Andrews Ilona - A Mere Formality.pdf

(125 KB) Pobierz
746517044 UNPDF
A Mere Formality
by
Ilona Andrews
Alarm zadzwonił, wysyłając maleńkie dreszcze przez palce Deirdre,
pokryte ciekłym interfejsem. Pięć minut do mowy powitalnej.
- W porządku, w porządku. - strzepnęła ołowiano-szary metal z dłoni i
uchwyciła swoje odbicie w lustrze. Włosy. Zapomniała o włosach.
Jej suknia wyglądała fantastycznie. Uwielbiała tą suknię; krój i kolor
pasowały do niej: mieniąca się szaro-czarna, która trzymała jej piersi,
okręcała jej talię i spływała w czystej linii by ocierać się o podłogę.
Niestety sama suknia nie wystarczała. Włosy unosiły się nad jej głową w
brzydkiej stercie, a było zbyt późno by coś z tym zrobić. To twoja wina,
Robert, pomyślała, wyciągając szpilki jedna po drugiej. Przeciągnęła
szczotką po włosach i przyjrzała się rezultatowi.
Okropnie.
To nic, zdecydowała. Od nikogo nie oczekiwano by osoba wyczerpana po
dziewięciu godzinach, uczęszczała na przyjęcie w idealnym stanie.
Pukanie wytrąciło ją z myśli.
- Otwarte!
Drzwi rozsunęły się, odsłaniając Fatimę Lee w jej błękitnej sukni.
Adiutantka Roberta wyglądała idealnie, jej włosy lśniły czarnymi falami,
twarz świeża jakby zażyła długiej odświeżającej drzemki zamiast
wyczerpującego maratonu administracyjnego.
- Trzy minuty do mowy powitalnej. Jeśli się spóźnimy, Robert będzie
cierpiał na głęboki kosmiczny szał.
Skierowały się do drzwi i w dół krętego korytarza szybkim marszem. Nie
ograniczeni grawitacją, twórcy Orbital Embassy zbudowali niemożliwie
wysoką salę bankietową, a korytarz, który ją okrążał, pasował wysokością.
Dzisiaj olbrzymie ściany i sufit zagubiony w ciemności sprowadzał
uczucie niepokoju. Jakby szło się przez jakąś starożytną świątynię by
zostać złożonym w ofierze.
Komunikator Fatimy rozbrzmiał głosem Michela Rashvili.
- Gdzie jesteście? Robert się zatraca.
- Będziemy tam za trzydzieści sekund, powiedz jego Ekscelencji by nie
zdejmował majtek. - Fatima prychnęła. - Nie rozumiem tego. Facet może
negocjować z terrorystami lufą strzelby przyciśniętą do skroni, ale
bankiety doprowadzając go do szału.
- To dlatego, że nie może kontrolować bankietu. - wymamrotała Deirdre. -
A stawki są wysokie. - 30 milionów żyć wiszących na włosku wszystkim
dało by do myślenia.
Minęli zakręt. Olbrzymie drzwi do komnaty bankietu czekały szeroko
otwarte tuż przed nimi, pod transparentem przedstawiającym Księcia
Rodkill, mentora Roberta i prawdziwej legendy w kronikach Korpusu
Dyplomatycznego. Fatima zerknęła przez drzwi.
Kilku mężczyzn ubranych w czerń weszło na korytarz z bocznego
przejścia, również kierując się na drzwi. Deirdre złapała ramię Fatimy.
- Reigh.
Adiutantka zatrzymała się. Reigh poruszali się w ciszy, jak czarne duchy,
każdy niósł verad, krótką gałąź ceremonialną, w lewej dłoni sygnalizując
pokojowe intencje. Tradycja dyktowała by zachowali milczenie w obliczu
wroga aż dostaną pozwolenie przez Lorda. Dla nich wszyscy byli
wrogami, pomyślała Deirdre.
Musieli desperacko pragnąć pieniędzy, że nawet weszli do Orbital.
Niestety, branie pieniędzy za ich militarną usługę było tym co doktryna
Reigh kategorycznie zabraniała.
Rozczochrany mężczyzna wystrzelił z drzwi prawie biegnąc. Michel
Rashvili mamrotał do swojego komunikatora. Jakby w spowolnieniu
Deirdre zobaczyła jak wpada na najbliższego Reigh. Dłoń w czarnej
rękawiczce puściła i symbol pokoju spadł z brzdękiem na podłogę. Oh
wielki Lao Tzu.
Michel potknął się, odzyskał równowagę. Jego twarz zwiotczała z szoku.
Ręczna broń plazmowa krótkiego zasięgu prawie sama wskoczyła w dłoń
Fatimy.
- Michel, klękaj! - Deirdre podeszła i opadła na kolana.
Michel uderzył w podłogę obok niej. Szeroko otwartymi oczami patrzył na
veled.
- Tak mi przykro. Czy powinienem? - jego głos trząsł się.
- Nie. Trzymaj głowę nisko, nie patrz im w oczy. - bardzo powoli Deirdre
sięgnęła i podniosła gałąź z podłogi. Trzymając ją na otwartej dłoni,
uniosła ją nad głowę, jak podarunek. Ich oczy skierowane były na podłogę,
czekali. Chwile mijały, długie i lepkie. W końcu Reigh najbliższy niej
wystąpił na przód. Skóra otarła się o jej dłoń, a Reigh ruszyli dalej, nadal
milczeli, do sali bankietowej. Deirdre przypomniała sobie jak się oddycha.
- Słodki Jezu. - Michel wyprostował się. - Nie mogę uwierzyć, że
wytrąciłem to z jego dłoni.
- Nie zrobiłeś tego. - broń Fatimy zniknęła. Nie ma mowy by ukrywała ją
w tej malutkiej sukience. - Upuścił ją.
- Żartujesz sobie.
- Upuścił ją. - potwierdziła Deirdre, patrząc jak Reigh pokonywali drogę
przez salę. - Kiedy ostatnim razem walczyłeś ręka w rękę, Michel?
Oficer przebiegł trzęsącą się dłonią po włosach.
- Nie pamiętam.
- Oni robią to na co dzień. Zaufaj mi, jeśli ten mężczyzna nie chciał żebyś
na niego wpadł, nie dotknął byś go nawet za milion lat. Ukryj się gdzieś.
- Co?
- Ukryj się, głupku. - prychnęła Fatima. - Kiedy Robert się dowie, rozwali
jego rdzeń. Chcesz dać mu kilka godzin na ochłonięcie.
Słowa w końcu wywarły odpowiedni wpływ i oficer pobiegł korytarzem.
Deirdre zmarszczyła brwi.
- Byliśmy testowani i nie jestem pewna czy zdaliśmy. Dlaczego mam
przeczucie, że to nie skończy się dobrze?
- Ponieważ nie skończy. - twarz Fatimy stała się ponura. - Chodźmy.
Na lepsze czy gorsze weszły do sali bankietowej.
~~*~~
Oficer Vunta o czerwonej sierści po lewej stronie Deirdre uśmiechnął się
do niej, ukazując pięćdziesiąt dwa ostre zęby ułożone w bliźniacze rzędy
w jego ogromnej paszczy. Efekt wystarczał by dać zatwardziałemu
weteranowi marynarki życie pełne koszmarów.
- Ty fygladaś ladne. - zaoferował, brzmiąc bardzo podobnie jak Terran
Scottsman z ustami pełnymi chusteczek. Uderzył ją bezpośrednim,
niemrugającym spojrzeniem.
Próbuje zdominować. Powinien lepiej wiedzieć.
- Dziękuję. - pokazała mu swoje zęby i odwzajemniła spojrzenie.
Przez chwilę patrzyli się oko w oko, żadne nie chciało odwrócić wzroku.
Deirdre zazgrzytała zębami. Dźwięk umarł w szumie sali bankietowej, ale
dopiero gdy Vunta to usłyszał. Dźwięk zarezerwowany dla alf
społeczeństwa Vunta, zgrzytanie miało taki sam efekt na Vunty jak
przeciągnięcie paznokciami po szkle dla ludzkiego ucha. Oficer
zmarszczył pysk i odwrócił wzrok.
Deirdre rzuciła okiem poprzez salę na Vunty, siedziały tu i tam przy
stolikach. Zbyt wiele poruszania uszami, zbyt wiele obnażania zębów, zbyt
wiele animacji w gestach futrzastych łap. jak rekiny wywąchujące krew w
wodzie. Co się dzieje? Co oni wiedzą, a my nie?
Spojrzała na Roberta, siedzącego na czele stołu pomiędzy Ambasadorem
Vunta i starszym, o cytrynowej skórze, Monrocianinie ze smutnymi
ikonicznymi oczami. Sir Robert Sergei Sarvini, Ambasador Drugiego
Intergalaktycznego Imperium dla Gałęzi Reigh, wyglądał idealnie: włosy
gładko zaczesane w kucyk, przystojna twarz ogolona, szczupła figura ostra
w ciemnym błękicie Korpusu Dyplomatycznego. Grzeczny, elokwentny,
każdy cal warty długiej listy tytułów dołączonych do jego nazwiska.
Jedzenie Roberta leżało nietknięte na jego talerzu. Oficjalnie bankiet został
wydany na cześć udanej rozmowy traktatowej pomiędzy Morovianami, a
Vunta Caliphate, dla których Imperium, w formie Roberta, dostarczyło
neutralne miejsce spotkania. Nieoficjalnie Robert chciał zabiegać o
względy Reigh. Niestety utknął przy stole pomiędzy dwoma traktatowymi
partnerami.
Ich spojrzenia spotkały się i w jego oczach wyczytała potwierdzenie. Tak,
coś się dzieje. Nie, nie wiemy co. Nic z tym nie możemy zrobić. Po prostu
siedź i czekaj.
Deirdre westchnęła. Było czterech partnerów do tego tańca: Vunta
Caliphate, Republika Monrocian, Imperium i Reigh. Każdy chciał coś i
rozszarpał by resztę by to zdobyć. Wszystko co chciała to uniknąć
masakry.
Spojrzała na honorowego gościa gdzie Lord Nagrad z Reigh siedział
pomiędzy Niną a dygnitarzem Vunta o białym futrze. Reszta Reigh
uformowała linię za stołem. Nikt poza Lordem nie mógł usiąść. Nikt nie
jadł czy pił. Wers z kodeksu Reigh przyszedł jej do głowy: Nie spożyję
jedzenia w domu mojego wroga.
Bliznowata twarz Nagrada była ponura. Musiał być z wewnętrznego
świata Imperium, zgadywała, że miał jakieś osiemdziesiąt,
dziewięćdziesiąt lat. Jej drobiazgowe poszukiwania stawiały go bliżej
sześćdziesiątki. jedyny Lord Reigh w historii jego ludzi, który rozważał
pomysł współpracy. Jego żona nie żyła. Jego cała rodzina składała się z
jego syna. A Jeźdźcy Vunta bardzo się go bali.
Dygnitarz Vunta posłał Nagradowi zębaty uśmiech i powiedział coś. Nina
wtrąciła się, gładka, zapierająca dech jak złoty anioł na tle czerni. Deirdre
poczuła dźgnięcie zazdrości prosto w brzuch. Idealne sześć stóp i jeden
cal postaci Niny było owinięte w suknię z koronki w kolorze szampana,
akcentowaną w skomplikowane wzory ze złotej nici. Suknia tuliła ją
niczym rękawiczka. Kolor idealnie dopasowywał się do jej jasnych blond
włosów i lekko oliwkowej cery.
- Dlaczego my nie dostałyśmy jej roboty? - wymamrotała Fatima po jej
prawej.
- Ponieważ my nie zdobywamy 8:13 punktów w skali proporcji. -
powiedziała Deirdre. - Oraz ponieważ nie zostałyśmy wytrenowane na
eskortę i nie mamy doskonałej pamięci.
- Bzdura. - powiedziała Fatima. - Wiesz, że możesz robić to co ona z
Zgłoś jeśli naruszono regulamin