Ursula K. Le Gum
KOTOLOTKIZ WIZYTĄ U MAMY
PrzełożyłaAleksandra Wierucka
IlustracjeS. D. Schindler
IPrdszyńsU.'] i S-l<aWarszawa 2001
Tytuł oryginałuCATWINGS RETURN
Text copyright © 1989 by Ursula K. Le Guin
Illustrations copyright © 1989 by S.D. Schindler
Ali rights reserved including the right of reproduction
in whole or in part by any form.
This edition published by arrangement with
Orchard Books Inc., New York
Redakcja:Łucja Grudzińska
Redakcja techniczna:Jolanta Trzcińska
Korekta:Jadwiga Piller
4 000129807
Łamanie:Monika Lefler
ISBN 83-7255-962-7
5? Ul. SzeYJska 76
Wydawca:
Prószyński i S-ka SA
02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7
Druk i oprawa:
Zakłady Graficzne im. KEN S.A.
85-067 Bydgoszcz, ul. Jagiellońska 1
1
Pewnego deszczowego poranka Hanki Susan poszli do starej stodoły. Wysokona jej ścianie widać było otwory, przezktóre kiedyś wlatywały gołębie. Susan po-patrzyła w górę i zawołała:
-Kici,kici,kotki,kotolotki! Śniadanko!
W otworze gołębnika nie pokazał siężaden dziób, tylko nosek w kolorze cyna-monu, para żółtych oczu, dwie białe łapki,a potem - frrr! - wyfrunął kot. Kot zeskrzydłami. Pręgowany, szarobury kot zeskrzydłami w takim samym kolorze.
Najpierw pojawiła się Thelma, którazwykle wstawała najwcześniej. Potem Ro-ger, później (z innego otworu) mała Har-riet i na końcu James, który latał wolniejod pozostałych. Kiedyś pokaleczyła gorozgniewana sowa, ale teraz już bawił się
7
z innymi, fruwał i wywracał koziołki w po-wietrzu dokoła stodoły, co bardzo dener-wowało dzięcioły na pobliskich dębach.
Wszystkie cztery kotki zakosami i pę-tlami leciały na śniadanie, miaucząc z gło-du i radości.
Hank uwielbiał podrzucać drobiny po-karmu i patrzeć, jak Roger, który też lubiłtę zabawę, łapie je w powietrzu. Susan wo-lała trzymać trochę jedzenia na dłoni i kar-mić Jamesa, który łaskotał ją wtedy wąsi-
8
kami i głośno mruczał. Natomiast Thelmai Harriet traktowały śniadanie poważniei nie zamierzały się w tym czasie bawić.
Tak więc tego deszczowego porankadzieci i kotki siedziały razem w starej sto-dole, a Hank powiedział do siostry:
-Wiesz, mama chyba widziała wczorajRogera. Leciał ponad wzgórzem i było gowidać z domu.
-Mama widziała kotolotki już dawno te-mu. Ale ona nikomu nie powie! - odpowie-działa Susan, drapiąc Thelmę pod brodą.
Dzieci wiedziały już od pierwszej chwi-li, że znalezienie latających kociąt trzebazachować w sekrecie. Inaczej ludzie mogązamknąć koty w klatkach, pokazywać pu-blicznie, oddać do cyrku albo laborato-rium i w ten sposób zarabiać pieniądze.
-Pewnie, że mama nikomu nie powie -przyznał Hank. - Ale naprawdę się cieszę,że nikt już nie zagląda do tej starej stodoły.
-Chyba one same rozumieją, że niemogą się pokazywać - powiedziała Susan,
9
łaskocząc Harriet w tłuściutki brzuszek. -Przecież ukrywały się w lesie. Kiedy jeznaleźliśmy, były zupełnie dzikie.
Susan i Hank nie wiedzieli, że kotkize skrzydłami nie urodziły się wcalew lesie przy Farmie za Wzgórzem. Mu-siały pokonać daleką drogę, zanim się tuznalazły. Przyszły na świat w dużym mie-ście, za śmietnikiem na ulicy, gdzie czy-hało dużo więcej niebezpieczeństw niżw lesie.
Gdy tego dnia dzieci poszły do szkoły,Thelma powiedziała:
-Ciekawe, jak się miewa nasza mama!Codziennie o niej myślę.
- A ja wciąż za nią tęsknię - rzekł Roger.-Ja też - zgodził się James.
-Więc odwiedźmy ją! - zaproponowałaHarriet.
- O nie! - odpowiedział poważnie Roger.- W mieście jest zbyt dużo ludzi. Mama ka-zała nam stamtąd odlecieć. Powinniśmyzostać tu, gdzie jesteśmy bezpieczni.
10
-Ale na pewno zrobilibyśmy jej dużąprzyjemność - przekonywała Harriet.
-Po prostu złożylibyśmy jej „przelot-ną" wizytę - dodał James.
Thelma potrząsnęła głową. Uważała, żerację ma Roger.
- To byłby dla ciebie ciężki lot, James -powiedziała.
- Już prawie nic mi nie dolega - odparłJames, na dowód machając z wdziękiemskrzydłami. -A poza tym byliśmy napraw-dę małymi kociakami, kiedy przefrunęli-
śmy całą tę trasę. Chciałbym choć razjeszcze zobaczyć naszą ulicę!
-Pamiętacie, jak pięknie pachniaływ śmietniku puszki po sardynkach? - wes-tchnęła Harriet.
-A pamiętasz, jak pofrunęłaś i wystra-szyłaś ogromnego psa? - dodał James.
I tak Harriet i James postanowili odwie-dzić w mieście swoją mamę, panią JaneTabby. Thelma i Roger woleli zostać w sto-dole z przyjaciółmi, Susan i Hankiem.
-Dzieciom byłoby smutno, gdyby jutrorano żadnego z nas tu nie zastały! - tłuma-czyła Thelma.
I rzeczywiście, dzieci zmartwiły się na-stępnego dnia, gdy zauważyły brak dwóchkotków. Długo je wołały. Thelma i Rogermruczeli dwa razy więcej niż zwykle. Niepotrafili wytłumaczyć, gdzie podziali sięich siostra i brat. Wszyscy w starej szopierazem niepokoili się więc, myśląc o Har-riet i Jamesie: Gdzie oni teraz są? I czywrócą cali i zdrowi?
Harriet i James lecieli w drobnym, mi-łym deszczyku. Kiedy wsta! dzień, cieszylisię, że dzięki chmurom w ogóle ich nie wi-dać, a James powiedział:
-Nikt nie patrzy w górę, gdy pada!
Harriet widziała w dole wzgórza, polai drogi, ale nigdzie ani śladu miasta.
-Powinniśmy chyba lecieć bardziejw lewo, James! - zawołała poprzez deszcz.
-Dlaczego?
-Instynkt tak mi podpowiada. Musimyzaufać naszemu Instynktowi Powrotu doDomu i wtedy trafimy prosto do miejsca,w którym się urodziliśmy!
Na Jamesie zrobiło to wrażenie i pole-ciał za siostrą, ale jakiś czas później, kie-dy odpoczywali na gałęzi, zaczął się nie-pokoić.
13
- Harriet, lecimy już kilka godzin. Powin-niśmy stąd przynajmniej widzieć miasto!
-Może się przeniosło - zasugerowałaHarriet.
-Wszystko dlatego, że tak wolno la-tam... - mruknął ponuro James.
-Jesteś tak samo szybki jak ja - powie-działa jego siostra równie ponuro. - Możeto mój Instynkt się myli. A co mówi twój?
-Nic nie mówi - odparł James. - Alemój nos... mój nos czuje jakiś zapachstamtąd!
Harriet uniosła nosek koloru cynamo-nu i otworzyła pyszczek, żeby poczuć za-pachy dostępne tylko kotom. Owiał ichwiatr.
-Aha! Śmietnik! Tędy droga!
Lecieli, odpoczywając od czasu do cza-su na czubku drzewa lub na dachu i bu-dząc się w środku nocy, by ruszyć dalej.Cel przed sobą widzieli wyraźnie, bo wiel-kie miasto rozświetlało chmury żółtawymblaskiem. Gdy nastał ranek, ujrzeli podsobą rozciągające się jak okiem sięgnąć
mokre od deszczu dachy i szerokie ulicepełne samochodów i parasoli.
James milczał, choć bolało go leweskrzydło i żałował, że jest w mieście. Har-riet też nic nie mówiła, choć bolały ją obaskrzydła i równie mocno jak James żało-wała, że tu przylecieli.
Węszyli na wietrze i - prowadzeni In-stynktem Powrotu do Domu albo znajo-mymi zapachami - minęli wysokie biu-rowce i bloki mieszkalne. Dotarli donajstarszej i najbiedniejszej części mia-sta. Wylądowali na narożniku dachu, zło-żyli skrzydła i spojrzeli w dół.
-James, to chyba nie jest nasza ulica -szepnęła Harriet. - Gdzie śmietnik?
Śmietnik, za którym się urodzili i bawi-li jako dzieci, uznawali za swój rodzinnydom, lecz śmietnika tam nie było.
-Nie rozumiem. To wszystko wyglądaobco - odpowiedział szeptem James. - Alejestem pewien, że mieszkaliśmy właśnietutaj.
16
Harriet kiwnęła głową.
-Jeśli nie ma śmietnika, to gdzie jestmama? - spytała cichutko.
Nastała cisza, którą po chwili przerwałJames:
-Poszukajmy czegoś do jedzenia, możepotem będzie się nam łatwiej myślało.
Kamienica, na której dachu wylądowa-li, miała wszystkie okna wybite, a za nimipuste pokoje pełne myszy. Zdobyli śnią-
Po jedzeniu usiedli znów na dachu,grzejąc się w promieniach bladego słoń-ca, które pokazało się po deszczu. Umylipyszczki, tak jak nauczyła ich tego mama,...
pid_j