - Służący wychylił się przez próg. - O, tam, to ten dom z niebieskimi drzwiami. Nie można go nie zauważyć.

   - Serdeczne dzięki, przyjacielu. Raz jeszcze przepraszam za najście.

   Althalus zawrócił na ulicę, uśmiechając się od ucha do ucha. Szczęście nadal tuliło go do piersi. Rzekoma pomyłka dostarczyła mu więcej informacji, niż się spodziewał. Dzięki swemu szczęściu wyciągnął ze służącego te wszystkie ciekawostki. Nadal było jeszcze bardzo wcześnie, więc jeśli Kweso zwykł wstawać o tej godzinie, zapewne wcześnie się kładzie. O północy powinien już spać jak zabity. W starym ogrodzie wokół domu rosną duże drzewa i bujnie kwitnące krzewy, jest więc gdzie się schronić. Przedostanie się do domu to drobnostka, a teraz Althalus już wiedział, gdzie jest sypialnia Kwesa. Pozostaje tylko wślizgnąć się do środka około północy, pójść prosto do sypialni i za pomocą przytkniętego do szyi noża namówić Kwesa do współpracy. Cała sprawa nie powinna zająć wiele czasu.

   Niestety, stało się inaczej. Handlarz solą wyraźnie pod poczciwą facjatą ukrywał znacznie bystrzejszy umysł, niżby się zdawało. Niedługo po północy sprytny złodziej pokonał mur i przemknął się przez ogród do domu. W środku panowała cisza, zakłócana tylko chrapaniem dobiegającym z kwater służby. Cicho jak cień Althalus dotarł do podnóża schodów i rozpoczął wędrówkę na górę.

   W tym właśnie momencie rozpętało się istne piekło. Trzy psy miały rozmiary sporych cielaków, a od ich basowego szczekania dom aż się zatrząsł w posadach.

   Althalus błyskawicznie zmienił plany. Świeże nocne powietrze na ulicy wydało mu się nagle niezwykle pociągające. Psy u podnóża schodów nie zamierzały jednak rezygnować. Ruszyły w stronę intruza, obnażając szokująco wielkie kły.

   Na górze rozległy się krzyki i ktoś zaczął zapalać świece. Althalus czekał w napięciu, póki psy omal go nie dopadły. Wówczas z akrobatyczną zręcznością, o którą dotąd nawet siebie nie podejrzewał, przeskoczył przez zwierzaki, sturlał się na sam dół i wybiegł na zewnątrz.

   Kiedy pędził przez ogród, ścigany przez psy, usłyszał koło lewego ucha charakterystyczny świst. Ktoś z domu - albo rzekomy poczciwiec Kweso, albo jeden z jego prostodusznych służących - musiał być nadzwyczaj zręcznym łucznikiem.

   Gdy Althalus wdrapywał się na mur, psy gryzły go już po nogach. Z tyłu sypały się kolejne strzały, trafiając w kamienie, których odpryski wbijały mu się w twarz. Przeturlał się na drugą stronę i opadł na ulicę. Ledwie dotknął nogami bruku, a już gnał przed siebie. Nie tak sobie to zaplanował. Po karkołomnym skoku na schodach zostały mu liczne zadrapania i siniaki, w dodatku przy forsowaniu muru skręcił nogę. Teraz musiał kuśtykać, klnąc przy tym ile wlezie.

   Nagle w domu Kwesa ktoś otworzył bramkę i psy wypadły na ulicę.

   Althalus poczuł, że tego już za wiele. Uznał przecież swą porażkę, biorąc nogi za pas, ale Kwesa wyraźnie nie satysfakcjonowało samo zwycięstwo - łaknął jeszcze krwi.

   Złodziej długo kluczył po zaułkach, wspinając się od czasu do czasu na ogrodzenia, aż wreszcie udało mu się zgubić napastników. Przewędrował potem przez całe miasto, jak najdalej od ekscytujących wrażeń, i usadowił się na wygodnej ławce, by pomyśleć. Cywilizowani ludzie wcale nie okazali się tacy łagodni, jak można by sądzić z pozorów, toteż uznał, że zobaczył już w mieście Deika wszystko, na czym mu zależało. Nadal jednak intrygowała go kwestia szczęścia. Dlaczego nie ostrzegło go przed psami? Może zasnęło? Już on sobie z nim pogada.

  

   Kiedy tak siedział w ciemnościach obok tawerny w lepszej części miasta, był naprawdę w parszywym nastroju i pewnie dlatego zachował się dość brutalnie wobec dwóch dobrze ubranych gości, którzy akurat wytoczyli się na ulicę. Namówił ich mianowicie do odbycia małej drzemki, i to w bardzo stanowczy sposób: zdzielił ich w tył głowy ciężką rękojeścią swego krótkiego miecza. Potem przetransferował na siebie prawo do ich sakiewek, kilku pierścieni i niebrzydkiej bransolety, by wreszcie zostawić ofiary w pobliskim rynsztoku, pogrążone w spokojnym śnie.

   Napastowanie pijaków na ulicy nie było wprawdzie w jego stylu, ale teraz potrzebował pieniędzy na drogę. Ci dwaj napatoczyli się jako pierwsi, poza tym wszystko poszło zgodnie z rutyną i wiele nie ryzykował. Postanowił jednak unikać takich okazji, póki nie odbędzie długiej pogawędki ze swym szczęściem.

   Po drodze ku bramom miasta zważył w rękach obie sakiewki. Były dość ciężkie i to go zachęciło do podjęcia kroku, jaki normalnie nie przeszedłby mu nawet przez myśl. Opuściwszy granice miasta, kuśtykał aż do świtu. Wreszcie napotkał zamożne z wyglądu gospodarstwo, gdzie nabył - za pieniądze - konia. Było to wbrew wszelkim zasadom, ale przed rozmową ze szczęściem wolał nie ryzykować.

   Wsiadł na konia i nie oglądając się za siebie ani razu, natychmiast odjechał na zachód. Im prędzej zostawi za sobą Equero i Imperium Deikańskie, tym lepiej. Po drodze tłukło mu się po głowie pytanie: Czy geografia może mieć jakiś wpływ na ludzkie szczęście? Ta wysoce nieprzyjemna myśl nie dawała mu spokoju. Jechał posępnie zadumany.

  

   Dwa dni później dotarł do miasta Kanthon w Treborei. Zatrzymał się przed bramami, aby się upewnić, czy osławiona - i wyraźnie ciągnąca się w nieskończoność - wojna między Kanthonem a Osthosem nie przybrała akurat na sile. Nie widząc jednak na miejscu machin oblężniczych, zdecydował się na wjazd.

   Forum Kanthonu przypominało deikańskie, ale zamożni mieszkańcy, którzy przychodzili tu posłuchać przemówień, nie obnosili się z tak wyniosłymi minami, jak arystokraci Equero, toteż Althalus nie czuł się bynajmniej urażony samą ich obecnością i raz nawet się do nich przyłączył. Mowy jednakże dotyczyły głównie oskarżeń pod adresem państwa-miasta Osthos w południowej Treborei albo narzekań na podwyżki podatków, słowem - nic ciekawego.

   Potem zaczął przemierzać skromniejsze dzielnice w poszukiwaniu gospody. Zaledwie przekroczył progi nieco zrujnowanego budynku, wiedział, że jego szczęście znów zwyżkuje. Dwóch gości kłóciło się akurat zawzięcie o to, kto jest najbogatszym człowiekiem w Kanthonie.

   - Omeso bije Weikora na głowę! - krzyczał jeden. - Ma tyle pieniędzy, że nawet nie potrafi ich zliczyć!

   - Jasne, że nie potrafi, kretynie! Omeso nie umie zliczyć dalej niż do dziesięciu, chyba że zdejmie buty. Cały swój majątek odziedziczył po wuju, sam nigdy nie zarobił nawet miedziaka. A Weikor przebijał się w górę od samego dna, już on wie, jak się zarabia pieniądze, a nie tylko nadstawia łapę, kiedy je przynoszą na tacy. Od Omesa pieniądze uciekają tak szybko, jak tylko jest w stanie je wydawać, ale do Weikora płyną nieprzerwanym strumieniem. Za dziesięć lat Weikor będzie mógł wykupić sobie Omesa na własność, choć nigdy nie pojmę, czemu miałoby mu na tym zależeć.

   Althalus zrobił w tył zwrot i wyszedł, nie zamówiwszy nawet jednego kielicha. Usłyszał dokładnie to, czego potrzebował; najwyraźniej fortuna znów się doń uśmiechnęła. Kto wie, czy geografia rzeczywiście nie odegrała tu jakiejś roli.

   Przez kilka następnych dni pilnie węszył po całym Kanthonie, wypytując o Omesa i Weikora. Ostatecznie na czoło listy wysunął się Omeso, gdyż Weikor miał reputację człowieka, który umie chronić swój ciężko zapracowany majątek. Althalus zaś stanowczo nie miał ochoty na kolejne spotkanie z rozjuszonymi brytanami.

   Znów odstawił numer z pomylonym adresem, co dało mu okazję przyjrzeć się bliżej zatrzaskowi frontowych drzwi Omesa. Śledząc swą ofiarę przez parę kolejnych wieczorów, wykrył, że Omeso z reguły wraca do domu dopiero o świcie, i to w stanie takiego upojenia, iż nie zauważyłby nawet pożaru. Służący znali oczywiście zwyczaje chlebodawcy, więc także spędzali całe noce na mieście, a zatem o zachodzie słońca dom niemal zawsze świecił pustkami.

   Althalus prawie natychmiast zobaczył coś, co wydało mu się zgoła niewiarygodne. Otóż dom Omesa, imponujący z zewnątrz, w środku miał stare, połamane krzesła o spłowiałych obiciach i stoły, których wstydziliby się nawet nędzarze. Draperie przypominały szmaty, dywany były poprzecierane, a najlepsze świeczniki wykonane z zaśniedziałego mosiądzu. Całe wyposażenie domu krzyczało głośniej niż słowa, że nie mieszka tu żaden bogacz. Omeso najwyraźniej przepuścił już cały spadek.

   Złodziej jednak nie ustawał w wysiłkach i dopiero po skrupulatnym przeszukaniu wszystkich pokojów ostatecznie dał za wygraną, opuszczając z obrzydzeniem dom, w którym nie było ani jednego przedmiotu wartego kradzieży.

   Nadal miał pieniądze w sakiewce, więc włóczył się po Kanthonie jeszcze przez kilka dni i wtedy, przez czysty przypadek, trafił do oberży odwiedzanej przez rzemieślników. Jak zwykle na nizinach, nie podawano tam miodu i Althalus musiał się znów zadowolić kwaśnym winem. Rozejrzał się uważnie. Rzemieślnikom nie brak na ogół okazji do odwiedzin w bogatych domach, więc po chwili uznał, że warto zabrać głos:

   - Może któryś z panów zechce mnie oświecić. Pewnego dnia wpadłem w interesach do domu niejakiego Omesa. Wszyscy w mieście opowiadali, jaki to z niego bogacz, ale po przekroczeniu progu nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Zobaczyłem tam krzesła o zaledwie trzech nogach i stoły tak rozchwiane, że można by je rozwalić jednym uderzeniem pięści.

   - To najnowsza kanthońska moda, przyjacielu - wyjaśnił poplamiony gliną garncarz. - Nie sposób już sprzedać jednego porządnego garnka, dzbana czy gąsiorka, bo każdy chce tylko wyszczerbionych albo z obtłuczonymi uchami.

   - Jeśli cię to tak dziwi, zajrzyj do mojego warsztatu - odezwał się stolarz. - Miałem tam cały stos połamanych mebli, ale odkąd wprowadzili nowe podatki, nie mogę sprzedać nic nowego, a ludzie są gotowi zapłacić każdą cenę za stare rupiecie.

   - Nic nie rozumiem - wyznał Althalus.

   - Nie ma w tym nic skomplikowanego, cudzoziemcze - rzekł piekarz. - Nasz stary aryo opierał swe rządy na podatku od chleba. Każdy, kto jadł, pomagał państwu. Ale w zeszłym roku aryo zmarł, a tron objął jego syn, młodzieniec gruntownie wykształcony. Nauczyciele - sami filozofowie o dziwnych poglądach - wmówili mu, że podatek od zysku jest sprawiedliwszy od tamtego, bo biedni ludzie kupują głównie chleb, natomiast bogacze mają wygórowane zyski.

   - A co mają do tego stare graty?

   - Te graty, przyjacielu, są tylko na pokaz - wyjaśnił pochlapany zaprawą murarz. - Nasi bogacze próbują w ten sposób przekonać poborców podatkowych, że nie posiadają żadnego majątku. Poborcy oczywiście w to nie wierzą i urządzają im w domach niespodziewane rewizje. Jeśli jakiś kanthoński bogacz okaże się na tyle głupi, by mieć choćby jeden elegancki mebel, poborcy natychmiast zarządzają w jego domu zrywanie podłóg.

   - Zrywanie podłóg? Po co?

   - Bo to ulubione miejsce na chowanie pieniędzy. Ludzie, uważasz, upatrują sobie w posadzce parę kamieni, wykopują pod nimi dziurę i wykładają ją cegłami. Potem zamurowują tam wszystkie pieniądze, których niby nie mają. Ale robią to tak nieudolnie, że każdy dureń zauważy ślady, gdy tylko wejdzie do pokoju. Co do mnie, to zbijam teraz więcej kasy, ucząc ludzi mieszać zaprawę, niż wznosząc mury. Dopiero co sam musiałem zrobić sobie taką skrytkę, bo tyle już uciułałem.

   - Czemu wasi bogacze robią to sami? Nie mogą nająć sobie fachowców?

   - Ależ najmowali, przynajmniej na początku, ale poborcy okazali się cwańsi. Zaczęli rozdawać nagrody każdemu, kto wskaże świeżo zamurowane miejsce. - Tu murarz zaśmiał się cynicznie. - W końcu to coś w rodzaju patriotycznego obowiązku, a i nagroda jest warta zachodu. Teraz wszyscy kanthońscy bogacze są murarzami amatorami, ale tak się dziwnie składa, że ani jeden z moich uczniów nie ma imienia, po którym mógłbym go rozpoznać. Wszyscy noszą imiona związane z przyzwoitymi zawodami. Chyba się boją, że gdyby podali mi prawdziwe, mógłbym ich wydać poborcom.

   Althalus długo obracał w myślach te strzępki informacji. Prawo podatkowe filozoficznie nastawionego arya Kanthonu w większym lub mniejszym stopniu szkodziło jego interesom. Jeśli ktoś jest na tyle sprytny, by ukryć pieniądze przed poborcą podatkowym i jego doskonale wyposażoną ekipą do demolowania podłóg, to jaką szansę może mieć uczciwy złodziej? Dostać się do domu bogacza to pestka, ale perspektywa chodzenia wśród tych paskudnych gratów, kiedy w dodatku się wie o majątku ukrytym zaledwie tuż pod stopami, może przyprawić o zimny dreszcz. Co gorsza, budynki bogaczy stoją tak blisko siebie, że jeden krzyk obudzi całą okolicę. Potajemna kradzież się nie powiedzie, podobnie jak groźba użycia siły. Świadomość, że bogactwo jest tak blisko, a jednocześnie tak daleko, nie dawała Althalusowi spokoju. Uznał, że lepiej będzie natychmiast uciekać, zanim pokusa weźmie nad nim górę i zmusi do pozostania. Kanthon okazał się jeszcze gorszy od Deiki.

   Althalus wyjechał następnego ranka, w wyjątkowo kiepskim nastroju kontynuując wędrówkę na zachód poprzez żyzne pola Treborei ku Perquaine. Owszem, cywilizowany świat posiada dóbr bez liku, ale ci, którzy dzięki własnej chytrości je zgromadzili, potrafią równie chytrze dbać o ich ochronę. Althalus zaczynał już tęsknić za pograniczem. Szkoda, że w ogóle kiedykolwiek usłyszał słowo "cywilizacja".

   Przeprawił się przez rzekę do Perquaine, legendarnej nizinnej krainy, gdzie - jak powiadano - ziemia jest tak żyzna, że nawet nie wymaga uprawy. Tutejsi gospodarze muszą jedynie wyjść wiosną w pole w swych odświętnych ubraniach i powiedzieć: "Pszenicę proszę!" albo: "Jęczmień, jeśli łaska!", a potem wrócić do ciepłych łóżek. Althalus wprawdzie uważał te pogłoski za mocno przesadzone, ale w końcu nie znał się na gospodarstwie, więc może tkwiło w nich jakieś ziarenko prawdy.

   W przeciwieństwie do reszty świata, Perquaińczycy czcili żeńskie bóstwo. Większości ludzi - i to po obu stronach granicy - wydawało się to głęboko nienaturalne, a jednak była w tym jakaś myśl. Cała kultura Perquaine opierała się na uprawie rozległych pól i tutejsi mieszkańcy mieli absolutną obsesję na punkcie urodzajności. W mieście Maghu największym i najwspanialszym budynkiem była świątynia Dwei, bogini płodności. Althalus zatrzymał się na chwilę, by zajrzeć do środka, i widok gigantycznego posągu niemal zwalił go z nóg. Rzeźbiarz, który wykonał owo monstrum, musiał być kompletnym wariatem albo działać w religijnej ekstazie. Althalus przyznał jednak niechętnie, że twórca kierował się czymś w rodzaju spaczonej logiki. Płodność to macierzyństwo, a macierzyństwo to karmienie piersią. Figura wyraźnie sugerowała, iż bogini Dweia była w stanie wykarmić setki dzieci naraz.

   Kraina Perquaine została zasiedlona później niż Treborea czy Equero, a jej mieszkańcy wciąż jeszcze nie wyzbyli się pewnej rubaszności, dzięki której mieli więcej wspólnego z ludnością pogranicza niż z nadętymi mieszczuchami ze wschodu. Gospody w zaniedbanych dzielnicach Maghu okazały się bardziej hałaśliwe niż w podobnych miejscach Deiki czy Kanthonu, ale tym akurat Althalus się nie przejmował. Krążył po mieście, póki nie znalazł takiej, w której goście woleli gadać, niż wszczynać burdy. Zaszy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin