Bidul jest droższy - Debata o wykluczeniu - Czas na atom - Ekspansja chińskiego smoka - Homeopatia - kpiny z medycyny.doc

(130 KB) Pobierz

Bidul jest droższy.

Do rzeczników praw obywatelskich i praw dziecka trafia coraz więcej skarg osób, którym sądy ograniczają prawa rodzicielskie, a nawet odbierają dzieci tylko dlatego, że żyją w biedzie. Specjaliści biją na alarm: bezpodstawne odbieranie dzieci rodzicom trzeba ukrócić

Zabieranie rodzicom dzieci z byle powodów staje się powoli społeczną plagą. Wie to doskonale Roman Górecki z „Naszego Gniazda” – Stowarzyszenia Rodzicielstwa Zastępczego. „Nasze Gniazdo” od dawna zabiega w opiece społecznej o to, by jej pracownicy nie zabierali mechanicznie dzieci i nie kierowali ich do rodzin zastępczych lub – co gorsza – do domów dziecka tylko i wyłącznie z powodu biedy. – Urzędnicy nie potrafią pomóc ludziom w bardzo trudnej sytuacji materialnej. Chcą pozbyć się problemu. Złożenie wniosku o odebranie dzieci wydaje się najłatwiejsze. A to przecież patologia – podkreśla Górecki, do którego częściej niż kiedyś trafiają takie sprawy. – Sądy, urzędnicy, kuratorzy wolą ograniczać lub odbierać prawa rodzicielskie i mieć święty spokój – podkreśla mec. Maria Walkiewicz, łódzka adwokat, zajmująca się tego typu sprawami.

Rodzice bez Róży

Sprawa Róży powoli stała się głośna. Najpierw sądy w Szamotułach, a potem w Poznaniu zadecydowały o odebraniu dziecka rodzicom – Władysławowi Sz. i Wiolecie W. – kilka dni po urodzeniu. Róża trafiła do rodziny zastępczej, bo sędziowie uznali, że jej rodzice nie są w stanie się nią opiekować. Rodzina pochodzi ze wsi Chojno-Błota i wychowuje już troje dzieci. Sędziowie zaufali negatywnej opinii kuratorki. Jak tłumaczył prezes Sądu Rejonowego w Poznaniu, rozpatrującego zażalenie w tej sprawie, sędziowie nie popełnili pomyłki. – Sąd, kierując się dobrem dziecka, przy pasywności matki w sprawowaniu opieki rodzicielskiej oraz braku czasu u ojca dziecka, postanowił zażalenie odrzucić – mówił dziennikarzom. Tymczasem, jak zwracają uwagę osoby znające rodziców Róży, sąd zaufał kuratorce, nie biorąc pod uwagę pozytywnej opinii pracowników opieki społecznej, sołtysa, proboszcza czy dyrektor szkoły, do której chodzi rodzeństwo Róży. – Ze mną, z księdzem ani z sąsiadami kuratorka w ogóle nie rozmawiała – oburza się Jarosław Mikołajczak, sołtys wsi i radny gminny. – W ten sposób, zaocznie, nie mogą zapadać decyzje przesądzające o losach rodzin i ich dzieci! To jawna niesprawiedliwość. Rodzinie pana Władysława, którego doskonale znam i szanuję, dzieje się wielka krzywda.

Łatwiej zabrać dzieci...

W rodzinie Róży kuratorka stwierdziła „niewydolność wychowawczo-opiekuńczą”, związaną z upośledzeniem matki. Dzieci, jej zdaniem, wychowywane są w złych warunkach mieszkaniowych. W uzasadnieniu wniosku napisała, że „dzieci niemalże zawsze są brudne. W pomieszczeniach zawsze jest bałagan”. Sołtys Mikołajczak, proboszcz, ale także wiele innych osób znających rodzinę – wszyscy tę opinię uważają za skandaliczną. Wydane na jej podstawie decyzje sądów to też skandal, ale to mało powiedziane – ocenia proboszcz ks. Paweł Pawlicki. – Dla mnie to niewytłumaczalne, że na takich podstawach zabiera się matce niemowlę. I to w rodzinie, gdzie dzieci są zdrowe, odżywione, dobrze się uczą i po prostu są kochane – podkreśla. – Owszem, lekarz stwierdził u matki upośledzenie, ale lekkie, a poza tym Róża i jej rodzeństwo mają także ojca – przyznaje pełnomocnik rodziny mec. Małgorzata Heller-Kaczmarska. Ponadto – jak podkreśla – nie można mówić o niewydolności wychowawczo-opiekuńczej matki, gdy starsze dzieci dobrze się uczą, są zadbane, co jednoznacznie potwierdzają osoby znające rodzinę.
 

Roman Górecki ze stowarzyszenia „Nasze Gniazdo” zwraca uwagę, że pochopne zabieranie dzieci rodzinom ma jeszcze jeden aspekt: to także marnotrawstwo społecznych sił i środków. – W Polsce brakuje rodzin zastępczych i powinny do nich trafiać dzieci z rodzin rzeczywiście patologicznych – podkreśla. Z pewnością nie jest nią rodzina Róży. – Żyją skromnie, ubogo, ale wiele rodzin tak żyje – mówi sołtys Mikołajczak. – Jeśli nawet były jakieś niedociągnięcia, to nic poważnego. Pan Władysław starał się i nadal się stara. Trochę handlował, trochę się imał różnych prac. A poza tym ma dużą gospodarkę – 17 hektarów. To normalna, choć nieco uboga rodzina. Powinny im czasem pomagać służby państwowe. Ale one nie pomagały. Łatwiej było ustanowić kuratora, a potem zabrać dzieci.

Nie w tym przypadku

O tej sprawie też kilka tygodni temu sporo pisały gazety: łodzianka Beata G., wcześniej matka dwóch córek, postanowiła walczyć o prawo do opieki nad kilkumiesięcznym chłopcem, którego urodziła obcym ludziom. O takie samo prawo wystąpił jego biologiczny ojciec. Prawdopodobnie nagłośnienie sprawy stało się powodem problemów, które może mieć biologiczna matka, ojciec i sam chłopiec. Starania o prawo do opieki nad nim spowodowały, że do sprawy wkroczyły sądy rodzinne, które chcą się przyjrzeć obu rodzinom. Mniej więcej w tym samym czasie łódzki sąd wszczął postępowanie o ograniczenie prawa opieki nad córkami Beacie G., a warszawski ma zadecydować o odebraniu praw rodzicielskich ojcu chłopca urodzonego przez „matkę zastępczą”. Pani Beata może utracić dzieci, bo ma już ograniczone prawa rodzicielskie – rodzina od kilku lat jest pod nadzorem kuratora.
 

Jednym z powodów, że sądy wkroczyły do akcji jest to, że sprawa stała się głośna. Biegły ma sprawdzić, jak czyn matki wpłynął na córki surogatki i w jakich warunkach mieszkają. Niewiadome są także przyszłe losy chłopca. Prawdopodobne jest, że jego biologicznemu ojcu zostaną odebrane prawa rodzicielskie, a maluch trafi do placówki opiekuńczej. – Kwestionowanie prawa pani Beaty do opieki nad córkami ze względów materialnych jest koszmarnym nieporozumieniem. Mamy ekspertyzę, wykonaną na zlecenie sądu, o pozytywnych więziach matki i dzieci. One są najważniejsze – mówi mec. Maria Walkiewicz, jej pełnomocnik. Zdaniem mec. Walkiewicz, ta i inne podobne sytuacje wskazują na szafowanie prawami rodzicielskimi w wypadkach, gdy potrzebna jest pomoc, także kuratora, tymczasem kurator jej nie udziela. – Nie może być tak, że sąd ogranicza czy odbiera prawa rodziców do dzieci tylko na podstawie trudnej sytuacji materialnej, mieszkaniowej, nieporadności życiowej itd., tymczasem zdarza się to coraz częściej – mówi mec. Walkiewicz. – Oczywiście, są sytuacje, że trzeba to zrobić, gdy w grę wchodzi pijaństwo, narkotyki, porzucenie dzieci, ale w tym wypadku nie ma o tym mowy.

Tylko w skrajnych przypadkach

Sprawa jest bardzo delikatna – zwraca uwagę ks. prof. Jan Szubka, prawnik z Papieskiego Wydziału Teologicznego w Warszawie. – Z jednej strony czasem nie ma innego wyjścia, trzeba zabrać dziecko. Ale tylko w przypadkach skrajnych, patologicznych, gdy zagrożone jest życie i zdrowie dziecka. Na pewno jednak nie w przypadku ubóstwa. Nigdy dom dziecka nie zastąpi rodziny. Biednym rodzinom trzeba pomagać. Kościół stara się to robić, m.in. przez Caritas, ale główną rolę musi odgrywać państwo – podkreśla ksiądz profesor. – Jeśli tego nie robi, nie spełnia swej roli. Ks. dr. Zbigniewa Sobolewskiego, etyka, sekretarza Cariats Polska, zadziwia sposób myślenia urzędników szafujących odbieraniem praw rodzicielskich. – Często wydaje się to najłatwiejsze i najtańsze. Tymczasem jest to myślenie prostackie. Pobyt w domu dziecka kosztuje ponad 3 tys. zł miesięcznie! Gdyby połowę tych pieniędzy przeznaczyć na pomoc rodzinom, pewnie nie byłoby problemu zabierania dzieci rodzicom z powodu ubóstwa – mówi. Jak zwraca uwagę, państwo za spore pieniądze funduje sobie problemy. Patologia bowiem rodzi patologię. W placówkach wychowawczych, choćby były najlepsze, dzieci przeżywają traumę wyrwania ze środowiska rodzinnego. Ciągnie się to za nimi przez całe życie. – Dyrektor jednego z prowadzonych przez nas domów dziecka opowiadał mi, jak serce mu się kraje, gdy jedzie z nakazem sądowym po dziecko. Przygląda się rodzinie: rzeczywiście jest biednie, ale bez patologii, alkoholu itp. Ale nie ma wyjścia: sąd wydał postanowienie, trzeba je wykonać – opowiada ks. dr Sobolewski. Oczywiście, winni są nie tylko czy nie przede wszystkim urzędnicy i sądy. – Potrzebna jest wola polityczna. Sędziowie wiedzą, że muszą coś zrobić, a nie mogąc np. przekazać rodzinie jakiejś sumy pieniędzy i zobowiązać gminy do objęcia pomocą – ograniczają prawo do opieki nad dziećmi.

Sąsiedzka pomoc

Rodzice Róży nie przestali walczyć o córkę, złożyli do sądu kolejny wniosek w tej sprawie. – Rodzice nie są małżeństwem, ojciec uznał córkę, dziewczynka powinna szybko wrócić do domu – mówi mec. Małgorzata Heller-Kaczmarska. Decyzja wielkopolskich sądów o odebraniu Róży rodzicom, a potem informacje o prawdopodobnie nielegalnej sterylizacji jej matki zszokowały lokalną społeczność. Sąsiedzi, mieszkańcy wsi, samorządowcy, przy wsparciu parafii w Chojnie-Błotach, pisali w obronie rodziców Róży protesty, pisma, apele, próbowali zaktywizować posłów i znaczących urzędników. Sprawą zainteresował się minister sprawiedliwości, rzecznicy praw obywatelskich i dziecka. Sprawa zintegrowała lokalną społeczność. Przyniosło to konkretną pomoc rodzinie Róży. – Organizacją pomocy zajmuje się specjalny zespół, który powołaliśmy – podkreśla proboszcz ks. Paweł Pawlicki. Oprócz proboszcza są w nim m.in. burmistrz sąsiednich Wronek, dyrektor ośrodka opieki społecznej i sołtys. – Gotowy jest plan remontu domu, założyliśmy specjalne konto, gdzie można wpłacać pieniądze na pomoc rodzinie, opieka skierowała do niej asystenta, który ma pomóc w prowadzeniu domu. Znalazł się człowiek, który ufunduje stypendium dla trojga uczących się dzieci pana Władysława – wylicza ksiądz. – Tej rodzinie chyba uda się pomóc. Oby udało się pomóc także innym.

Alarmujący raport OECD Polska nie dba o dzieci

Polskie dzieci są biedne, mieszkają w ciasnocie i często sięgają po alkohol, bardzo źle wygląda ich sytuacja w porównaniu do rówieśników z 24 krajów należących do Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD), zrzeszającej najbardziej rozwinięte państwa świata. Takie są wyniki raportu przedstawionego 1 września 2009 r., zatytułowanego „Doing Better for Children”. Na dodatek – polskie dzieci nie mogą wyglądać dostatecznej pomocy od państwa, bo polityka prorodzinna pozostawia wiele do życzenia. Po prostu – polskie państwo nie dba o swoje dzieci. Pod względem statusu materialnego gorzej żyją jedynie dzieci z Meksyku i z Turcji. Znacznie lepiej żyje się dzieciom w Czechach czy na Słowacji. Polskie dzieci mają najgorsze spośród wszystkich krajów OECD warunki mieszkaniowe. Tuż za Polską znalazły się w tej klasyfikacji Węgry i Słowacja. Pocieszające jest jedynie to, że znaleźliśmy się na szóstym miejscu pod względem wychowania w pełnych rodzinach, z matką i ojcem. O dzieci, patrząc przynajmniej na ilość inwestowanych w nie publicznych pieniędzy od urodzenia do czasu uzyskania pełnoletniości, polskie państwo się nie troszczy. Średnio jest to niewiele ponad 43 tys. dolarów. Dla porównania – u naszych bratanków Węgrów suma ta wynosi 90 tys. dolarów.

Witold Dudziński

 

 

 

Debata o wykluczeniu.

Oblicza się, że milion osób (z rodzinami daje to kilka milionów) z powodu niskich dochodów przestaje spłacać kredyty bankowe i instytucji parabankowych. Kredytowa pętla zadłużenia zaciska się, zagrażając wykluczeniem społecznym. Ale żeby zarządzać rodzinnym budżetem, trzeba mieć czym – mówią ekonomiści.

Dane Głównego Urzędu Statystycznego podają smutny obraz kondycji polskiej rodziny. Analizując dochody i wydatki gospodarstwa domowego Kowalskich w 2007 r., obliczono, że przeciętny dochód na osobę wynosił 929 zł, w tym czasie wydatki na osobę – 810 zł. W następnym roku sytuacja niewiele się poprawiła, dochód wynosił 1045 zł, a wydatki – 904 zł. Te niewielkie nadwyżki – 119 zł w 2007 r. i 141 zł w 2008 r. – trudno było rodzinie przeznaczyć na oszczędzanie, jeżeli tyle potrzeb jest niezaspokojonych.

Pod koniec ubiegłego roku 170 tys. Polaków miało zaciągniętych po 10 i więcej kredytów. W tym czasie poniżej progu ubóstwa znajdowało się 14,6 proc. gospodarstw domowych, co oznacza, że co dziesiąta rodzina znajdowała się na skraju wykluczenia finansowego, bo jak powiększać majętność, jak oszczędzać, skoro nie ma z czego. Kondycji finansowej polskiej rodziny i propozycjom kształtowania umiejętności poruszania się po rynku usług finansowych poświęcona była debata w „Rzeczpospolitej” pt. „Usługi finansowe dla wszystkich Polaków”, odbywająca się pod patronatem SKOK-ów na progu roku ogłoszonego przez Komisję Europejską Rokiem Walki z Ubóstwem i Wykluczeniem Społecznym. Na debatę zaproszono naukowców, przedstawicieli rządu, organizacji społecznych i mediów.

Rynek dla Kowalskiego

Gdyby nawet nasz statystyczny Kowalski chciał oszczędzać, to jego doświadczenia nie skłaniają go do działań na rynku usług finansowych. Pamiętał dobrze galopującą inflację na początku lat 90., kiedy to jego oszczędności, gromadzone latami, topniały z dnia na dzień. Wzrastała u niego nieufność do nieudolnych rządów i niechęć do inwestowania. W tym czasie ubogi i siermiężny polski rynek konsumpcyjny puchł od nieznanych dotąd dóbr i usług sprzedawanych po promocyjnych cenach. Te niewielkie nadwyżki finansowe Kowalscy szybko wydawali na produkty często niepotrzebne i słabej jakości. A przeciętny polski emeryt? Dla emeryta, z trudem wiążącego koniec z końcem, gospodarowanie swoim budżetem to comiesięczne zdobywanie Mount Everestu, z zadyszką, czy wystarczy na czynsz, światło, ogrzewanie. Nasz emeryt żywi się skromnie, z dóbr konsumpcyjnych rezygnuje, chciałby się leczyć, ale z leków może sobie pozwolić tylko na najtańsze. A dzieci? Dzieci, dawniej z dumą oszczędzające w Szkolnych Kasach Oszczędności, dziś kieszonkowe wydają na batony, fast foody i słodkie napoje w sklepikach szkolnych. Młodzi, którym banki sztucznie podwyższyły zdolności kredytowe, szybko decydowali się na pożyczki, nie czytając regulaminów zapisanych maczkiem i wyrzucając do kosza listy z banku o zmianach regulaminu.

Potrzeba edukacji

– Nie ma u nas edukacji o konstruowaniu budżetu domowego, nie ma wiedzy o rynku usług finansowych, w reklamach banków są obecni ludzie młodzi, bo to do nich kierowany jest przekaz – mówiła prof. Halina Wasilewska-Trenker, członek Rady Polityki Pieniężnej.

Obecnie 2 mln Polaków ma problemy ze spłatą zobowiązań finansowych. To równia pochyła do wpadnięcia w pułapkę kredytową i w konsekwencji zagrożenia wykluczeniem społecznym. Taki stan rzeczy wynika z braku świadomości konsekwencji niebezpiecznych zachowań na rynku usług finansowych. Nie tylko brak pracy czy mieszkania wyklucza człowieka czy rodzinę ze społeczeństwa. Podstawą wykluczenia jest brak świadomości. – NBP rozwija działalność edukacyjną skierowaną do ludzi w różnym wieku – mówiła prof. Małgorzata Zaleska z Narodowego Banku Polskiego. – Wykluczenie ma aspekt socjologiczny i ekonomiczny. NBP bada rynek pracy, stopień zamożności społeczeństwa, rynek dóbr i usług. Z badań rynku pracy wynika, że na 17 mln Polaków aktywnych zawodowo przypada 2 mln bezrobotnych, a 12 mln jest biernych zawodowo. W Polsce poszukiwanie pracy trwa 11 miesięcy (kobiety miesiąc dłużej). Czas poszukiwania pracy wydłuża się wraz z obniżaniem się poziomu wykształcenia. Wykształcenie jest ważne nie tylko w efektywniejszym i bardziej mobilnym poruszaniu się po rynku pracy, ale też w świadomości społecznej. Z badań wynika, że bezrobotni wykazują postawy roszczeniowe, oczekując od pracodawcy ponadprzeciętnego wynagrodzenia. Uważają np., że dojazd do pracy wynoszący 1 godz. powinien zwiększyć ich wynagrodzenie o 400 zł.

 Na dorobku

– Nasze społeczeństwo jest wciąż na dorobku, ale zauważa się wzrost ubankowienia Polaków – twierdzi prof. Zaleska. Jeszcze kilka lat temu ponad 50 proc. naszych rodaków nie posiadało rachunku bankowego, obecnie posiada go już 80 proc., a i tak w Unii Europejskiej zajmujemy trzecie miejsce od końca. Za nami są Włosi i Hiszpanie.

Zmiana przepisów idzie w kierunku zwiększania świadomości społecznej, przejrzystości usług bankowych i instytucji parabankowych. – Przygotowana przez Komisję Nadzoru Finansowego Rekomendacja T zaostrza warunki przyznawania kredytów. Umowa kredytowa w banku będzie dłuższa niż obecnie, ale informacja dla klienta prostsza, gdyż przeciętny człowiek nie jest wykształcony w terminologii finansowej. Takie same warunki będzie musiał spełniać europejski formularz kredytowy wprowadzony w ustawie o kredycie konsumenckim. Dla nas, konsumentów, najważniejsze jest, by te przepisy nie były martwe – zauważa prof. Zaleska – dlatego tak ważne są instrumenty kontroli.

Skok SKOK-ów

Ustawa o kredycie konsumenckim idzie w kierunku uświadomienia sobie swoich praw i edukacji. Te działania rzeczywiście mogą poprawić sytuację, ale dopiero w przyszłości.

A dzisiaj? Wiceprezes SKOK Wiktor Kamiński mówił, że instytucje bankowe nie są dla każdego. Nastawione na zysk akcjonariusza, nie obsługują klientów, którzy takich możliwości nie dają. SKOK-i zgromadziły 10 mld zł od takich właśnie drobnych ciułaczy, którzy oszczędzają kilkadziesiąt zł. Stawiając diagnozę obecnej sytuacji, wiceprezes Kamiński potwierdził spostrzeżenia swoich przedmówców, że Polak nie jest wyedukowany w poruszaniu się po rynku usług finansowych, a ponadto brak jest instytucji, które informowałyby kredytobiorcę o skutkach zaciągania kredytów. Takich informacji nie udzieli osoba w banku, gdyż jest wynagradzana nie za informowanie, lecz za liczbę sprzedanych kredytów. Umowa kredytowa jest tak samo ważna, jak umowa o pracę, kształcenie, zdrowie, mieszkanie. Jeżeli komuś zostaje 100 zł z miesięcznego wynagrodzenia, trudno sobie wyobrazić, by oszczędzał na emeryturę. Gdybyśmy nie byli instytucjonalnie do tego zobligowani, tzn. pracodawca nie odprowadzałby do ZUS-u naszego zobowiązania emerytalnego, to zostalibyśmy bez emerytury. Do edukacji finansowej obliguje nas również Unia Europejska. Narodowa Strategia Edukacji Finansowej to powinność państwa, a państwo ogranicza liczbę godzin przedsiębiorczości w szkole tylko dlatego, że są słabo prowadzone, zamiast dać narzędzia nauczycielom. Edukacja powinna być prowadzona od przedszkola do wieku emerytalnego, gdyż w różnym wieku przy różnych dochodach korzystamy z różnych usług.

Przeciw prawom ludzkim

Prof. Henryk Cioch z KUL-u, prawnik specjalizujący się w prawie spółdzielczym, mówił o konieczności wypracowania instrumentów, które pozwolą zapobiegać pułapkom kredytowym, doprowadzającym do wykluczenia finansowego całych rodzin. Rośnie zadłużenie członków spółdzielni mieszkaniowych. – Rodziny nie tylko nie obsługują kredytów, ale też powinności wobec spółdzielni. A te, które mają średnie dochody, wolą spłacać kredyty niż powinności wobec spółdzielni. A trzeba pamiętać, że w banku stopa oprocentowania kredytu wynosi 20 proc. w skali roku, w Providencie wysokość w skali miesiąca wynosi 20 proc. – mówił prof. Cioch. – Takie działania powodują, że zagrożonych upadłością konsumencką jest milion osób, a gdy dodamy członków ich rodzin, daje to już sumę kilku milionów Polaków. Dlaczego ceny usług bankowych są u nas wyższe niż w Szwajcarii? – pytał prof. Cioch. – Dlaczego upomnienie z banku doliczone jest do rachunku w cenie 40 zł (10 euro), czyli wynosi tyle, ile zasiłek dla dziecka? To ceny zagrażające nie tylko wykluczeniem społecznym czy finansowym, ale prawom ludzkim. Prof. Cioch mówił o roli, jaką dla mniej zamożnej części społeczeństwa pełnią SKOK-i, które w przeciwieństwie do banków nie działają zarobkowo, przeznaczając cały dochód na rozwój i edukację prowadzoną w ramach Instytutu Stefczyka czy Stowarzyszenia Krzewienia Edukacji Ekonomicznej.

Nie tylko zysk

Główny ekonomista SKOK-ów Janusz Szewczyk mówił o pogłębiającym się poziomie ubóstwa w naszym kraju. 17 proc. Polaków ma dochody na poziomie 500 zł; mamy 70 proc. bezrobotnych absolwentów szkół średnich i wyższych, 70 proc. Polaków nie ma żadnych oszczędności. 1 milion Polaków nie może spłacać kredytów. Status wykluczonych osiągnęli młodzi, którzy zaciągnęli kilka kredytów i zostali wciągnięci na odpowiednią listę. A przecież młodzi mieli być siłą napędową polskiej gospodarki.

W podsumowaniu debaty podkreślano wartość edukacji i informacji w zmniejszaniu obszarów wykluczenia finansowego. Podkreślano wartość i dostępność niedrogich usług finansowych kierowanych do mniej zamożnych grup społecznych. Zwrócono uwagę na rolę spółdzielczości jako pełnoprawnej wspólnotowej formy przedsiębiorczości. W okresie wychodzenia z kryzysu to właśnie różne formy działalności ekonomicznej, nie zawsze nastawione na zysk, mogą pomóc wykluczonym w stawaniu się pełnoprawnymi członkami społeczeństwa. Oczywiście, potrzebne są ramy prawne takich przedsięwzięć. I tu nikt nie zastąpi państwa.

Anna Cichobłazińska

 

 

 

 

Czas na atom.

Klamka chyba już zapadła: w Polsce będzie wykorzystywana energia jądrowa. I choć oficjalnie podano wstępny termin uruchomienia pierwszej elektrowni atomowej — koniec 2020 r. — dotrzymanie go będzie trudne. Brakuje fachowców, są wątpliwości co do opłacalności przedsięwzięcia, trzeba liczyć się też z protestami ekologów.

Gdy przed ponad rokiem premier Donald Tusk zapowiedział budowę pierwszej elektrowni atomowej, wydawało się, że to kolejne hasło bez pokrycia. Tym bardziej że zapowiedź powołania pełnomocnika rządu do spraw rozwoju energetyki jądrowej nieszybko została spełniona. Wkrótce jednak do realizacji projektu wyznaczono Polską Grupę Energetyczną, rozpoczęto przymiarki do zmian w prawie atomowym i szukanie pieniędzy, przygotowanie analiz poprzedzających wybór technologii. Padł też termin uruchomienia pierwszego bloku przyszłej elektrowni.

Budowa pierwszej elektrowni (z co najmniej dwóch planowanych) ma kosztować kilkadziesiąt miliardów złotych, ale nie pieniądze są największym problemem. Jest nim brak odpowiednio wykształconych pracowników, a także przyzwolenia społecznego na budowę takiej elektrowni. Jak pokazują badania, przeciwników budowy elektrowni atomowej jest co najmniej tylu, ilu zwolenników. Są też wątpliwości natury etycznej. — Czy chcąc zapewnić sobie bezpieczeństwo energetyczne — zastanawia się franciszkanin o. Zbigniew Świerczek z Ruchu Ekologicznego św. Franciszka z Asyżu (REFA) — na pewno powinniśmy obciążać radioaktywnymi odpadami przyszłe pokolenia?

Po Czarnobylu

Ten rok ma być kluczowy dla decyzji w sprawie rozwoju energetyki jądrowej w naszym kraju — ocenia pełnomocnik rządu Hanna Trojanowska. Do końca roku ma dojść do opracowania i przyjęcia przez władze programu polskiej energetyki jądrowej, a także wskazania kilku możliwych lokalizacji budowy.

Wbrew planom resortu gospodarki, nie udało się ich jeszcze wytypować. Powód: zaskakująco dużo propozycji. Władze województw wskazały aż 28 miejsc. — Trzeba więcej czasu, żeby sprawdzić wszystkie możliwości — twierdzi Trojanowska. — I więcej czasu — dodajmy — żeby nagłośnić entuzjastów tej energetyki.

To po protestach społecznych (i po katastrofie w Czarnobylu) zatrzymano kiedyś budowę elektrowni w Żarnowcu. Dziś jest jednak inaczej, entuzjaści mają mocniejsze argumenty. Po pierwsze — twierdzą, że nie jesteśmy już skazani na wynalazki „made in USSR”. Elektrownie nowej generacji są niemal w stu procentach bezpieczne, a ich pracownicy nie zapadają na nowotwory częściej niż przedstawiciele innych zawodów. Ponadto są bardziej bezpieczne niż te tradycyjne.

Po drugie — nie damy sobie rady bez elektrowni tego typu. Wymusi to wzrastające zużycie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin