Brooks Terry - Magiczne Królestwo Tom 1 - Królestwo Na Sprzedaż.pdf

(1513 KB) Pobierz
1003378866.001.png
Coś takiego rzeczywiście się wydarzyło Czarownica z Północy, z pochyloną głową i oczami wbitymi
w ziemię, rozmyślała przez chwilę. Wreszcie uniosła głowę i powiedziała:
– Nie wiem, gdzie jest Kansas, nigdy o nim nie słyszałam. Powiedz, czy to kraj cywilizowany?
– Ależ tak – odrzekła Dorota.
– Więc to właśnie dlatego. Jestem przekonana, że w cywilizowanych krajach nie ma już czarownic
ani czarowników, ani czarodziejek, ani czarodziejów. Ale Kraina Oza nigdy nie była cywilizowana,
bo jesteśmy odcięci od reszty świata. Dlatego też między nami ciągle jeszcze są czarownice i
czarodzieje.
L. F. Baum, Czarnoksiężnik ze Szmaragdowego Grodu,
tłum. S. Wortman, Nasza Księgarnia, Warszawa 1972.
2
BEN
W skrzynce leżało specjalne, gwiazdkowe wydanie katalogu domu towarowego Rosen's. Zaadresowane
było do Annie.
Ben Holiday, zanim ją otworzył i wyjął broszurę, stał przez chwilę znieruchomiały. Wodził oczami po
barwnej, wesołej okładce. Zatrzymał wzrok na białej naklejce z imieniem jego zmarłej żony. W lobby
chicagowskiego wysokościowca panowała dziwna cisza. Tonęło ono w pokrywającym wszystko kurzu
późnopopołudniowych godzin szczytu. Nie było tu teraz nikogo, prócz niego i strażnika. Na zewnątrz, za
sięgającymi od podłogi do sufitu oknami, wychodzącymi na frontową ścianę budynku, jesienny wiatr hulał
chłodnymi podmuchami w kanionie Michigan Avenue. Szeptał o zbliżającej się zimie.
Ben powiódł palcem po śliskiej okładce katalogu. Annie uwielbiała robić zakupy, nawet jeśli były to
zakupy w wysyłkowym domu towarowym. Rosen's był jednym z jej ulubionych sklepów.
Nagle do oczu nabiegły mu łzy. Nie mógł się pogodzie z jej utratą, choć od tamtej chwili upłynęły
przecież już dwa lata. Czasami wydawało mu się, że to wszystko to tylko wytwór jego wyobraźni i że kiedy
wróci z pracy do domu, ona będzie tam na niego czekała.
Wziął głęboki oddech, usiłując opanować wzburzenie wywołane tym drobiazgiem – widokiem nalepki
z jej imieniem.
Wzburzenie bezsensowne. Przecież nic już mu jej nie wróci.
Nic nie może odmienić tego, co się wydarzyło.
Wzniósł oczy i wpatrzył się w pustą teraz skrzynkę. Pamiętał dokładnie dzień, w którym dowiedział się,
że zginęła.
Wrócił właśnie z sądu, z posiedzenia przedprocesowego w sprawie firmy Microlab ze starym Wilsonem
Frinkiem i jego synami. Pracował wtedy w biurze. Zastanawiał się nad argumentami, jakimi mógłby
przekonać swego adwersarza, prawnika nazwiskiem Bates, że jego rozwiązanie będzie optymalne dla
wszystkich stron sporu, gdy zadzwonił telefon.
Annie miała wypadek na Kennedy Avenue. Była w stanie krytycznym w szpitalu St. Jude. Czy może do
niej przyjechać...?
Pokręcił głową. Stale słyszał głos doktora, opowiadającego mu o tym, co się wydarzyło. Brzmiał tak
chłodno i racjonalnie. Od razu wiedział, że Annie umiera. Poczuł to w jednej chwili. Odeszła, nim dotarł do
szpitala. Dziecko również. Była w trzecim miesiącu ciąży.
– Panie Holiday!
Ben rozejrzał się dookoła, spłoszony czyimś głosem. To George, strażnik, spoglądał na niego znad
swojego biurka w holu.
– Czy wszystko w porządku?
Ben skinął i z trudem się zdobył na krótki uśmiech.
– Tak, zamyśliłem się...
3
Zamknął drzwiczki skrzynki, włożył wszystkie przesyłki do kieszeni płaszcza i trzymając oburącz
katalog, ruszył w kierunku windy. Nie chciał, by widywano go w takim stanie. Może to siedzący w nim
stale prawnik trzymał go w ryzach?
– Chłodny dzisiaj dzień – rzekł George, wyłaniając się z półmroku. – Zanosi się na mroźną zimę.
Mówią, że będzie śnieżna. Tak jak parę lat temu.
– Tak, na to wygląda. – Ben ledwie go słyszał, znowu spoglądał na katalog. Annie zawsze sprawiało
radość przeglądanie świątecznych katalogów. Czytała mu opisy co dziwaczniejszych ofert. Zwykła była
układać historyjki o ludziach, którzy kupują takie rzeczy.
Nacisnął guzik przy drzwiach windy, a te natychmiast się otworzyły.
– Życzę panu miłego wieczoru! – zawołał za nim George.
Windą dojechał do swego apartamentu na najwyższym piętrze wysokościowca, zrzucił płaszcz i
wkroczył do holu, wciąż trzymając w ręku katalog. Mieszkanie tonęło w mroku, lecz Ben nie włączył
świateł i stał bez ruchu przed oknami wychodzącymi na taras i patrzył na budynki centrum miasta.
Światła migotały w szarości zmierzchu, samotne i odległe, każde z nich niczym źródło życia,
oddzielone od wszystkich innych.
Tak wiele czasu spędzamy w samotności, pomyślał. Czy to nie dziwne?
Jeszcze raz spojrzał na katalog. Dlaczego przysłali go Annie? Dlaczego firmy wysyłają zawsze swoje
katalogi, reklamówki, próbki Bóg wie czego do ludzi, którzy już od dawna nie żyją? Dlaczego w ten sposób
wdzierają się w prywatność?
To afront. Czy nie aktualizują list swoich klientów? A może to dlatego, że nigdy nie mogą pogodzie się
z ich utratą?
Opanował gniew i uśmiechnął się gorzko, ironicznie. Może powinien zadzwonić do Andy Rooneya?
Niech o tym napisze!
W końcu włączył światła i podszedł do braku, gdzie przyrządził sobie glenliveta z lodem i odrobiną
wody. Spróbował odrobinę. Za niecałe dwie godziny miał spotkanie w restauracji. Obiecał Milesowi, że
tym razem sam je przygotuje. Miles Bennett był nie tylko jego partnerem w interesach, lecz chyba ostatnim
prawdziwym przyjacielem, jaki pozostał mu po śmierci Annie. Wszyscy inni odsunęli się, odeszli dokądś i
zniknęli we wrzawie i zamieszaniu życia towarzyskiego. Pary i samotni to chyba nie najlepsze zestawienie;
większość jego przyjaciół stanowiły małżeństwa. Sam Ben nie zrobił zresztą wiele, by podtrzymać
rozpadające się przyjaźnie. Większość czasu spędzał w pracy lub na samotnym rozpamiętywaniu własnego
smutku. Marny był z niego teraz kompan i jedynie Miles miał dosyć cierpliwość i wytrwałości, by z nim
trzymać.
Ben łyknął jeszcze szkockiej i przeszedł kilka kroków do otwartych okien. Światła miasta zamigotały
do niego. Samotność nie jest taka zła – myślał. Tak po prostu bywa. Zmarszczył brwi. W każdym razie tak
się stało w jego wypadku Była to samotność z wyboru. Mógłby znowu znaleźć towarzystwo w jednym z
niezliczonych źródeł. Mógł wejść niemal do każdego z kręgów towarzyskich tego miasta. Dysponował
odpowiednimi przymiotami. Był młody, w pracy ciągle odnosił sukcesy. Był bogaty – o ile pieniądze mogą
się liczyć.
4
A w tym świecie z pewnością się liczyły. Nie, nie musiał być sam. Sedno problemu leżało jednak w
tym, że nie czuł się już do niczego przywiązany.
Myślał o tym przez chwilę – zmusił się, by o tym pomyśleć. Prócz faktu jego własnego wyboru, istniało
jeszcze coś, co powodowało, że żył w ten sposób. Była to jego natura. Zawsze czuł, że jest outsiderem.
Studia i praktyka prawnicza pomogły walczyć z tą świadomością, dając mu miejsce w życiu, dając grunt, na
którym mógł pewnie stanąć. Lecz uczucie „stania obok", „bycia poza", choć tłumione, przetrwało w jakiejś
formie. Utrata Annie rozbudziła je na nowo. Znowu intensywniej odczuwał, że wszelkie więzy, które
łączyły go z kimkolwiek i czymkolwiek, są wątłe i przemijające. Często zastanawiał się, czy inni ludzie są
pod tym względem do niego podobni. Przypuszczał, że tak. Przypuszczał, iż w pewnym stopniu każdy czuje
się odrzucony, osamotniony. To uczucie nie mogło być jednak tak silne, jak w jego wypadku.
Nigdy aż tak silne.
Wiedział, że Miles coś z tego rozumie – że pojmuje przynajmniej część z tego, co czuje on sam. Rzecz
jasna, Miles nigdy nie znalazł się w takim stanie. Był kwintesencją osoby towarzyskiej, zawsze w otoczeniu
bliskich, zawsze dobrze czującej się wśród ludzi. Chciał, by i Ben był taki. Pragnął go wyrwać z tej
skorupy, którą tamten wokół siebie tworzył, wciągnąć na powrót w strumień życia. Stawiał sobie to zadanie
za punkt honoru. To dlatego tak się upierał w sprawach tych bankietów i spotkań. Chciał, by Ben zapomniał
wreszcie o Annie i zaczął żyć własnym życiem.
Ben dokończył szkocką i przyrządził sobie następną. Zdawał sobie sprawę, że pije ostatnio zbyt wiele,
że przekracza już granicę rozsądku. Spojrzał na zegarek. Minęło czterdzieści pięć minut. Nim minie drugie
tyle, pojawi się tutaj jego niania, czyli Miles we własnej osobie. Pokręcił głową z niesmakiem. Miles nie
rozumiał jednak z tego aż tak wiele.
Z kieliszkiem w ręku przeszedł znowu po pokoju. Zatrzymał się przy oknach. Przez chwilę patrzał w
dal, potem odwrócił się i zaciągnął zasłony. Powrócił na sofę, zastanawiając się, czy odsłuchać wiadomości
z automatycznej sekretarki, i znowu zatrzymał wzrok na katalogu. Nie pamiętał, że tam go położył. Musiał
to zrobić bezwiednie. Katalog spoczywał razem z resztą poczty na stoliku przy sofie, a jego okładka
błyszczała odbitym światłem lampy.
„Rosen's Ltd. – Katalog Gwiazdkowy".
Siadł i wziął go do ręki. Gwiazdkowy katalog spełnionych snów i marzeń. Widział go nie pierwszy raz.
Coroczne wydawnictwo domu towarowego, który z podziwu godną natarczywością usiłował przekonać
klientów, że ma coś odpowiedniego dla każdego z nich, przeznaczone było jednak dla ograniczonego grona
klientów – dla tych najzasobniejszych.
Mimo wszystko Annie zawsze lubiła go przeglądać.
Powoli zaczął przerzucać stronice, krzyczące reklamami podarków dla najbardziej wybrednych. Był to
zbiór jedynych w swoim rodzaju kuriozów, który znaleźć można było jedynie w tym wydawnictwie.
Kolacja dla dwojga w prywatnym kalifornijskim apartamencie gwiazdy filmowej z podróżą włącznie.
Dziesięciodniowa wyprawa na jachcie z pełną załogą i zaopatrzeniem dla sześćdziesięciu osób. Tydzień na
prywatnej wyspie na Karaibach; w koszta wliczone korzystanie z piwnicy win oraz w pełni zaopatrzonej
spiżarni. Butelka stupięćdziesięcioletniego wina. Ręcznie dmuchane szkło i projektowane na zamówienie
wyroby z diamentów. Złota wykałaczka. Futerka z soboli dla lalek. Szachy z figurami postaci z filmów
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin