Le Guin Ursula K. - Zdrady.pdf

(173 KB) Pobierz
Le Guin Ursula - Zdrady
Zdrady
Z "Nowej Fantastyki" 1/97
Le Guin Ursula
Le Guin Ursula
Ursula Kroeber Le Guin (ur. 21 października 1929 w
Berkeley (Kalifornia)) – amerykańska pisarka SF i
fantasy; wiele jej ksiąŜek, przede wszystkim cykl
Ziemiomorze, weszło do klasyki gatunku. Wielokrotnie
nagradzana nagrodami Hugo i Nebula.
Jest córką antropologa Alfreda Kroebera i pisarki
Theodory Kroeber. W 1951 ukończyła uczelnię w
Radcliffe, w 1952 zdobyła na University of Columbia
stopień M.A. (odpowiednik polskiego magistra nauk
humanistycznych). Zainteresowanie antropologią
kulturową jest wyraźnie widoczne w jej twórczości. Le
Guin nie ukrywa swoich fascynacji ideą anarchistyczną,
co przejawia się równieŜ w jej twórczości. Spośród
opublikowanych przez nią ksiąŜek do kręgu utopii
społecznej moŜna zaliczyć przede wszystkim
opowiadania: Ci, którzy odchodzą z Omelas, Dzień przed
rewolucją oraz powieści Wracać wciąŜ do domu (polskie
wydanie – Wydawnictwo "Prószyński i s-ka", 1997 r.) i
najsłynniejszą: Wydziedziczeni (nagrody "Nebula" i
"Hugo" w 1975, polskie wydanie w tłumaczeniu Łukasza
Nicpana Wydawnictwo "Phantom Press" 1993 r.)
33301726.001.png 33301726.002.png
Zdrady
Na planecie nie było wojny od pięciu tysięcy lat, przeczytała, a na Gethen nigdy nie było
wojny. Przerwała lekturę, by pozwolić oczom odpocząć i dlatego, Ŝe usiłowała nauczyć się
czytać powoli, a nie połykać słowa tak, jak Tikuli połykał jedzenie. Słowa "nigdy nie było
wojny" jaśniały w jej umyśle na tle nieskończonego, ciemnego, miękkiego niedowierzania.
Jak wyglądałby świat bez wojny? Byłby to świat rzeczywisty. Pokój był prawdziwym Ŝyciem,
Ŝyciem pracy, nauki oraz wychowywania dzieci ku pracy i nauce. Wojna, która poŜerała
pracę, naukę i dzieci, stanowiła zaprzeczenie rzeczywistości. Jednak mój lud potrafi jedynie
zaprzeczać, pomyślała. Zrodzeni w mrocznym cieniu naduŜywanej władzy, ustanawiamy
pokój poza światem, nieosiągalne światło przewodnie. Umiemy tylko walczyć. Jedyny pokój,
jaki jeden z nas potrafi zaprowadzić w naszym Ŝyciu, jest zaprzeczeniem tego, Ŝe wojna trwa,
jest cieniem cienia, podwojonym niedowierzaniem.
Kiedy cienie chmur przesunęły się po bagnach i stronicy ksiąŜki otwartej na jej kolanach,
westchnęła, zamknęła oczy i pomyślała: Jestem kłamczuchą. Potem otworzyła oczy i czytała
dalej o innych odległych światach.
Śpiący Tikuli zwinął się w kłębek w słabym świetle słońca, westchnął, jak gdyby ją
naśladował i podrapał się w miejscu, gdzie gryzła go pchła. Gubu polował w trzcinach; nie
widziała go, ale od czasu do czasu kita trzciny dygotała, a raz samica błotniaka wzbiła się w
górę, gdacząc z oburzeniem.
Pochłonięta opisem dziwacznych stosunków społecznych Ithsh, dopiero wtedy zauwaŜyła
Wadę, gdy otwierał bramę.
- Och, juŜ jesteś - powiedziała zaskoczona i poczuła się nie przygotowana, nieporadna i
stara, jak zwykle w obecności młodych ludzi. Kiedy była sama, czuła się stara tylko w
chwilach przemęczenia lub w chorobie. MoŜliwe, Ŝe Ŝycie w samotności mimo wszystko jej
odpowiadało.
- Wejdź - powiedziała, wstała, opuściła ksiąŜkę, podniosła ją, po czym sięgnęła dłonią do
węzła włosów. - Wezmę tylko torbę i juŜ znikam.
- Nie ma pośpiechu - powiedział cicho młody człowiek. - Eyid przyjdzie dopiero za jakiś
czas.
Jakie to miłe: mówisz mi, Ŝe nie muszę się spieszyć, by wyjść z własnego domu, pomyślała
Yoss, ale nic nie powiedziała, godząc się na nieznośny, uroczy egoizm młodych. Wróciła do
domu po torbę na zakupy, poprawiła włosy, przewiązała je chustką i wyszła na małą odkrytą
werandę. Wada, który zdąŜył usiąść na krześle, zerwał się na równe nogi. Był nieśmiałym
chłopcem i według niej łagodniejszym z dwojga kochanków.
- Baw się dobrze - powiedziała z uśmiechem, wiedząc, Ŝe wprawia go w zakłopotanie. -
Wrócę za parę godzin, przed zachodem słońca. - Minęła bramę i ruszyła drogą, którą
przyszedł Wada, ku drewnianej grobli, wijącej się przez bagna w stronę wsi.
Wiedziała, Ŝe nie spotka po drodze Eyid. Dziewczyna miała nadejść jedną ze ścieŜek od
północy; wyszła ze wsi w innym momencie i w innym kierunku niŜ Wada, by nikt nie
zauwaŜył, Ŝe dwoje młodych ludzi co tydzień znika na kilka godzin w tym samym czasie. Od
trzech lat byli w sobie szaleńczo zakochani i juŜ dawno zamieszkaliby razem, gdyby ojciec
Wady i brat ojca Eyid nie pokłócili się o kawałek przydzielanej przez Korporację ziemi.
Doprowadziło to do waśni pomiędzy rodzinami, która jak dotąd nie skończyła się rozlewem
krwi, ale wykluczała małŜeństwo z miłości. Ziemia była cenna, a obie rodziny, mimo
ubóstwa, aspirowały do przywództwa we wsi. Nic nie mogło pogodzić zwaśnionych stron.
Cała wieś włączyła się w spór. Eyid i Wada nie mieli dokąd pójść, nie posiadali zawodu,
który pozwoliłby im utrzymać się w mieście, ani krewnych w innej wiosce, gdzie przyjęto by
ich pod dach. Ich namiętność ugrzęzła w nienawiści starszych. Przed rokiem Yoss natknęła
 
się na nich, kiedy leŜeli objęci na zimnej ziemi na mokradłach - wpadła na nich tak, jak
kiedyś wpadła na parę młodych jelonków, które zastygły w bezruchu na trawiastym
legowisku, gdzie zostawiła ich łania. Ta para była równie przestraszona, piękna i bezbronna
jak jelonki. Tak pokornie prosili ją, Ŝeby "nikomu nie powiedziała"; cóŜ miała zrobić? DrŜąc
z zimna, tulili się do siebie jak dzieci; gołe nogi Eyid oblepiało błoto.
- Chodźcie do mnie - nakazała surowo. - Na miłość boską!
- Ruszyła, a oni nieśmiało podąŜyli za nią. - Wrócę mniej więcej za godzinę - powiedziała,
wprowadziwszy ich do pokoju z alkową tuŜ obok komina. - Nie nanieście błota!
Za tym pierwszym razem krąŜyła wokół domu na wypadek, gdyby ktoś ich szukał. Teraz
najczęściej szła do wsi, podczas gdy "jelonki" przeŜywały w jej domu godzinę słodyczy.
Byli zbyt tępi, by podziękować jej w jakikolwiek sposób. Wada, zbieracz torfu, mógłby
dostarczyć jej opału nie ryzykując, Ŝe ktokolwiek nabierze podejrzeń, ale nigdy nie
podarowali jej nawet kwiatka, chociaŜ zawsze zostawiali łóŜko schludnie pościelone.
MoŜliwe, Ŝe nie czuli szczególnej wdzięczności. Bo niby dlaczego? Dawała im tylko
to, co im się naleŜało: łóŜko, godzinę przyjemności, chwilę spokoju. Nie było ich winą ani jej
zasługą, Ŝe nikt inny nie chciał im tego dać.
Tego dnia miała załatwić sprawunki w sklepie ze słodyczami naleŜącym do wuja Eyid.
Kiedy przed dwoma laty przybyła do wsi, ślubowała, Ŝe ograniczy się do jednej miski
nie przyprawionej kaszy i łyku czystej wody, ale bardzo szybko poŜegnała się z tym
postanowieniem. Od kaszy dostała biegunki, a woda z bagien nie nadawała się do picia. Jadła
wszystkie świeŜe jarzyny, jakie mogła kupić lub wyhodować, piła wino, butelkowaną wodę
lub soki owocowe z miasta i przechowywała duŜy zapas słodyczy - suszonych owoców,
rodzynek, tafelek cukrowych, a nawet ciastek, wypiekanych przez matkę i ciotki Eyid,
grubych krąŜków z wyciśniętą na wierzchu masą orzechową, tłustych, pozbawionych smaku,
ale dziwnie sycących. Kupiła całą torbę tych ciastek, okrągłą tafelkę brązowego cukru, po
czym zaczęła plotkować z ciotkami, śniadymi, drobnymi kobietami o rozbieganych oczach,
które zeszłej nocy były na stypie po starym Uadzie i chciały o tym opowiedzieć.
- Ci ludzie... - słowa te odnosiły się do rodziny Wady, a towarzyszyło im znaczące
spojrzenie, wzruszenie ramion i szyderczy uśmiech - jak zwykle dali popis. Upili się,
wywołali bójkę, przechwalali się, a na koniec obrzygali całe mieszkanie. Chciwe, bezczelne
łachmyty.
Kiedy Yoss stanęła przy stoisku, Ŝeby kupić gazetę (kolejne ślubowanie złamane dawno
temu; zamierzała czytać tylko "Arkamye" i uczyć się go na pamięć), spotkała matkę Wady i
usłyszała, jak "ci ludzie", rodzina Eyid, przechwalali się, wywołali bójkę i obrzygali całe
mieszkanie na stypie zeszłej nocy. Yoss nie ograniczyła się do słuchania, ale dopytywała
się o szczegóły, wyciągała z matki Wady co się dało inie posiadała się z radości.
JakaŜ ja byłam głupia, myślała, powoli ruszając po grobli w drogę powrotną do domu, jakaŜ
byłam głupia myśląc, Ŝe kiedykolwiek zdołam pić wodę i milczeć! Nigdy, przenigdy nie
zdołam się odczepić. Nigdy nie będę wolna, nigdy nie zasłuŜę na wolność. Nawet starość nie
zmusi mnie do tego, Ŝebym się zmieniła. Nawet strata Safnan.
Stali na wprost Pięciu Armii. Wznosząc w górę miecz, Enar rzekł do Kamye: O Panie,
trzymam w dłoniach twoją śmierć! Na co Kamye odparł: Bracie, trzymasz swoją własną
śmierć.
Tak czy inaczej, znała te strofy. Wszyscy je znali. Enar opuścił miecz, poniewaŜ był
bohaterem, świętym i młodszym bratem Pana. Ja jednak nie zdołam wypuścić z dłoni mojej
śmierci; będę ją hołubić, nienawidzić, jeść ją, pić, wsłuchiwać się w nią, zaproszę ją do łóŜka,
będę ją opłakiwać, wszystko, byle tylko jej nie wypuścić.
Wyrwała się z zamyślenia i zapatrzyła w popołudnie na bagnach: w bezchmurne,
przesłonięte mgiełką niebo, odbijające się w odległym, krętym kanale, w złoto słońca na
brunatnych trzcinach. Wiał łagodny wiatr zachodni. Doskonały dzień. Piękno świata, piękno
świata! Miecz w mojej dłoni zwrócony przeciwko mnie. Czemu, o Panie, sprawiasz, Ŝe
piękno nas zabija?
Z wysiłkiem ruszyła w dalszą drogę, mocniej naciągając chustkę na głowę szybkim,
niezadowolonym szarpnięciem. Idąc w tym tempie, wkrótce upodobni się do Abberkama,
wędrującego po bagnach i wznoszącego głośne okrzyki.
I nagle spostrzegła go; przywołała go myślami: skradał się jak to on, jak gdyby nie
dostrzegał niczego poza własnymi myślami, tłukł wielkim kosturem o drogę, jakby
zabijał węŜa. Długie siwe włosy spadały mu na twarz. Nie krzyczał - krzyczał tylko nocą, a
ostatnio nawet nie za duŜo- ale za to mówił; widziała, jak porusza ustami. Nagle spostrzegł ją,
zacisnął usta i zamknął się w sobie niczymczujne dzikie zwierzę. ZbliŜyli się ku sobie wąską
ścieŜką na grobli, jedyne postaci na tym pustkowiu trzcin, błota, wody i wiatru.
- Dobry wieczór, wodzu Abberkamie - powiedziała Yoss, kiedy dzieliło ich zaledwie kilka
kroków. AleŜ potęŜnym był męŜczyzną; nigdy nie przestało jej zdumiewać, jaki był wysoki,
barczysty i masywny. Śniadą skórę miał wciąŜ gładką jak u młodzieńca, ale głowę trzymał
nisko pochyloną, a włosy miał siwe i zmierzwione. Wielki, haczykowaty nos i te nieufne,
niewidzące oczy. Wymamrotał jakieś słowa powitania, ledwo zwalniając kroku.
Yoss była tego dnia w psotnym nastroju; znudziły ją własne myśli, smutki i niedociągnięcia.
Zatrzymała się tak, Ŝe musiał albo stanąć, albo na nią wpaść.
- Czy byłeś na stypie zeszłej nocy? - zapytała.
Spojrzał na nią z góry; czuła, jak koncentruje wzrok na jej osobie albo jakimś jej
fragmencie, aŜ wreszcie spytał:
- Na stypie?
- Wczoraj w nocy pochowali starego Uada. Wszyscy męŜczyźni się popili i to cud, Ŝe nie
wybuchła wojna rodowa.
- Wojna rodowa? - powtórzył głębokim basem.
MoŜliwe, Ŝe nie potrafił się juŜ skupić, ale Yoss czułapotrzebę, by do niego dotrzeć.
- Między Dewisami a Kamannerami. Kłócą się o tę orną wyspę na północ od wsi. Tych
dwoje biednych dzieci chce być razem, a ich ojcowie groŜą, Ŝe je zabiją, jeśli tylko na siebie
spojrzą. CóŜ za idiotyzm! Dlaczego nie podzielą wyspy i niepozwolą dzieciom się pobrać,
Ŝeby ich dzieci mogły objąć wyspę w posiadanie? Myślę, Ŝe wkrótce dojdzie do rozlewu
krwi.
- Do rozlewu krwi - ponownie powtórzył wódz jak przygłup, a potem dodał powoli tym
swoim donośnym, głębokim głosem, który słyszała w nocy, zawodzący w agonii na bagnach:
- Ci ludzie to sklepikarze. Mają dusze posiadaczy. Oni nie uciekną się do zabijania, ale za nic
w świecie się nie podzielą. Jeśli w grę wchodzi własność, nie popuszczą. Nigdy.
Ponownie ujrzała wzniesiony miecz.
- Ach - westchnęła i wzdrygnęła się. - A zatem dzieci muszą poczekać... aŜ starzy wymrą...
- Za późno. - Jego oczy spotkały się na krótką chwilę z oczami Yoss; potem odgarnął
niecierpliwie włosy, warknął jakieś słowa poŜegnania i ruszył dalej tak gwałtownie, Ŝe niemal
skuliła się, by go przepuścić. Oto, jak chodzi wódz, myślała z goryczą, ruszając dalej. Idzie
zamaszystym krokiem, zagarnia przestrzeń, mocno tupie w ziemię. A tak chodzi stara kobieta:
drobi, drobi nogami.
Usłyszała dziwny odgłos za plecami - strzały, pomyślała, poniewaŜ miejskie nawyki
wchodzą w krew - i odwróciła się gwałtownie. Abberkam stanął i zaniósł się kaszlem; jego
potęŜna postać uginała się pod nawałą spazmów, które niemal zwalały go z nóg. Yoss znała
ten rodzaj kaszlu. Podobno Ekumeni mieli na niego lekarstwo, ale opuściła miasto, zanim
nadeszło. ZbliŜyła się do Abberkama, a kiedy paroksyzmy minęły, a on nadal stał, zadyszany,
z twarzą bladą jak płótno, powiedziała:
- To berlot. Wychodzisz z niego czy właśnie zachorowałeś?
Potrząsnął głową.
Yoss czekała.
Czekając myślała: co mnie obchodzi, czy on jest chory, czy nie? Czy jego to obchodzi?
Przyszedł tu po to, by umrzeć. Zeszłej zimy słyszałam, jak zawodzi na bagnach. Zawodził w
agonii, zŜerany przez wstyd jak człowiek chory na raka, którego choroba strawiła doszczętnie,
a który mimo to nie moŜe umrzeć.
- Nic mi nie będzie - wychrypiał gniewnie, pragnąc jedynie, Ŝeby zostawiła go w spokoju, a
Yoss skinęła głową i odeszła. Niech umrze. Jak mógłby chcieć Ŝyć, wiedząc, Ŝe stracił władzę
i honor, wiedząc, co zrobił? Okłamał, zdradził swoich zwolenników, sprzeniewierzył się.
Polityk doskonały. Wielki wódz Abberkam, bohater ruchu wyzwoleńczego, przywódca Partii
Światowej, który zniszczył tę partię własną chciwością i szaleństwem.
Jeden jedyny raz obejrzała się za siebie. Szedł bardzo wolno albo stanął, nie była pewna.
Yoss ruszyła dalej, skręciła w prawo na rozwidleniu i zeszła na ścieŜkę prowadzącą do jej
domku.
Trzysta lat temu na miejscu tych mokradeł rozpościerała się Ŝyzna dolina, jedna z
pierwszych, które zostały nawodnione i oddane pod uprawę przez Korporację Rolniczo-
Plantatorską, kiedy sprowadziła niewolników z Werel do Kolonii Yeowe. Dolinę zbyt dobrze
nawodniono i zbyt dobrze uprawiono; nawozy chemiczne i sole mineralne nagromadziły się
w glebie w takim stopniu, Ŝe w końcu nic juŜ nie rosło, a Posiadacze przenieśli się, by czerpać
zyski gdzie indziej. Brzegi kanałów nawadniających osunęły się tu i tam, a wody rzeki
wylały, gromadząc się w jeziorka, wijąc się meandrami, powoli wypłukując ziemię do czysta.
Trzciny rosły i rosły, mile trzcin, chylących się nieco pod naporem wiatru, pod cieniami
chmur i skrzydłami długonogich ptaków. Gdzieniegdzie na wysepce kamienistej ziemi
pozostało kilku rolników dzierŜawiących pola za połowę plonu, bezuŜytecznych ludzi na
bezuŜytecznej ziemi. Wolność spustoszenia. Na całej połaci mokradeł pozostały opuszczone
domy.
Zgodnie z zaleceniem religii, ludzie z Werel i Yeowe w miarę jak się starzeli, zapadali w
milczenie; kiedy ich dzieci podrastały, kiedy wypełnili obowiązki gospodarzy i obywateli,
kiedy ich ciała słabły, a dusze rosły w siłę, porzucali dotychczasowe Ŝycie i z pustymi rękami
odchodzili szukając odosobnienia. Nawet na plantacjach panowie zwracali wolność starym
niewolnikom. Tu, na północy, wyzwoleńcy z miast wyruszali na mokradła i wiedli Ŝywot w
opuszczonych domach. Teraz, po Wyzwoleniu, przybywały nawet kobiety.
Niektóre z domów były zrujnowane i kaŜdy z twórców duszy mógł sobie rościć do nich
prawa. Większość zabudowań, jak kryta gontem chata Yoss, stanowiła własność wieśniaków,
którzy utrzymywali je i oddawali pustelnikom za darmo na zasadzie powinności religijnej.
Yoss sprawiała przyjemność myśl, Ŝe była źródłem duchowego wzbogacenia dla właściciela
chaty, chciwego człowieka, którego pozostałe rachunki z Przeznaczeniem składały się chyba
wyłącznie z długów. Yoss lubiła się czuć poŜyteczna. UwaŜała to za kolejną oznakę swojej
niemoŜności zaniechania świata, do czego wzywał ją Pan Kamye. Nie jesteś juŜ poŜyteczna -
powiedział jej na sto sposobów, odkąd skończyła sześćdziesiąt lat, ale Yoss nie słuchała.
Opuściła świat zgiełku i przybyła na bagna, ale pozwoliła, by świat nadal paplał, plotkował,
śpiewał i krzyczał w jej uszach. Nie chciała usłuchać niskiego głosu Pana.
Kiedy wróciła do domu, Eyid i Wada juŜ wyszli; na bardzo starannie pościelonym łóŜku
spał lis Tikuli, zwinięty wokół własnego ogona. Cętkowany kot Gubu skakał po domu,
dopytując się o obiad. Yoss podniosła go, pogłaskała po jedwabistym, cętkowanym karku,
podczas gdy Gubu szturchał ją pyszczkiem za uchem, wydając nieustanne pomruki sympatii i
przyjemności. Potem go nakarmiła. Tikuli nie zwrócił na to uwagi, co było dziwne. Tikuli za
Zgłoś jeśli naruszono regulamin