Karol May
Dżebel Magraham
Spółdzielnia Wydawniczej „Orient” R.D.Z. w Warszawie, Warszawa 1926
Beduini stali nieruchomo około dwóch minut. Widocznie rozmawiali o nas. Chwilami dobiegał głośniejszy okrzyk zdumienia czy podniecenia. Nie spodziewali się tutaj nikogo spotkać, toteż nasza obecność, a szczególnie harda postawa, wprawiła ich w zdumienie. Trzej Beduini na pewno uciekliby przed taką przewagą. Jeśliby nawet zostali, nie zsiedliby z koni, aby w każdej chwili móc uciec. Nasza zatem postawa, spokojna i nieruchoma, była dla nich zagadką; czegoś podobnego jeszcze nigdy nie widzieli. Mogli to sobie tłumaczyć tylko tym, że nie są nam obcy i że nie mamy powodu ich się lękać. Ale oni wszak nas nie znali i nigdy nie spotkali. Tylko jednego byli pewni i właśnie pod tym względem ogromnie się pomylili, nie wątpili, że jesteśmy muzułmanami. Świadczyło o tym ich powitanie. Prawowierny mahometanin nigdy nie przywita innowiercy przez „Sallam aaleikum”, nawet prawo zabrania innowiercy używać tego powitania w stosunku do wiernego. A teraz oto czarnobrody przywódca zbliżył się o kilka kroków, położył rękę na sercu i zawołał:
— Sallam aaleikum, ichwani! Błogosławieństwo z wami, moi bracia!
— Sal–aal! — odpowiedziałem krótko.
Wypowiadając tylko dwie pierwsze zgłoski powitania, okazywałem dowód niechęci. Udając, że tego nie spostrzega, ciągnął dalej:
— Kef sahhatak? Jakże się masz?
Odpowiedziałem obcesowo:
— Ente es beddak? Min hua? Czego chcesz? Kim jesteś?
Pytanie to naruszało reguły uprzejmości. Chwycił też natychmiast za kolbę flinty i odparł:
— Jak śmiesz zadawać takie pytania? Czy przybyłeś z krańca świata, że nie wiesz jak się należy zachowywać? Wiedz, że nazywam się Farad el As–wad i że jestem naczelnym szejkiem Uled Ayunów, władców tej ziemi, na której ty, obcy, stoisz. Wkroczyłeś, nie pytając o nasze pozwolenie, a zatem zapłacisz przewidzianą karę.
— Ile wynosi?
— Sto tuniskich piastrów i sześćdziesiąt karubów od osoby.
Stanowiło to po pięćdziesiąt jeden marek na każdego z nas.
— Jeśli chcesz mieć piastry, to weź je sobie sam — rzekłem, podnosząc strzelbę i kładąc na wygiętej ręce.
Ten ruch oznaczał zdecydowaną odmowę.
— Usta masz wielkie jak hipopotam — roześmiał się szyderczo szejk — ale mózg twój wydaje się mniejszy od mózgu plugawego dżerada*[1]. Jak brzmi twoje imię i imiona twoich towarzyszy? Czego sobie życzą? Jakie jest ich pochodzenie i czy ojcowie ich mieli imiona, które nie utonęły w falach zapomnienia?
Ostatnie pytanie, według tutejszych poglądów, było ciężką obelgą. Odezwałem się więc:
— Zdaje się, żeś wynurzał swój język w nieczystościach waszych wielbłądów i owiec, skoro wymawiasz tak cuchnące słowa. Jestem Kara ben Nemzi z krainy Almanów. Mój przyjaciel z prawej strony jest sławnym Behluwan–bejem z krainy Inkelis, a bohater po mojej, lewicy to Winnetou el Harbi w’ Nazir*[2], naczelny wódz wszystkich plemion Apaczów w wielkim Belad el Amerika. Jesteśmy przyzwyczajeni płacić mordercom kulami, a nie pieniędzmi. Powtarzam: jeśli chcesz mieć piastry, weź sobie.
— Twój rozum jest jeszcze mniejszy, niż sądziłem! Czy nie stoi tu nas czternastu dziarskich i odważnych mężów, podczas gdy was jest trzech? A zatem, każdy z was byłby pięciokrotnie zabity, zanim by zdążył jednego z nas położyć.
— Spróbujcie! Nie zdążycie podejść na trzydzieści kroków, o pożrą was nasze kule.
Wśród Beduinów rozległ się gromki uśmiech. Nie myślcie, że chciałem się tylko popisywać słowami. Nie! Jak niegdyś greccy bohaterowie rozpoczynali zapasy szermierką słowną, tak samo Beduini mają zwyczaj przed walką poniżyć przeciwnika. Nie żałują oczywiście języka. Jeśli wyrażałem się o nas nieco chełpliwie, czyniłem to zgodnie z tutejszym zwyczajem. Szyderczy śmiech Uled Ayunów nie rozgniewał mnie bynajmniej, należał do przyjętych form. Skoro przebrzmiał, szejk podjął groźnym tonem:
— Mówisz o mordercach! Rozkazuję, abyś powiedział, kogo masz na myśli!
— Nie możesz rozkazywać, tym bardziej że o was myślałem, mówiąc o mordercach.
— My jesteśmy mordercami? Daj dowód, ty psie!
— Za wyzwisko ukarzę cię, jako tu stoję, jeszcze przed modlitwą wieczorną. Zapamiętaj to sobie! Czyście nie zamordowali tego starca, którego szczątki leżą przed nami?
— To nie było morderstwo, ale zemsta krwi.
— A następnie zakopaliście tę niewiastę w ziemi. Starzec i niewiasta nie mogli się bronić, dlatego podnieśliście na nich rękę, wy tchórze! Ale nas dotknąć, nie starczy wam odwagi.
W odpowiedzi usłyszałem ponowny, tym razem głośniejszy śmiech. Szejk rzekł szyderczo:
— Zbliżcie się i okażcie waszą odwagę, szakale, synowie szakali, synowie synów szakali! Nie odważycie się! Zatrzymaliście się tam, ponieważ wiecie, że możecie być przez nas pogromieni. Ale gdy do was podejdziemy, weźmiecie nogi za pas i będziecie wyć jak psy, które się smaga!
— Zbliżcie się tylko! Jest was pięciokrotnie więcej niż nas, a zatem mniej wam trzeba odwagi, aby napaść na nas. Mówisz o ucieczce. Powiadam, to wy pokażecie tyły, ale nikomu z was nie uda się uciec. Zważcie dobrze to, co wam mówię! Popełniliście na tym miejscu przestępstwo, które musimy ukarać. Jesteście naszymi jeńcami. Kto będzie próbował uciec, tego zastrzelę na miejscu. Zsiadajcie z koni i oddajcie broń!
Wybuchli homerycznym śmiechem i nawet przypuszczam, uważali mnie za wariata. Tak przynajmniej sądził szejk.
— Allach odebrał ci resztkę rozumu. Twoje pudło mózgowe jest puste! — zawołał. — Czy mam je na dowód otworzyć?
— Nie kpij! Przyjrzyj się, jak spokojnie i pewnie stoimy wobec waszej przewagi. Czy nie jesteśmy pewni naszej sprawy? Powtarzam: strzeżcie się ucieczki, gdyż zawrócą was nasze kule.
Wówczas brodacz zwrócił się do swoich:
— Ten pies zdaje się mówić poważnie i bajdurzy o swoich kulach. W naszych lufach też tkwią nie najgorsze. Podarujcie je tym psom, a potem ławą na nich!
Pociągnął za cyngiel, a za nim jego ludzie. Rozległo się dwanaście wystrzałów, ale wszystkie chybiły. Żadna kula nie drasnęła nawet naszej odzieży, aczkolwiek staliśmy nieruchomi i wyprostowani. Zdumienie, wywołane naszą nieustraszoną postawą, wprawiło ich w osłupienie. Wówczas Emery wystąpił o kilka kroków naprzód i zawołał potężnym głosem:
— Czy widzieliście, jak celnie strzelacie? Staliśmy bez trwogi, ponieważ byliśmy pewni, że jedynie przez przypadek moglibyście nas ugodzić. Teraz pokażemy, jak my strzelamy! Tam oto stoi dwóch z dzidami. Niech jeden podniesie dzidę, abym mógł w nią trafić!
Beduin podniósł dzidę, ale widząc, jak Emery celuje, opuścił ręce i zawołał:
— O Allach, Allach! Co mu też przyszło na myśl! Mierzy w moją dzidę, a ugodzi we mnie.
— Tchórz cię obleciał! — roześmiał się Anglik. — Zsiadaj z konia i wsadź pikę w ziemię. A potem zmykaj, abym cię nie trafił!
Beduin posłusznie wykonał polecenie Emery’ego. Anglik przyłożył strzelbę, celował nie dłużej niż przez mgnienie oka i spuścił kurek. Dzida została ugodzona tuż pod żelaznym ostrzem. Był to mistrzowski strzał.
Uled Ayuni skupili się dookoła dzidy, aby się naocznie przekonać o celności strzału. Żaden nie wymówił głośno słowa, szeptali tylko, podziwiając jego perfekcję.
Winnetou zapytał mnie:
— Mój brat prawdopodobnie również pokaże swój strzał?
— Tak — odparłem. — Chcę Ayunów schwytać bez rozlewu krwi, muszę przeto dowieść, że nie zdołają umknąć.
— W takim razie niech milczy srebrna strzelba Winnetou. Ale czy ci ludzie używają tomahawków?
— Nie. Będą zdumieni, gdy zobaczą tomahawk.
— Dobrze! Nie umiem przemówić w ich języku, a zatem niech brat mój oznajmi, że ja swoim tomahawkiem dokładnie przepołowię dzidę, tkwiącą w ziemi.
Beduini nie zdążyli jeszcze ochłonąć ze zdumienia, gdy zawołałem:
— Odejdźcie od dzidy! Ten mój towarzysz posiada broń, jakiej nie widzieliście nigdy. Jest to balta el kital*[3], którym rozpłata się głowy i który w rzucie dościga każdego uciekającego roga. Przekonacie się naocznie!
Beduini cofnęli się. Winnetou zrzucił z siebie długi burnus, wyciągnął zza pasa tomahawk i unosząc kilkakrotnie nad głową, wypuścił z ręki. Topór pędził, wirując dookoła siebie, z początku na dół, później zaś, dotknąwszy ziemi, wzniósł się szybko i raptownie w górę, wirował, zakreślając łuk, i znów opuścił się, aby trafić w drzewce dzidy akurat pośrodku i przekroić niczym brzytwa.
Fakt, że dzida została trafiona z takiej odległości w oznaczonym miejscu, wzbudził podziw Uled Ayunów. A że był to topór, bardziej jeszcze wzmogło się ich zdziwienie. Ale najbardziej niepojęty był dla nich wirowy ruch tomahawka i droga, którą przebiegał do celu. Po prostu oniemieli ze zdumienia.
I oto zdarzyło się coś, co jeszcze bardziej ich zdziwiło, mianowicie Winnetou, położywszy srebrną strzelbę na ziemi, poszedł po tomahawk. Skierował się wprost ku Beduinom, kroczył między nimi aż do miejsca, gdzie leżał topór, podniósł go i wrócił tą samą drogą, nie zaszczyciwszy spojrzeniem żadnego z wrogów. Wytrzeszczyli oczy, rozdziawili gęby i utkwili w nas oniemiałe spojrzenie.
— To był postępek nader odważny! — rzekłem do Apacza.
— Phi! — wydął pogardliwie wargi.— To nie są wojownicy. Nie naładowali nawet strzelb, z których poprzednio wystrzelili.
— Ale gdyby cię chcieli schwytać?
— Mam przecież pięści i nóż, a ty swoim sztucerem utorowałbyś drogę.
Taki był Winnetou, zuchwały i jednocześnie chłodny, a zawsze pełen rozwagi. Pragnąc nie dopuścić, aby Beduini ocknęli się z oszołomienia, zawołałem:
— Hai ia radżal! Baczność, chcę wam pokazać czarodziejską broń. Wetknijcie w ziemię drugą dzidę!
Usłuchali. Wziąłem sztucer do ręki i dodałem:
— Ta broń strzela bez przerwy, nie trzeba jej ładować. Przedziurawię dzidę dziesięcioma kulami w odstępach dwóch palców. Uważajcie!
Wycelowałem i strzelałem, po każdym strzale obracając wielkim palcem bęben z ładunkami. Oczy wszystkich wpiły się we mnie z natężeniem. Gdy po dziesiątym strzale opuściłem broń, Beduini podbiegli do dzidy. Nie zważałem na okrzyki, które stamtąd się rozlegały. Ukradkiem wsunąłem do sztucera dziesięć nowych patronów, aby później, gdy zajdzie potrzeba, rozporządzać wszystkimi dwudziestoma pięcioma strzałami.
Kule przestrzeliły dzidę w ściśle określonych przeze mnie odstępach. Uznany zostałem niemal za czarodzieja, pragnąc zaimponować jeszcze bardziej, zawołałem:
— Wyciągnijcie dzidę i o sto pięćdziesiąt kroków dalej wetknijcie w ziemię! Mimo takiej odległości dwiema kulami złamię dzidę na trzy części! Dzida wyglądała z dala jak cieniutka trzcinka. Pomysł był zuchwały, ale znałem swą broń i mogłem na niej polegać. Podniósłszy ciężką niedźwiedziówkę, przyłożyłem ją do ramienia i wycelowałem. Dwa wystrzały — i tylko trzecia część dzidy tkwiła w ziemi. Uled Ayuni pomknęli do niej. Złożyłem na ziemi niedźwiedziówkę, chwyciłem sztucer i zawołałem do Emery’ego i Winnetou:
— A teraz za nimi, aby nie wymknęli się z promienia celnego strzału! Winnetou, który nie zna ich języka, niech zważa na broń i konie Ayunów!
Zostawiwszy kobietę z dzieckiem na miejscu, w okamgnieniu pobiegliśmy za Uled Ayunami. Zbliżyliśmy się do nich na pięćdziesiąt kroków, nie budząc ich podejrzliwości.
Ułomki dzidy przechodziły z rąk do rąk. Zdumieniu nie było końca. Szejk odwrócił się i krzyknął do nas:
Diabeł jest waszym sprzymierzeńcem! Strzelacie, nie ładując broni, a kule wasze biegną na dziesięciokroć większą odległość niż z naszych strzelb.
— A jednak zapomniałeś o rzeczy najważniejszej — odparłem. Z waszych kul żadna nie trafiła, nasze trafiły wszystkie. Nie dość tego. Celowaliście w silnych, dużych mężczyzn, my zaś strzelaliśmy w cienką, słabą dzidę. Powiadam wam, żadna nasza kula nie pójdzie na marne! Czy wiesz, w jakim czasie dałem dziesięć wystrzałów?
W ciągu tyluż uderzeń serca..
A więc ile czasu wymaga czternaście strzałów?
— Czternaście uderzeń serca.
— Słusznie! Otóż każdy wystrzał trafi w jednego z was.
— Ia Allach, ia Rabb! O Boże, o Panie! Czy istotnie chcesz nas powystrzelać?
— Jedynie w tym wypadku, jeśli nas do tego zmusicie. Oświadczyłem, że jesteście moimi jeńcami; tak musi być. Ale teraz powiedz, czy poddacie się bez oporu, czy też mam rozpocząć walkę?
— Jeniec? Nie poddaję się! Co za hańba! Przez takich obcych psów, jak wy i jak…
— Milcz! — huknąłem. — Nazwałeś mnie już raz psem i przyrzekłem ci, że nie unikniesz kary i to jeszcze przed modlitwą wieczorną. Podwoję ją, jeśli raz jeszcze wyrzekniesz to słowo! A zatem, po raz ostatni: poddajcie się?
— Nie. Natomiast zabiję ciebie! Skierował flintę w moją stronę.
Śmiejąc się, zawołałem:
— Strzelajże! Wszak nie naładowaliście broni! Pozwoliliście się podejść. Wiedz, że przede wszystkim obrócę lufę na ciebie, potem nastąpi kolej na innych. Złaź z konia, bo…
Nie dokończyłem zdania. Emery błyskawicznie podniósł strzelbę i wypalił, ponieważ jeden z Uled Ayunów, ukryty za plecami dwóch kamratów, uważając się za zasłoniętego, wyciągnął proch i ładownicę, aby ukradkiem naładować. Wystrzał Anglika ugodził go w ramię. Krzyknął przeraźliwie i opuścił flintę na ziemię.
— Spotkała cię słuszna kara! — zawołałem. — Tak, jak z tobą, postąpimy z każdym nieposłusznym. Ostrzegałem was i ostrzegam raz jeszcze. Każdego, kto zechce uciec, kula wysadzi z siodła. Zsiadaj natychmiast! Zanieś swoją flintę do wojownika z Belad Tel Amerika. Oddaj mu nóż i resztę broni, a potem usiądź w pobliżu na ziemi!
Beduin wahał się, aczkolwiek krew spływała mu obficie z ramienia. Wówczas skierowałem w niego lufę, mówiąc:
— Policzę do trzech. Jeśli nie usłuchasz, roztrzaskam ci drugie ramię. A więc: raz… dwa…
Ranny podniósł strzelbę i zaniósł do Winnetou, który zrewidował go i odebrał pozostałą broń.
Zawołałem kobietę, dałem jej nóż i rzekłem:
— Nie wątpię, że chętnie nam pomożesz. Odkrój temu człowiekowi szeroki pas z burnusa i zwiąż mu łokcie na plecach tak mocno, aby nie mógł się uwolnić z pęt. To samo zrobisz z każdym następnym.
Skrupulatnie wykonała rozkaz. Zwróciłem się ponownie do szejka:
— Widziałeś zatem, na co przydaje się opór. A zatem bądź posłuszny! Zejdź z konia!
Zamiast spełnić rozkaż, ściągnął cugle, chcąc szybko odjechać. Koń jednak źle zrozumiał ruch jeźdźca i stanął dęba. Już chciałem podnieść sztucer do wystrzału, gdy Emery podbiegł do szejka i krzyknął:
— Łotrze! Niewart jesteś nawet kuli. Zrobimy to inaczej. Złaź ze szkapy!
Schwycił go za nogi. Mocne pchnięcie wysadziło jeźdźca z siodła. Zakreślając łuk, zwalił się na ziemię. Emery ogłuszył Ayuna paroma uderzeniami, podczas gdy ja i Winnetou skierowawszy broń na Beduinów, nie pozwoliliśmy im ruszyć się z miejsca. Bothwell rozbroił szejka i związał mu ręce i nogi.
Teraz zwróciłem się do jednego z Beduinów, który ze względu na twarz pokrytą bliznami wydawał się najmężniejszy.
— A teraz ty! Złaź z konia i oddaj broń! Raz… dwa…
Nie czekał, aż wypowiem trzy. Zeskoczył, wprawdzie z posępną miną, ale posłusznie. Wręczył Winnetou broń i spętany usiadł obok szejka.
Teraz wiedziałem, że pójdzie jak po maśle, bez żadnego wysiłku.
Uled Ayuni wykonali moje rozkazy bez sprzeciwu.
Dokonaliśmy tego, co każdemu, kto nie był westmanem, wyda się niemożliwe. W trzech wzięliśmy bez walki do niewoli czternastu uzbrojonych i dosiadających świetnych koni wrogów. Przyznaję jednak otwarcie i zgodnie z prawdą, że zawdzięczaliśmy to naszej doskonałej broni. Uled Ayuni byli tak zaskoczeni perfekcją naszych wystrzałów, tak oszołomieni i tak szybko przez nas opanowani, że nie mieli czasu powziąć, a tym bardziej wykonać jakiegoś ruchu. Kiedy już siedzieli wszyscy związani, Emery zapytał:
— Jak ich poprowadzimy?
— Przywiążemy ich do koni i poprowadzimy gęsiego.
— Dobrze, więc naprzód! Mamy tylko dwie godziny do zmroku. Na szczęście za godzinę będziemy koło warru.
— Warr? Jaki warr?
— Zanim wyjechaliśmy, aby ciebie odszukać, przewodnik oznajmił, że dziś dotrzemy do warru, który jutro mamy przebyć. Wobec tego Krüger–bej postanowił rozbić obóz przed warrem.
— Czy znasz drogę?
— Powinniśmy tam dotrzeć, jeśli będziemy jechali wciąż na zachód.
Warr jest to pustynia, pokryta blokami skalnymi. Saharą nazywają Beduini pustynię piaszczystą, serir — kamienistą, dżebel — górzystą. Jeśli pustynia jest zaludniona, nazywa się fiafi, niezaludniona — khala. Jeśli ją okrywają zarośla — jest to haitia, a jeśli drzewa, nazywa się khela.
Przewodnik, o którym mówił Emery, był to żołnierz z oblężonego oddziału. Za to, że przedarł się do Tunisu, został mianowany podoficerem.
Aby znaleźć wrogów, nie trzeba było przewodnika, ale jeśli chodziło o topograficzne szczegóły marszruty, to oczywiście mógł się nam bardzo przydać człowiek, który znał drogę, gdyż przebył ją niedawno.
Przywiązawszy jeńców do koni, wyruszyliśmy w drogę. Ranny Beduin został opatrzony, a co się tyczy szejka, to ten już dawno ocknął się z omdlenia i musiał, co prawda ze zgrzytaniem zębów, poddać się losowi.
Słońce nie skryło się jeszcze za widnokręgiem, gdy dostrzegliśmy w piasku kamienie różnej wielkości. Tu więc zaczynał się warr. Im dalej jechaliśmy, tym większe i liczniejsze wyrastały głazy. W końcu dotarliśmy do ogromnych zwałów na południu. Nocna jazda przez ton teren nastręcza nie lada trudności. Dlatego Krüger–bej postanowił urządzić postój przed pustynią.
Wkrótce zobaczyliśmy z daleka obóz, w którym tętniło życie. Zauważono nas, zaczęto się gromadzić. I już po chwili rozeszła się wśród wojska zdumiewająca wieść o naszej przygodzie.
Rozumie się, natychmiast złożyłem Krüger–bej owi szczegółowy raport. Nie był widocznie zbudowany jego treścią, bowiem rzekł:
— Sami dokonaliście bohaterskiego czynu i oprócz tego wzięliście do niewoli czternaście osób. Lecz gdyby stało się inaczej, byłbym bardziej zadowolony.
— Inaczej? Co pan ma na myśli?
— Jeńcy mogą przysporzyć nam kłopotów.
— Myślę, że wręcz przeciwnie.
— Jak to?
— Jeńcy mogą się nam ogromnie przydać ze względu na Uled Ayarów.
— Niech mi pan łaskawie doniesie, na czym polega to przydanie się, albowiem z zupełną ufnością nie umiem go dostrzec — kaleczył język.
— Uled Ayarzy nie płacą podatku. W jaki sposób jest on ustalony i ściągany?
— Od ilości ludzi w szczepie, a płaci się końmi, baranami i wielbłądami.
— A zatem podatek płaci się w naturze. Lecz oto tej wiosny nie padały deszcze i w okresie posuchy padło wiele zwierząt. Trzody są mocno przerzedzone, niejeden bogaty zubożał i niejeden biedny zszedł na żebry. Ci, którzy nie chcą żyć z rabunku, utrzymują się z hodowli i teraz przymierają głodem. Spodziewali się więc, że Mohammed es Sadok–basza daruje lub przynajmniej zmniejszy tegoroczne pogłówne. Wysłali posłów, którzy niestety wrócili z niczym. Muszą bezwarunkowo zapłacić cały podatek z mocno przerzedzonych stad, co zresztą wtrąci ich w większą nędzę. Rozjątrzeni bezwzględnością baszy, zbuntowali się przeciw jego zarządzeniom. Wskutek tego wyruszyliśmy, aby ich poskromić i przymusem ściągnąć haracz. Jestem jednak przekonany, że nie ociągaliby się z płacen...
Nemok