David Trisha - Ożenić się do piątku.pdf

(634 KB) Pobierz
David Trisha - Ozenic sie do piatku.rtf
Trisha David
Ożenić się do piątku
( Bride By Friday)
ROZDZIAŁ PIERWSZY
– Czy wyjdzie pani za mnie?
– Przepraszam pana... ale ja chyba... niedosłyszałam – wykrztusiła skonsternowana Tessa
Flanagan.
W zasadzie nie miała żadnych problemów ze słuchem. Jednak pytanie postawione przez
mężczyznę, którego znała od dokładnie piętnastu minut, to znaczy od chwili kiedy oboje, po
przesiadce w Singapurze, zajęli dwa sąsiadujące ze sobą miejsca w samolocie, wydało się jej
tak bezsensowne, tak absurdalne, że nie była w stanie zareagować na nie w żaden inny
sposób.
Przed piętnastoma minutami przypadkowy towarzysz lotniczej podróży z Melbourne –
przez Singapur – do Londynu przedstawił się Tessie Flanagan jako Charles Cameron, po
czym wydobył z pokaźnej czarnej teczki o usztywnionych ściankach spory plik jakichś
urzędowych dokumentów i natychmiast zajął się ich studiowaniem.
No, a teraz, ni stąd, ni zowąd, zaproponował jej małżeństwo!
Może to wariat? – wystraszyła się. A może obcokrajowiec? – usiłowała w myślach
pocieszyć się jakąś sympatyczniejszą alternatywą. Coś mu się pomyliło i zapytał wcale nie o
to, o co chciał zapytać...
– Pytałem, czy wyjdzie pani za mnie za mąż – powtórzył płynną, poprawną i całkowicie
pozbawioną najdrobniejszych bodaj śladów cudzoziemskiego akcentu angielszczyzną,
uśmiechając się przy tym do Tessy po prostu rozbrajająco.
Więc jednak wariat!
I co ja mam teraz zrobić? – zafrasowała się. Wysiąść przecież nie wysiądę doszła do
oczywistego na wysokości kilkunastu tysięcy metrów ponad powierzchnią ziemi wniosku.
Policji ani pogotowia też nie wezwę, stewardesie nie zamelduję, bo jak ten facet coś usłyszy
to jeszcze wpadnie w szał.
Cóż, muszę udawać, że rozmawiam z nim całkiem serio, jak z kimś zupełnie normalnym i
cierpliwie czekać, aż ten fatalny lot się skończy. To tylko chory, nieszczęśliwy człowiek,
powinnam sobie z nim poradzić, jestem przecież wykwalifikowaną pielęgniarką,
skonstatowała ostatecznie po dokonaniu pośpiesznej analizy sytuacji.
Zdławionym ze zdenerwowania głosem odważyła się wykrztusić:
– Tak... nagle?
Charles Cameron skinął głową.
– Nie mam wyjścia, proszę pani, muszę ożenić, się do piątku – stwierdził z powagą. – Tak
wynika z tych oto papierów – dodał gwoli wyjaśnienia i dla dodania swoim słowom
urzędowej mocy kilkakrotnie stuknął wskazującym palcem prawej dłoni w dokumenty.
Dokumenty miał na czarnej teczce, czarną teczkę na kolanach. A w teczce co? – zaczęła
się gorączkowo zastanawiać, pełna najgorszych obaw i najstraszliwszych przeczuć, zerkając
kątem oka na sztywne pudło zaopatrzone w masywny uchwyt i szyfrowy zamek. – Gaz
paraliżujący? Pistolet? A może nóż?
162161936.001.png
– Bo widzi pani, ja mam po prostu nóż na gardle! – kontynuował swój wywód Charles
Cameron. – Inaczej nigdy bym przecież nie wyskoczył z czymś takim, jak oświadczyny po
kilkunastu minutach znajomości, nie jestem wariatem, zapewniam. No, proszę tylko na mnie
spojrzeć! Czy ja może wyglądam na szaleńca?
Przerażona Tessa Flanagan posłusznie skierowała wzrok na sąsiada.
Brunet, mniej więcej trzydziestoletni, o ujmującym spojrzeniu ciemnogranatowych oczu,
długonogi i dość szeroki w ramionach, muskularny i efektownie opalony, ubrany w dżinsy i
wzorzystą koszulę z krótkim rękawem, wyglądał na sportowca albo na wysportowanego
playboya, ewentualnie na gwiazdora filmów akcji.
Ale obłęd to przecież choroba! – uzmysłowiła sobie Tessa z rezygnacją. A choroba, jak
wiadomo, nie wybiera i może dopaść każdego, bez względu na prezencję. Ten przystojniak z
całą pewnością jest szaleńcem, chociaż na pierwszy rzut oka wygląda całkiem normalnie. A
przystojny wariat, to taki sam wariat, jak każdy inny, tyle tylko, że jeszcze bardziej
niebezpieczny.
– Wyglądam na wariata czy nie, pani zdaniem? – z uporem domagał się odpowiedzi
Charles Cameron, wyraźnie zniecierpliwiony przedłużającym się milczeniem sąsiadki.
Zatrwożona Tessa Flanagan nie zdołała wykrztusić ani jednego słowa, tylko na znak
zdecydowanego przeczenia pokręciła głową. Po czym przymknęła oczy, starając się
zasugerować w ten sposób sąsiadowi, że jest zmęczona, chciałaby się zdrzemnąć i nie ma
ochoty na dalszą rozmowę o jego wyimaginowanych problemach. Dość miała przecież
własnych, jak najbardziej realnych, na domiar złego nękających ją niemal nieustannie już od
kilku lat Najpierw Christine, jej ukochana siostra-bliźniaczka, wyszła za mąż za Anglika,
Johna Blaineya, i przeniosła się na stałe z Australii na Wyspy Brytyjskie. Ze względu na
ogromną odległość niemal całkowicie zerwała kontakty z rodziną z antypodów.
Potem przewlekle i niestety nieuleczalnie zachorowała matka. I kiedy, mimo długotrwałej
i kosztownej kuracji, matka zmarła, Christine nie zjawiła się nawet na pogrzebie.
A teraz...
Teraz było już po pogrzebie Christine, która kilkanaście dni temu zginęła wraz z mężem
w tragicznym wypadku samochodowym i osierociła małego synka, czteroletniego Bena.
Tessa Flanagan leciała właśnie do niego. Za pożyczone pieniądze, zgodnie z odruchem
serca, natomiast wbrew dobrym radom Donalda, swego zawsze trzeźwo myślącego i
praktycznie działającego narzeczonego. Donald radził, by dała sobie z tym spokój i
pozostawiła Bena, którego nawet nigdy nie widziała, pod opieką jego babci, matki Johna
Blaineya.
Tessa leciała do Anglii wyczerpana fizycznie i psychicznie bolesnymi przeżyciami, z
zaniedbaną blond fryzurą i podkrążonymi oczyma po wielu nie przespanych, przepłakanych
od zmierzchu do świtu nocach. Dla wygody ubrała się w workowaty, o numer za duży dres.
Leciała w ciemno, bez zaproszenia, bez bodaj słowa zachęty ze strony Margot Blainey,
angielskiej teściowej swojej zmarłej siostry.
Leciała prawie bez gotówki.
No i na domiar złego w kłopotliwym towarzystwie niejakiego Charlesa Camerona, który
162161936.002.png
najprawdopodobniej był wariatem, chociaż nie rzucało się to w oczy!
Charles wyglądał na zupełnie zdrowego człowieka, natomiast ona musiała sprawiać
wrażenie osoby ciężko schorowanej, a przynajmniej niedysponowanej, ponieważ ledwie
przymknęła oczy, on przeląkł się i zaczął dość natarczywie wypytywać:
– Co pani jest, na litość boską? Czy nie jest pani przypadkiem niedobrze? Albo może
słabo? A może ja poprosiłbym stewardesę, by podała pani wodę albo coś mocniejszego do
picia?
Zrezygnowana Tessa otworzyła oczy i nie chcąc robić w samolocie zamieszania,
mruknęła:
– Nie, nie, dziękuję! Niczego mi nie potrzeba. I nic mi nie jest, proszę pana.
– Naprawdę? – upewnił się Charles.
– Naprawdę – potwierdziła. – Jestem tylko bardzo zmęczona.
– To nawet po pani widać.
– I chciałabym się spokojnie zdrzemnąć.
– Ależ oczywiście! Tylko, proszę pani... – zawahał się przez moment.
– Tak?
– Jak już się pani trochę prześpi, to proszę rozważyć moją propozycję, dobrze?
Niedoczekanie! – pomyślała z irytacją Tessa, ponownie przymykając oczy. Na złość będę
spała aż do samego Londynu, postanowiła po chwili.
Obudziła się jednak trochę wcześniej, wtulona w coś miękkiego i ciepłego. Tym czymś
okazało się... ramię sąsiada, który włożył na lekką koszulę puchaty kaszmirowy pulower i
również się zdrzemnął.
– Najmocniej pana przepraszam! – szepnęła Tessa i błyskawicznie się wyprostowała.
– Ech, nie ma za co! – mruknął Charles Cameron. – Proszę się nie krępować i spokojnie
spać sobie dalej, jeśli tylko jest pani tak wygodnie.
– Przepraszam pana – powtórzyła Tessa, ignorując życzliwe słowa zachęty i wzbraniając
się skorzystać ponownie z oparcia na męskim ramieniu. – Która właściwie jest godzina? –
zapytała.
Charles spojrzał na zegarek, fosforyzujący w półmroku, jaki panował we wnętrzu
samolotu.
– W Wielkiej Brytanii jest teraz dopiero trzecia w nocy, proszę pani – odpowiedział. – W
nocy z niedzieli na poniedziałek.
– A w Australii?
– W Australii, ze względu na znaczną różnicę czasu, mamy już poniedziałkowe południe.
– Nie wypada spać dłużej niż do południa! – stwierdziła Tessa, odsuwając się przezornie
od sąsiada najdalej, jak tylko to było możliwe.
– Och, jak widzę, mocno się pani trzyma australijskich realiów.
– No, bo jestem rodowitą Australijką. A pan może jest Anglikiem?
– Cóż, raczej tak. A właściwie, raczej nie! – odparł niejednoznacznie Charles Cameron. –
Chociaż mam farmę w Warrnambie.
– A gdzie to jest?
162161936.003.png
– W stanie Wiktoria, mniej więcej osiemdziesiąt kilometrów od Melbourne, proszę pani.
Tessa Flanagan nie dowiedziała się niczego więcej o przystojnym, choć
najprawdopodobniej kompletnie zbzikowanym australijskim farmerze, który leciał z
Melbourne – przez Singapur – do Londynu z czarną teczką pełną dokumentów i z jakichś
tajemniczych przyczyn był zmuszony ożenić się do piątku. W samolocie bowiem zapaliło się
światło i stewardesy najpierw zaczęły rozdawać pasażerom ciepłe, wilgotne ręczniki do
odświeżenia twarzy i rąk, a niedługo potem podały na tacach śniadanie.
Tessa jadła w milczeniu, a jej sąsiad głośno narzekał na jakość masła, sera i jajek, które
absolutnie nie dorównywały, jak wielokrotnie zapewniał, wyśmienitym produktom
nabiałowym pochodzącym z jego własnej farmy w Warrnambie. Dopiero po posiłku Charles
Cameron wrócił do tematu małżeństwa.
– Czy wyjdzie pani za mnie? – zapytał słowo w słowo tak samo, jak na początku podróży.
– Nie mogę – odpowiedziała.
Teraz , z uwagi na zbliżające się lądowanie i możliwość skorzystania w razie potrzeby na
londyńskim lotnisku z pomocy pogotowia czy policji, była zdecydowanie śmielsza niż
poprzednio.
– Ale dlaczego? – zmartwił się Charles. – Przecież ja muszę ożenić się do piątku, a pani
chyba nie jest zamężna, bo nie widzę obrączki.
– No i co z tego, że nie jestem zamężna? – obruszyła się Tessa.
– Jako kobieta niezamężna mogłaby pani bez problemów za mnie wyjść, i tyle.
– Ale proszę tylko rozsądnie pomyśleć: jak mogłabym za pana wyjść, skoro zupełnie pana
nie znam i w gruncie rzeczy nie wiem, kim pan jest?
– Najgorzej, proszę pani, że ja sam już tego nie wiem tak do końca! – stwierdził mocno
zafrasowany Charles, kręcąc głową.
– Jak to? – rzuciła zdławionym z emocji głosem. W tym momencie już w stu procentach
była pewna, że jej towarzysz podróży jest szaleńcem, dotkniętym fatalną przypadłością, którą
lekarze psychiatrzy określają fachowo mianem dezintegracji psychicznej albo po prostu
rozpadem osobowości.
– Ano tak, proszę pani, że jeszcze w zeszłym tygodniu byłem sobie najspokojniej w
świecie Charlesem Cameronem, australijskim farmerem z Warrnambie w stanie Wiktoria,
hodowcą bydła i producentem nabiału. Ale kilka dni temu dostałem pocztą te wszystkie
papiery, które mam teraz w teczce, i dowiedziałem się z nich, że jestem angielskim lordem
Dalstonem, w trzynastym pokoleniu dziedzicem arystokratycznego tytułu. I że mogę zostać,
jeśli ożenię się do piątku, właścicielem pewnego starego zamku wraz z przyległościami.
Wyjaśnienie, mimo spójności i jakichś tam pozorów sensu, wydało się Tessie na tyle
nieprawdopodobne, że jeszcze bardziej utwierdziło ją w przekonaniu o chorobie umysłowej
sąsiada.
– To wyjątkowy zaszczyt dla mnie, zwyczajnej australijskiej dziewczyny, siedzieć w
samolocie tuż obok autentycznego angielskiego... lorda – odezwała się łagodnym tonem, by
niepotrzebnie nie drażnić nieszczęśnika, ogarniętego najwyraźniej czymś w rodzaju manii
wielkości, połączonej z rozdwojeniem jaźni. – Jednak, milordzie, jeśli chodzi o ślub...
162161936.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin