Science Fiction_25.2003.pdf

(5505 KB) Pobierz
8979062 UNPDF
8979062.003.png
Wspomniana w poprzednim numerze ekranizacja kolejnego komiksu z universum
Marvcla pojawiła się na ekranach amerykańskich kin niespełna dwa miesiące temu, a
już film ten zawitał i do Polski. Nic ma w tym nic dziwnego, zgodnie z polityką dystry-
bucyjną wielkich wytwórni bardziej ryzykowne rynki, a takim w przypadku superbo-
haterów komiksowych jest Polska, idą na pierwszy ogień. Sukces, nawet umiarkowany,
można zawsze odtrąbić wszem i wobec, a porażka nic wpływa na opinie o filmie.
Daredevil wbrew pozorom i sukcesom Spider-Mana i X-menów był projektem obar-
czonym dużym ryzykiem. Po pierwsze - niewidomy prawnik Matt Murdock, zmieniają-
cy się nocami w stróża porządku, bohater tej historii, nie należy do ścisłej czołówki
„facetów w rajtuzach". Nie jest też outsiderem w tej materii, co to, to nie, niemniej już
na etapie preprodukcji nie wróżono projektowi, gorąco wspieranemu przez samego Ke-
vina „Dogma" Smitha, sukcesu na miarę wspomnianych wcześniej filmów. Stworzona
na początku lat sześćdziesiątych seria największe sukcesy święciła pod koniec lat sie-
demdziesiątych, potem gwiazda Daredevila jakby przygasła; miał wprawdzie swoje
pięć minut, gdy za jego przygody zabrał się Frank Miller, ale tak naprawdę, przez
ostatnie lata żył w cieniu znacznie bardziej spektakularnych serii Marvela. Po drugie -
zarówno budżet jak i obsada nie należą do największych w historii kina. Odgrywający
tytułowego bohatera Ben Affleck prócz kasowego z zupełnie innego powodu Pearl
Harbor nie ma na koncie naprawdę wielkich przebojów. Pozostali aktorzy to typowy
drugi plan z Matrixa, Dnia Niepodległości, Planety Małp.
Niemniej zaryzykowano i Daredevil ruszył na podbój kin. Historia, jak to w tej branży
bywa, zaczyna się dramatycznie. Matt jako mały chłopak ulega wypadkowi,
radioaktywna substancja sprawia, że dzieciak traci wzrok, ale ta ułomność wyzwala w
nim czucie zmysłowe niedostępne w pełni sprawnym ludziom. To coś na kształt
wewnętrznego radaru, który pozwala nie tyle widzieć, co wyczuwać z odległości
przeszkody i kształty. Frank Miller określił to tak: Matta Murdocka można nazwać
„niewolnikiem bioryt-mów", słyszy bowiem krew płynącą przez najdrobniejsze nawet
naczynia. Ludzie widzący nie zdają sobie sprawy, że rytm serca jest niczym znak
szczególny odcisk palca, na podstawie którego można wyłowić pojedynczego
człowieka z wielomilionowego tłumu.
Posiadając tak niezwykłe zdolności Matt ma przed sohą wiele możliwości, ale tra-
giczna śmierć ojca (podobnie jak w Spicler-Manie śmierć wuja) sprawia, że
młodzieniec decyduje się na walkę ze ziem i zbrodnią. Kończy studia prawnicze i
otwiera kancelarię.
8979062.004.png
za dnia pracuje jako adwokat, nocami zaś zmienia się w Daredevila i atakuje przestępców
wymierzając im sprawiedliwość. W komiksach jest postacią niejednoznaczną. W
przedmowie do jubileuszowego wydania komiksu, które ukazało się z okazji 30
rocznicy jego powstania, Frank Miller napisał: Daredevil ma wszelkie cechy
złoczyńcy. Jest urodzonym łobuzem, uwielbia szaleć. Jest kłamcą gotowym w
każdej chwili złamać przysięgę daną ojcu. Jest niebezpieczny, posiadł bowiem
nadludzką niemal moc czynienia zła. Jest samotnikiem, grzesznikiem, prawnikiem,
który łamie prawo. Matt Murdock nie jest jednak złoczyńcą ani ofiarą. Ma w sobie siłę,
którą przekazali mu nieznana matka i zmarły ojciec. Siłę, która pozwala mu trzymać na wodzy
niebezpieczne instynkty i zmusza go, by służył sprawiedliwości. Przynajmniej od czasu do czasu...
Na ekranie zobaczymy wiele postaci występujących w kadrach komiksu. Będzie elektryzująca wo-
jowniczka Elektra, w której kocha się Matt i jego najwięksi przeciwnicy; Kingpin i jego prawa ręka Bulls-
eye. I to z nimi zmierzy się po raz kolejny, w opowieści nie wzorowanej na żadnym ze znanych scenariuszy
komiksowych, łączącej umiejętnie wiele wątków z elementami do tej pory nieobecnymi w zeszytach
traktujących o tym bohaterze.
Reżyser filmu, Mark Steven Johnson, jest wielkim fanem komiksów. To chyba niezbędna cecha dla
każdego, kto chce mierzyć się z ekranizowaniem przygód superbohaterów. Tak specyficzny gatunek trzeba
rozumieć i czuć, bez tego nie sposób uniknąć śmieszności. Supermanowi nie zawsze się udawało.
Batmanowi do czasów Tima Burtona też nie szło najlepiej. Moim skromnym zdaniem Bul-man i X-meni
osiągnęli doskonały poziom translacji komiksu na język kina. Spider-Man mimo ogromnego sukcesu
pozostaje jakby w cieniu tych dwóch genialnych ekranizacji. Daredevil nie ustępuje mu wiele pod tym
względem, choć siłą rzeczy jest skromniejszy, tak wizualnie jak i narracyjnie. Jednakże nie mogło być
inaczej. Oto jak widzi swojego bohatera reżyser: „Daredevil nic ma niezwykłych zdolności Spi-der-Mana,
krzepy Hulka ani mocy regeneracji Rosomaka z X-Menów. Daredevil jest zwykłym facetem w garniturze.
Jeśli do niego strzelisz, umrze. Ma typowo ludzkie słabości, zmaga się więc z dylematami moralnymi.
Przywodzi na myśl cytat z Nietzsche'ego: >Kto walczy z potworami, sam może stać się potworem<. To
właśnie przydarza się Mattowi Murdockowi: nasz bohater uświadamia sobie, że staje się uosobieniem tego,
z czym poprzysiągł walczyć".
I robi to na tyle dobrze, ze warto wydać pieniądze na bilet. O ile nie ma się ochoty na kino niepokoju
moralnego.
ReJS
8979062.005.png
8979062.006.png
kino
O dwóch takich...
Wbrew pozorom nie będzie o braciach K., nie zajmę się też tematem drugiej
wojny w Zatoce. Media szpikują nas wystarczającą ilością dezinformacji, by
przynajmniej w piśmie fantastycznym nie tracić czasu i energii na wymyślanie
możliwych scenariuszy konfliktu. Co miałem na ten temat do powiedzenia, to
powiedziałem w Apokalipsie... Dzisiaj tematem wstępniaka będzie duet. Pisarski
duet, który po dwudziestu latach przerwy połączył się, by sprawić Wam, drodzy
Czytelnicy, niezwykłą niespodziankę. Andrzejowie Ziemiański i Drzewiński przed
laty byli najbardziej chyba znanym tandemem pisarskim na polu fantastycznym.
Wspólnie napisali parę powieści, część nawet wydano, wspólnie pisali opowiadania.
Jedno z nich, noszące tytuł Ghost, zamieszczono w kwietniowym numerze
„Młodego Technika" z 1983 roku, zyskało ono wtedy miano opowiadania dekady.
Dzisiaj będziecie mogli je przeczytać ponownie, po małym faceliftingu, a na
dodatek znajdziecie w numerze część drugą, napisaną specjalnie dla Was.
Zostawmy jednak utwór, a zajmijmy się jego autorami. Q Andrzeju Ziemiańskim
wiele się ostatnio mówi, jego Achaja jest absolutnym hitem zimowego sezonu, a i
po roztopach nie widać, by miało jej się pogorszyć. Nowelki wychodzące spod pióra
Ziemiańskiego, od dwóch lat zdobywają najważniejsze nagrody i wyróżnienia, żeby
wspomnieć tutaj tylko Bombą Heisenbergct czy Autobahn nach Poznań. Andrzejowi
Z. udał się come back, po dziesięciu latach przerwy (przerwy dla nas, czytelników,
bowiem autor w tym czasie wcale nie próżnował, pilnie pracował nad Achają, gdyby
ktoś się pytał) wrócił w wielkim stylu. Choć dla nowego pokolenia czytelników był
zupełnie nieznany, okazało się, że jako jedyny potrafił w bardzo krótkim czasie
zyskać popularność megagwiazdy. Wprawdzie nie jest to jeszcze poziom
popularności ASa, ale, nie bez kozery można powiedzieć, że numero due polskiej
fantastyki, to właśnie ubiegłoroczny laureat wszystkich liczących się nagród bran-
żowych.
Andrzej Drzewiński natomiast nadal ukrywa się w cieniu pracy zawodowej i
rodziny, choć są już sygnały, że wyjście z tego cienia, to tylko kwestia czasu. A
wierzcie mi, jest na co czekać. Publikowane na naszych łamach teksty zawsze
cieszyły się dużą popularnością, choć najnowsze nie były. Andrzej pisze ostatnio
niewiele. Niemniej wszystko, co wychodzi spod jego ręki (wierzcie lub nie,
opowiadania te są najpierw pisane długopisem w zeszycie) jest rozpoznawalne,
jakby ktoś przybił na tekście pieczęć: Madę by Drzewiński. O ile w przypadku
Ziemiańskiego, który też jest wielce charakterystyczny, mamy do czynienia z ostrą,
męską wręcz literaturą, o tyle teksty Drzewińskiego emanują ciepłem. Przemoc
w nich występuje, ale ukazywanie jej jest warsztatowo diametralnie różne od stylu
Ziemiańskiego.
Zapytać warto, jak ci dwaj autorzy, przy wszystkich różnicach stylu, potrafili
tworzyć wspólne i spójne teksty. Częściowo udzielają na to pytanie odpowiedzi w
felietonie towarzyszącym obu prezentowanym opowiadaniom. Częściowo, zatem i ja
dodam kilka szczegółów, jako naoczny świadek powstawania kilku tekstów. Wiele
razy bowiem uczestniczyłem w procesie twórczym, jako tester, konsultant, a nawet
pierwszy czytelnik.
Połączenie dwóch odmiennych punktów widzenia sprawdza się najlepiej przy
tekście wielowątkowym. Bohaterowie konstruowani przez autorów są zazwyczaj,
w mniejszym lub większym stopniu, odbiciem ich własnych postaci, zatem gdzie
dwóch autorów, tam i bohaterowie bardziej zróżnicowani, przez co autentyczniejsi.
Także rozwiązania fabularne zyskiwały na tym, że autorzy mieli odmienne punkty
widzenia. Pamiętam, jak pewnego wieczoru, zadzwonił do mnie Andrzej D. z
pytaniem następującej treści: jest facet w obcym mieście i musi się skontaktować z
tamtejszym ruchem oporu, z konspirą. Jak byś to rozwiązał? Pytanie z gruntu trudne
dla kogoś, kto nie przemyka się nocami co głębszymi kanałami, ale od czego są
koledzy. To była epoka wczesnej „Solidarności", miałem paru znajomych
„cichociemnych", umówiłem się z jednym z nich, naświetliłem problem i po dwóch
dniach miałem kilka realnych scenariuszy. Zadowolony zadzwoniłem, by przekazać
wyniki autorom i dowiedziałem się, że... w tym czasie Ziemiański przeforsował
swoją, zupełnie odmienną wersję zdarzeń i nie było już konieczności użycia takiego,
rozwiązania fabularnego. Innym razem, późno w nocy obudził mnie telefon od
Ziemiańskiego.
- Jest problem - mówi Andrzej. - Mamy taką sytuację: wysunięty daleko punkt
obserwacyjny, jest w nim jeden żołnierz. Obserwuje jakieś podejrzane ruchy i musi
to zameldować, a nie może zejść z posterunku.
- A co, telefonu mu nie podciągnęli, nie dali walkie-talkie? - zdziwiłem się
(komórek
wtedy u nas nie było).
- A, jasne, walkie-talkie - powiedział Ziemiański i się rozłączył.
Nie myślcie, że nie wiedział o tak trywialnym rozwiązaniu problemu. Po prostu
sprawdzał, czy czytelnik może uwierzyć, że ów żołnierz nie ma możliwości
zameldowania o zaistniałej sytuacji. Skoro nie do końca rozbudzony i rzucający
miechem kolega od razu wpada na takie rozwiązanie, trzeba się bardziej starać. Ot, i
cała tajemnica.
Różnice charakteru, stylu pisania, nawet wykształcenia (nie poziomu rzecz jasna,
ale kierunku) pozwalają na znacznie szersze spojrzenie na opisywany temat i to było
i jest nadal głównym atutem tandemu Ziemiański-Drzewiński. Co dwie głowy, to
niejedna, nawet jeśli obie sklerotyczne...
literatura
Andrzej Krzewiński
Andrzej Ziemiański
Andrzej Krzewiński
Andrzej Ziemiański
Robert J. Szmidt
Pierce O. O’Tooley
Wojciech Piechota
Elżbieta Florek-Stefaniak
Jarosław Skupiński
felietony
Jacek Dukaj
Feliks W. Kres
Rafał A. Ziemkiewicz
komiks
Dariusz Rygiel
inne
O lekturach fantastycznych w szkole
Neil Gaiman i jego „Koralina”
Robert J. Szmidt
8979062.001.png 8979062.002.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin