Cabot Meg - Magiczny pech.pdf
(
614 KB
)
Pobierz
Cabot Meg - Magiczny pech
MEG CABOT
MAGICZNY PECH
1
Rzecz w tym, że ja zawsze miałam takie pieskie szczęście. Patrzcie tylko, jak
mi na imię: Maggie. Nie Madelaine ani Margaret. Po prostu Maggie. Kiedyś, na wsi,
słyszałam, jak ktoś wołał tak na krowę!
Mieszkam w zapadłej dziurze w stanie Iowa. I w dodatku jestem dziewczyną,
która ma imię dobre dla jakiejś mućki.
Właśnie taki pech mnie prześladuje. Pech, który towarzyszył mi, zanim
jeszcze mama zdążyła wypełnić akt urodzenia.
Dlatego wcale się nie zdziwiłam, kiedy kierowca taksówki nie pomógł mi z
walizkami. Już wcześniej zdążyłam się przekonać, że na lotnisku, po przylocie, nikt
na mnie nie czekał, a potem nikt nie odpowiadał na moje liczne telefony z pytaniem,
gdzie się podziali ciocia i wujek. Może jednak nie chcieli mnie u siebie? Czyżby
zmienili zdanie? Doszło do nich coś na temat mojego pecha - aż z Iowy - i stwierdzili,
że nie chcą się nim zarazić?
Ale nawet, jeśli to prawda, nic nie poradzę - powtarzałam to sobie z milion
razy od chwili, kiedy dotarłam do hali przylotów, gdzie miałam się z nimi spotkać i
gdzie nie zobaczyłam nikogo poza tragarzami i kierowcami limuzyn, którzy na
niewielkich tabliczkach mieli powypisywane wszystkie nazwiska świata poza moim.
Do domu wracać w żadnym razie nie mogłam. To był wybór między Nowym Jorkiem
- domem ciotki Evelyn i wuja Teda a jedną wielką wpadką.
Więc kiedy taksówkarz, zamiast wysiąść i pomóc mi z tobołkami, przycisnął
tylko jakiś guziczek, żeby klapa bagażnika uchyliła się o parę centymetrów, to wcale
nie była najgorsza rzecz, jaka mi się w życiu przydarzyła. To nawet nie była
najgorsza rzecz, jaka mi się przydarzyła tego dnia.
Wyciągnęłam walizki, każda ważyła, co najmniej pięćset ton - jedynie
skrzypce w pokrowcu były lżejsze - a potem zamknęłam bagażnik, cały czas stojąc na
środku Wschodniej Sześćdziesiątej Dziewiątej ulicy. Za moimi plecami niecierpliwie
roztrąbił się sznureczek samochodów, które nie mogły przejechać, bo po przeciwnej
stronie ulicy, przy której stoi dom cioci i wujka, zaparkował na drugiego żółty busik
firmy czyszczącej, dywany.
Dlaczego ja? Naprawdę chciałabym to wiedzieć.
Taksówka odjechała tak szybko, że musiałam praktycznie skoczyć pomiędzy
dwa zaparkowane auta, żeby mnie nie potrąciła. Trąbienie ustało, jak tylko sznur
czekających za nią samochodów znów ruszył, a ich kierowcy, bez wyjątku, mijając
mnie, rzucali nieprzyjazne spojrzenia.
Właśnie te spojrzenia spode łba przekonały mnie ostatecznie, że naprawdę
znalazłam się w Nowym Jorku. Nareszcie.
I owszem, kiedy przejeżdżaliśmy przez most Triboro, widziałam z taksówki
zarys wieżowców na tle nieba... Wyspę Manhattan, w całej jej surowej świetności, z
Empire State Building sterczącym pośrodku jak wyciągnięty w górę wielki, jarzący
się światłem, środkowy palec.
Ale to te spojrzenia spode łba upewniły mnie na sto procent. W domu, w
Hancock, nikt by się nie zachowywał tak wrednie wobec kogoś, kto ewidentnie
przyjechał spoza miasta.
Nie żeby w Hancock pojawiało się aż tak wielu przyjezdnych. No, ale
nieważne.
Poza tym ta ulica, na której się znalazłam... Wyglądała dokładnie jak te, które
pokazują w telewizji, kiedy chcą, żeby człowiek się zorientował, że akcja toczy się w
Nowym Jorku. Na przykład w Prawie i porządku. No wiecie, takie wąskie dwu - albo
trzypiętrowe kamieniczki z elewacją z piaskowca, z jaskrawo pomalowanymi
frontowymi drzwiami i kamiennymi schodkami...
Według mojej mamy, większość tych nowojorskich kamieniczek, kiedy je w
XIX wieku pobudowano, stanowiła domy jednorodzinne. Ale teraz podzielono je na
osobne mieszkania, więc zwykle na każdym piętrze mieszka jedna rodzina - a
czasami nawet dwie lub więcej.
Ale nie w przypadku kamieniczki siostry mojej mamy, Evelyn. Ciocia Evelyn
i wujek Ted są właścicielami wszystkich trzech pięter domu. To praktycznie jeden
poziom domu dla jednej osoby, skoro ciocia i wujek mają tylko troje dzieci: Tory,
Teddy'ego i Alice.
My w domu mamy tylko parter i jedno piętro, za to mieszka tam aż siedem
osób. I jest tylko jedna łazienka. Nie, żebym narzekała. Mimo to, odkąd moja siostra
Courtney odkryła zalety szczotko - suszarki, w domu zrobiło się zdecydowanie
kiepskawo.
Chociaż wysoki, dom cioci i wujka był naprawdę wąski - zaledwie na trzy
okna. A jednak, wyglądał ładnie, stylowo, pomalowany na szaro i z nieco
jaśniejszymi szarymi wykończeniami. Drzwi miały jasny, radosny żółty kolor. U
podstawy okien stały żółte skrzynki kwiatowe, z których wylewały się
jaskrawoczerwone pelargonie - najwyraźniej świeżo zasadzone, bo była zaledwie
połowa kwietnia i jeszcze za chłodno na takie kwiaty.
To miłe, że nawet w takim wyrafinowanym mieście jak Nowy Jork ludzie
nadal rozumieją, że skrzynka pełna pelargonii wygląda naprawdę zachęcająco i
przytulnie. Widok tych pelargonii nieco mnie podniósł na duchu.
Hm... może ciocia Evelyn i wujek Ted po prostu zapomnieli, że dzisiaj
przylatuję, a nie celowo nie przyjechali po mnie na lotnisko, bo się rozmyślili i nie
chcą, żebym u nich mieszkała.
Może jednak wszystko się jakoś ułoży.
Tak... Z moim pechem to raczej mało prawdopodobne.
Ruszyłam po schodkach prowadzących do frontowych drzwi domu z numerem
326 przy Wschodniej Sześćdziesiątej Dziewiątej ulicy, i wtedy dotarło do mnie, że
nie dam sobie rady z obiema walizkami i skrzypcami na raz. Zostawiłam jedną
walizkę na chodniku, a drugą wciągnęłam po schodach, pokrowiec ze skrzypcami
trzymając pod pachą. Pierwszą walizkę i skrzypce złożyłam pod drzwiami, a potem
od razu wróciłam po drugą.
Tylko, że chyba zbiegłam po tych schodkach za szybko, bo potknęłam się i o
mało nie walnęłam nosem o chodnik. W ostatniej chwili udało mi się złapać
równowagę i chwyciłam się sztachet parkanu z kutego żelaza, którym Gardinerowie
otoczyli pojemniki na śmieci. I kiedy wisiałam na tych sztachetach, nieco
oszołomiona po niedoszłej katastrofie, jakaś elegancka starsza pani wyprowadzająca
na spacer coś, co przypominało szczura na smyczy, (chociaż to coś jednak musiało
być pieskiem, bo nosiło kubraczek w kratkę) minęła mnie, zerkając podejrzliwie i
kręcąc głową. Zupełnie jakbym rzuciła się na łeb, na szyję z frontowych stopni domu
Gardinerów specjalnie po to, żeby ją wystraszyć, czy coś.
W domu, w Hancock, gdyby ktoś zobaczył, że ktoś inny prawie spadł ze
schodów - nawet ktoś taki jak ja, kto niemal codziennie o mało nie spada z jakichś
schodów - wysiliłby się na coś w rodzaju: „Nic ci się nie stało?”
Na Manhattanie najwyraźniej jest zupełnie inaczej.
Dopiero kiedy starsza pani ze swoim szczurem poszła dalej, usłyszałam jakiś
odgłos. Prostując się - i widząc, że dłonie mam całe pokryte rdzą z parkanu, którego
się przytrzymałam - zobaczyłam, że drzwi numeru 326 otworzyły się i że z podestu
spogląda na mnie ładna jasnowłosa dziewczyna.
- Hej... - odezwała się z zaciekawieniem.
Od razu zapomniałam o starszej pani i jej szczurze oraz moim niedoszłym
upadku na chodnik. Uśmiechnięta szybko wróciłam po schodkach na górę. Chociaż
trudno mi było uwierzyć, że aż tak się zmieniła, bardzo się ucieszyłam na jej widok...
I bardzo się zmartwiłam, że ona może moim widokiem nie cieszy się tak samo.
- Witaj, Tory - powiedziałam.
Dziewczyna, bardzo malutka i bardzo jasnowłosa, zamrugała, patrząc tak,
jakby mnie nie poznawała.
- Nie, ja nie jestem Tory. Jestem Petra. - Dopiero wtedy zauważyłam, że
dziewczyna mówi z akcentem... Jakimś takim europejskim. - Pracuję u Gardinerów
jako au pair.
- Aha - mruknęłam niepewnie. Nikt mi nic nie wspominał o żadnej au pair. Na
szczęście wiedziałam, co to słowo znaczy, bo kiedyś obejrzałam odcinek Prawa i
porządku, w którym taką jedną au pair podejrzewano, że zamordowała dzieci,
którymi miała się opiekować.
Wyciągnęłam w stronę dziewczyny swoją uwalaną rdzą prawą rękę.
- Cześć - rzuciłam. - Jestem Maggie Honeychurch. Evelyn Gardiner to moja
ciocia...
- Maggie? - Petra odruchowo potrząsnęła moją dłonią. Teraz ścisnęła ją
mocniej. - Och, znaczy się Maga?
Skrzywiłam się nie tylko ze względu na mocny uścisk dłoni tej dziewczyny - a
była naprawdę silna jak na tak drobniutką osobę. Skrzywiłam się przede wszystkim
dlatego, że reputacja najwyraźniej mnie wyprzedziła, jeśli ta au pair znała mnie raczej
jako Mage niż Maggie.
- Właśnie - sapnęłam. Bo co innego miałam zrobić? I to by było na tyle, jeśli
chodzi o zaczynanie wszystkiego od nowa w miejscu, gdzie nikt nie zna mojego mało
pochlebnego przezwiska. - Rodzina mówi na mnie Maga.
I będzie tak już zawsze, jeśli nie zdołam jakoś pozbyć się tego swojego pecha.
2
- Megge, ty miałaś przyjechać dopiero jutro! - zawołała Petra.
Twarda gula ściskająca mi żołądek nieco odpuściła. Przynajmniej odrobinę.
Powinnam była wiedzieć. Powinnam była się domyślić. Ciocia Evelyn na
pewno by o mnie nie zapomniała.
- Nie - odparłam. - Miałam przyjechać dzisiaj.
- Och, nie - zaprotestowała Petra, nadal potrząsając moją ręką. Zaczynałam
tracić czucie w palcach. Poza tym, miejsca, gdzie sobie obtarłam skórę, chwytając się
żelaznego parkanu, też trochę protestowały. - Jestem pewna, że twoja ciocia i wujek
mówili, że jutro. Och! Strasznie się zmartwią! Chcieli wyjechać po ciebie na lotnisko.
Alice nawet plakat namalowała... Sama aż taki kawał drogi przyjechałaś? Taksówką?
Tak bardzo mi przykro! O Boże, wchodź, wchodź do środka!
Z serdecznością, która przeczyła jej drobniutkiej posturze - ale pasowała do
uścisku dłoni - Petra uparła się, że weźmie obie moje walizki i sama je wniesie do
środka, dla mnie zostawiając pokrowiec ze skrzypcami. Potężny ciężar walizek
wydawał się wcale nie robić na niej wrażenia, a ja w ciągu zaledwie dwóch minut
dowiedziałam się, dlaczego. Petra okazała się niemal taką samą gadułą jak moja
najlepsza przyjaciółka w Hancock, Stacy. Opowiadała, że przeprowadziła się do
Nowego Jorku z rodzinnych Niemiec, bo chce zostać fizjoterapeutką. I że codziennie
jeździ do szkoły w Westchester, na przedmieściach Nowego Jorku, gdzie uczą
fizjoterapii. A tam, kiedy nie ma zajęć, musi dźwigać ciężkich ludzi i pomagać im
wchodzić do basenów, i na nowo uczyć ich, po wypadkach albo udarach, jak
posługiwać się własnymi kończynami i tak dalej.
To wyjaśniało, skąd u niej taka siła. Przez to całe dźwiganie ciężkich
pacjentów i tym podobne.
Plik z chomika:
majowa2015
Inne pliki z tego folderu:
Zosia.rar
(4451 KB)
Kod Biblii I, II - Michael Drosnin.rar
(4861 KB)
Craig Rice - Róże Pani Cherington.pdf
(882 KB)
Zaginiony rekopis - Mary Higgins Clark.pdf
(1377 KB)
50. Copeland Lori - Namiętności 50 - Słodki kłamca.pdf
(510 KB)
Inne foldery tego chomika:
▬ Baśnie i Mity
A
B
Burton
Córki Oscara Balfoura
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin