Bulyczow Kir - Tajemnica Orułganu.rtf

(555 KB) Pobierz

Kir Bułyczow

 

 

 

Tajemnica Orułganu

 

Тайна Урулгана

Przełożyła Agnieszka Chodkowska–Gyurics


Zbliżał się koniec lata, ale wciąż ściemniało się późno. Daleki brzeg skrył się w wieczornym zmroku, a bliższy, stromy, porośnięty cieniutkimi, wciśniętymi między skały jodełkami, wyglądał jak namalowany na długim kartonie. Dookoła pełno było różnych dźwięków, które tylko podkreślały bezkresną ciszę — gdy nieoczekiwanie nastąpiła przerwa, była tak pusta, jakby świat wokół nie został jeszcze stworzony.

Na rufie „Św. Siergieja Radoneżskiego” smętnie śpiewali rzemieślnicy sprowadzeni przez Jefrema Kołokołowa, łopatki napędu równomiernie uderzały w wodę, pluskała rzeka, kapitan głośno rugał na mostku marynarza, który zapomniał w Żygańsku pustej beczki, wewnątrz parostatku, gdzieś w dole, stukał silnik. „Św. Siergiej Radoneżski” nie był tak duży i elegancki jak parostatki pływające po Wołdze, ale wszystkie elementy wyposażenia miał niemieckie, z wielkim trudem przywiezione po kawałku z Jakucka. Na górnym pokładzie znajdowało się sześć kajut wykończonych drewnem i jadalnia z aksamitnymi zasIonami, błyszczącymi, miedzianymi ozdobami i pianinem, na którym nieraz muzykowała panna Weronika Smith, a pasażerowie drugiej klasy tłoczyli się, zaglądali przez okno, wymieniając opinie na temat cudzoziemki i jej narzeczonego, pana Douglasa Robertsona, niezwykle przystojnego mężczyzny.

Ale późnym wieczorem, po kolacji, zjedzonej w towarzystwie kapitana, który w młodości uczestniczył w wielu dalekich rejsach i odwiedził nawet miasto San Francisco, cudzoziemcy zamknęli się w kajucie Weroniki Smith, żeby spokojnie omówić swoje sprawy. Wszyscy ludzie na parostatku, nawet ostatni palacz, wiedzieli po co Anglicy udają się do Nowopiatnicka. Niektórzy współczuli im, inni podśmiewali się po cichu.

Panna Weronika Smith, zgrabna, szarooka dziewczyna o puszystych, popielatych włosach, związanych na karku w kok, krótkim, prostym nosie i ostrym, zdecydowanym podbródku, siedziała na koi podwinąwszy pod siebie długie nogi z mocnymi łydkami, zahartowanymi podczas ćwiczeń gimnastycznych i konnej jazdy. Jej wygląd w pełni odpowiadał ilustracjom w magazynie „Country Life” i, oczywiście, najbardziej byłoby jej do twarzy w stroju amazonki, z pejczem w ręku. Warto nadmienić, że właśnie tak wychował ją kapitan Olivier Smith, i tylko złośliwość losu, związana z nieudaną wyprawą ojca i śmiercią matki, zmusiła ją do zmiany wcześniej obranej drogi. Będąc dziewczyną zdecydowaną, Weronika nigdy i nikomu ze swych znajomych nie dała odczuć, że jest zmęczona rolą śpiewaczki — pomogły jej lekcje śpiewu, których udzielał jej profesor Medicci, nauczyciel muzyki na pensji w Brnie, gdzie Weronika przebywała aż do chwili, gdy skończyła osiemnaście lat.

Towarzysz podróży Weroniki — Douglas Robertson — również wyglądał jak ze stron brukowca. Tropikalna opalenizna, zdobyta, jak mówiono, podczas polowania na słonie w Kenii, gdzie towarzyszył lordowi Worcy, nie znikła nawet tu, w rosyjskiej Syberii. Jego twarz ozdobiona niewielką szramą — pamiątką po jednej z romantycznych przygód, których Douglas miał wiele na swym koncie — wyrażała siłę i pewność siebie. Pociągła, z wyraźnymi, wczesnymi zmarszczkami, wąskim, ale nie za bardzo, czołem, z dużym, ale nie nad miarę, podbródkiem — była to twarz dżentelmena, myśliwego i godnego szacunku poszukiwacza przygód. Jego rodzina nie była wysoko postawiona, nie zdobył dobrego wykształcenia, był jednak przyjmowany w najlepszych londyńskich domach, a jego dobroduszny uśmiech, gotowość do wszystkich ryzykownych przedsięwzięć, nie opuszczający go nigdy spokój, wywoływały instynktowne zaufanie i, w rezultacie, zaproszenia na lunch, a nawet na afrykańskie safari, szczególnie, że sprzyjała temu jego reputacja jednego z najlepszych strzelców w Londynie.

Od czasu gdy spotkali się trzy lata temu, w Blackshire, na wyścigach konnych, Douglas szczerze interesował się Weroniką. W tym czasie Weronika dopiero co wróciła ze Szwajcarii i zaczęła pokazywać się w wielkim świecie.

Uroda Weroniki, sława jej ojca, bogactwo rodziny Smithów, wszystko to sprzysięgło się przeciwko młodemu Robertsonowi, który, prawdę mówiąc (choć prawda ta była znana tylko jego wierzycielom), nie miał ani pensa przy duszy. Tym niemniej Douglas był uparty. Żywiąc nadzieję, że dziewczyna zwróci na niego uwagę, niemal przyłączył się do ekspedycji, na czele której stał jej ojciec. Jednak po trzeźwym przemyśleniu sprawy rozmyślił się, bo znajdując się w towarzystwie białych niedźwiedzi, dziesiątki tysięcy mil od dziewczyny, nie miałby zbyt wielkich szans, aby podbić jej serce.

Upór pana Robertsona nie przyniósł oczekiwanych rezultatów. Nieoczekiwanie Weronika zakochała się bez pamięci w utalentowanym, ale rozpustnym uchodźcy z Transylwanii, wiolonczeliście, Milošu Kuczce. Uczucie do tego atrakcyjnego bruneta z wąsami jak bycze rogi, tak ją zaślepiło, że Weronika nie przyjechała nawet do Liverpoolu pożegnać statek „Venture”, na którym jej ojciec odpływał do Arktyki.

Douglas był załamany tragicznym zakrętem losu, przyjął więc propozycję podstarzałego lorda Worcy, by wziąć udział w safari w Kenii, potem udał się do Mandżurii jako korespondent gazety „Daily Mail”, pół roku mieszkał w Korei, niemal przedostał się do Tybetu, i dopiero po upływie ponad dwóch lat wrócił do Londynu, nie wzbogaciwszy się ani odrobinę i nie zdobywszy ani krzty rozsądku. Z Mandżurii przywiózł służącego, Chińczyka imieniem Liu, który był wspaniałym kucharzem i mistrzem wschodnich sztuk walki oraz upodobanie do jaśminowej herbaty, czego mieszkańcy Wysp Brytyjskich w żaden sposób nie mogli zrozumieć.

Po powrocie Douglas zaczął zbierać informacje o swej dawnej ukochanej i dowiedział się o tragicznych zmianach, jakie zaszły w jej życiu.

Po odpłynięciu kapitana Olivera Smitha Weronika, zgodnie z umową, zamieszkała u swojej ciotki Jane w Devonshire. Wiolonczelista Kućka wyjechał do Mediolanu i życie powoli wróciło do normy. Weronika jeździła konno w okolicach domu ciotki i podtrzymywała stosunki towarzyskie z sąsiadami. Obok niej pojawił się nawet narzeczony — pan Krenckshaw, członek parlamentu z ramienia partii konserwatywnej, któremu wróżono, że rychło otrzyma tekę ministra.

I w jednej chwili wszystko się rozpadło.

Najpierw przepadł bez wieści „Venture”. Ostatnie listy zostały przekazane na płynący w przeciwnym kierunku rosyjski statek — było to w pobliżu Nowej Ziemi, cztery miesiące od wyruszenia z Liverpoolu z zamiarem przepłynięcia z Atlantyku na Ocean Spokojny. Minął rok, żadne inny listy nie przyszły, i nikt już nie miał wątpliwości, że statek kapitana Smitha zaginął wśród lodów.

Wtedy właśnie wydarzyła się tragedia z ciocią Jane.

Swego czasu, po śmierci rodziców, majątek Smithów został polubownie podzielony między Olivera i Jane. Jako że ciocia Jane nie miała dzieci, a matka Weroniki umarła, towarzysząc mężowi podczas nieudanej wyprawy na Biegun Południowy, i zostawiła pięcioletnią dziewczynkę pod opieką panny Jane Smith, ta zastąpiła jej matkę.

Przekonany, że przyszłość córki jest dobrze zabezpieczona, kapitan Smith odjeżdżając nie zostawił testamentu, zakładając, że w przypadku jego śmierci Weronika odziedziczy oba majątki.

Ale życie ułożyło się inaczej.

Nikt nie podejrzewał, że cicha jak myszka panna Smith gra na giełdzie i uczestniczy w podejrzanych przedsięwzięciach. Wiadomość o zniknięciu ukochanego brata silnie wpłynęła na stan jej ducha, więc — jak uparty pijak — z jeszcze większą energią wdała się w spekulacje. Nietrudno zgadnąć, że szybko stała się ofiarą szalbierzy i straciła cały majątek. Wstydząc się przyznać do bankructwa swej bratanicy, którą gorąco kochała, panna Jane zażyła truciznę.

Po pogrzebie okazało się, że Weronika nie odziedziczyła nic oprócz długów.

Z tym mogłaby sobie jeszcze jakoś poradzić, gdyby kapitan Smith, którego część majątku pozostała nietknięta i była ulokowana w majątkach ziemskich i solidnych papierach wartościowych, wrócił lub zginął. Lecz kapitan zaginął bez wieści. Był, a jednocześnie go nie było. Z punktu widzenia prawa nie był martwy, a więc Weronika nie mogła po nim dziedziczyć.

Spadkobierczyni czterystu tysięcy funtów szterlingów, panna Smith była zwykłą biedaczką.

Niestety, narzeczony, pan Krenckshaw, przestał interesować się nią, gdy tylko dotarły do niego te wieści.

Weronika zebrała klejnoty, które zostały jej po matce i przeprowadziła się do Londynu, gdzie wynajęła malutkie, czteropokojowe mieszkanko. Musiała zwolnić całą służbę z wyjątkiem pokojówki Peggy, przywiezionej dawno temu przez ojca z Cejlonu, która była kimś znacznie ważniejszym niż tylko pokojówką. Była towarzyszką, przyjaciółką i starszą siostrą Weroniki.

Energiczny charakter Weroniki nie pozwolił jej pogodzić się z losem biedaczki. Przypomniała sobie, jakie komplementy prawił jej w pensjonacie nauczyciel muzyki, profesor Medicci, i postanowiła zarabiać, występując na koncertach. Uroda i czar młodej śpiewaczki otwarły przed nią drogę do varieté, ale niezbyt silny, niestety, głos, nie dawał nadziei na występy w operze. Wychowanie i duma nie pozwoliły Weronice zniżyć się do roli kabaretowej piosenkarki, mogła więc jedynie występować w letnich teatrach, prezentując ludowe ballady, ale to nie dawało prawie żadnego dochodu. Starzy znajomi gdzieś znikli, a nowi nie pojawili się, bo Weronika nie umiała znaleźć wspólnego języka z bohemą. Wielekroć musiała, zwłaszcza w pociągach, bronić swojej czci przed bezczelnymi zalotnikami, sądzącymi, że każda piosenkarka jest dostępną i łatwą zdobyczą. Dwukrotnie, z wielkim oburzeniem, odrzuciła propozycję przejścia na utrzymanie starszych, dobrze sytuowanych dżentelmenów. Tylko nadzieja na powrót ojca nie pozwalała Weronice wpaść w rozpacz. Tak minęły prawie dwa lata. Jakież było jej zdziwienie, gdy złożył jej wizytę były wielbiciel, pan Douglas Robertson!

Po powrocie z długiej podróży, dowiedziawszy się o losie panny Smith, nie omieszkał odnaleźć Weroniki i powiedzieć jej, że jego uczucia nie zmieniły się przez te wszystkie lata.

Pojawienie się Douglasa ucieszyło Weronikę. Okazał się nitką łączącą nieszczęśliwą dziewczynę ze szczęśliwą przeszłością. Douglas nigdy nie przypominał jej o wiolonczeliście Kuczce i nie osądzał prób zdobycia samodzielności w sposób nie akceptowany w wytwornym towarzystwie.

Weronika i Douglas spotykali się często. Jednak Weronika nie myślała o tym, aby złączyć swój los z tym przystojnym, młodym człowiekiem. Było po temu kilka przyczyn.

Po pierwsze, pan Robertson był biedny jak mysz kościelna — nie umknęło to przenikliwemu wzrokowi Weroniki, chociaż nigdy nie rozmawiali ze sobą na tematy finansowe.

Po drugie, Weronika nie kochała pana Robertsona, a wdzięczność nie była, jej zdaniem, wystarczającym powodem, by oddać mu rękę i serce.

Mniej więcej dwa miesiące po powrocie Douglasa zdarzyło się coś, na co Weronika nie śmiała już czekać.

Na brzegu Oceanu Lodowatego, niedaleko od ujścia syberyjskiej rzeki Leny, odkryto zamarznięte zwłoki. Na piersi nieboszczyka — jak się okazało marynarza ze statku „Venture” — znaleziono list kapitana Smitha. W liście kapitan informował, że „Venture” już drugi rok tkwi unieruchomiony przez lód na północny wschód od półwyspu Tajmyr, a jego załodze brakuje już wszystkiego. Jeśli następnego lata lód nie uwolni statku, będą zmuszeni ruszyć w stronę lądu pieszo.

List kapitana Smitha długo wędrował do Londynu, w końcu dotarł na miejsce w czerwcu 1913 roku. Wywołał krótkotrwałą sensację w prasie, ale kiedy pełna nadziei Weronika zwróciła się z prośbą o pomoc do Admiralicji i Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, przekonała się, że nikt w Zjednoczonym Królestwie nie śpieszy się, aby organizować ekspedycję, która wyruszyłaby na poszukiwanie kapitana Smitha u wybrzeży Tajmyru. Weronice wyjaśniono, że ekspedycji ratunkowej nie da się przygotować szybciej niż w ciągu kilku miesięcy, a do tego czasu nadejdzie jesień. Tak więc do rozmowy można będzie wrócić dopiero wiosną przyszłego roku.

Przekonana, że nie może liczyć na niczyje wsparcie, i Weronika przy pomocy wiernego Douglasa, starała się zainteresować losem kapitana prywatnych dobroczyńców, lecz tu także poniosła klęskę.

W tej sytuacji oznajmiła, że sama wyruszy na Syberię.

Popłynie w dół syberyjskiej rzeki Leny i tam, na wybrzeżu Oceanu Lodowatego, spotka się z ojcem, który na pewno ruszy pieszo w stronę Dużej Ziemi.

Plany Weroniki nie były znane szerokiej publice, gdyż nie stało za nimi nic, poza rozpaczą. Weronika sprzedała resztki matczynych klejnotów, lecz suma nie wystarczyła na podróż do ujścia Leny.

Douglas Robertson, który ograniczał się do wyrażania zrozumienia dla planów swej ukochanej, pewnego pięknego dnia pojawił się u niej w domu, na Driver’s Street z niezwykłą propozycją.

Oznajmił, że znalazł osobę gotową sfinansować to szalone przedsięwzięcie. On sam zamierza udać się wraz z Weroniką na Syberię. Nie żąda w zamian niczego, oprócz obietnicy zawarcia małżeństwa po powrocie do Londynu.

Weronika znajdowała się w takim stanie ducha, że przyjęła propozycję Douglasa jak dar niebios. Nie chciała słuchać ostrzeżeń służącej Peggy, która, nie lubiąc Douglasa, pytała:

— Skąd wziął na to pieniądze? Musiał zdobyć je w jakiś podejrzany sposób!

— Nie! — z zapałem zakrzyknęła Weronika. — Jeśli to jedyny sposób, aby uratować ojca, który brnie teraz przez lodową pustynię, nie mam prawa zastanawiać się! Douglas w pełni zasłużył na moją rękę.

Peggy musiała się poddać.

 

* * *

 

Wspólna podróż młodych ludzi trwała już prawie dwa miesiące, a przecież w Londynie zakładali, że dotrą na miejsce nie później niż w ciągu miesiąca.

Zdawało się, że jakieś złe siły sprzysięgły się przeciwko nim. Opóźnienie w Sankt Petersburgu spowodowane nieporozumieniem z brytyjskim konsulem, silne przeziębienie, które zmusiło Weronikę do spędzenia dwóch tygodni w łóżku, w moskiewskim Grand Hotelu, katastrofa pociągu w okolicach Nowonikołajewska, która zatrzymała ich przez kolejny tydzień, długie oczekiwanie w Jakucku na parostatek płynący do Nowopiatnicka.

Gdyby na miejscu Weroniki i Douglasa znaleźli się Francuzi, a tym bardziej Włosi, dawno już pokłóciliby się i rozstali, nieprzyzwyczajeni do rosyjskich porządków i syberyjskiej powolności. Ale Anglicy to naród ludzi szczególnych, umiejących na wzór ojców i dziadów znosić trudności ze stoickim spokojem, nie zmieniając przy tym ani swoich przyzwyczajeń, ani sposobu życia. Jakżeby inaczej mogli zawojować pół świata: barbarzyńskie kraje charakteryzujące się nieludzkim klimatem i całkowitym brakiem jakichkolwiek udogodnień cywilizacyjnych.

To dziwne, ale bez względu na długotrwałą podróż, różnorodne braki, niemożność zmiany bielizny osobistej, ani Weronika, ani Douglas nie zrezygnowali ze swych przyzwyczajeń, a postronnemu obserwatorowi mogłoby się wydawać, że dopiero wczoraj opuścili brzegi mglistego Albionu.

Jednak, jak wiadomo, wygląd zewnętrzny może wprowadzić w błąd. W czasie, gdy „Św. Siergiej Radoneżski” minąwszy Żygańsk, który był miastem tylko na mapie, a w rzeczywistości stanowił skupisko żałosnych tunguskich jurt i na wpół rozwalonych izdebek, miał lada chwila dotrzeć do Nowopiatnicka, Douglas Robertson znajdował się w rozpaczliwym stanie ducha, co dobrze wyczuła Weronika, z trwogą obserwująca niepokojące zmiany zachodzące w jej towarzyszu podróży. Przecież tylko patrzeć, jak będą zmuszeni porzucić granice cywilizowanego świata i zagłębić się w dziewicze obszary.

— Stępiła mi się brzytwa — smętnie obwieścił Douglas. Siedział na byle jak pozbijanym stołku, wyciągnąwszy długie nogi i oglądając plamę na bucie, której w żaden sposób nie mógł zamalować, mimo że stracił na to ponad godzinę.

Weronika kiwnęła głową, ale nic nie odpowiedziała. Wpatrywała się w niebieskie niebo za oknem. Czarna sylwetka zasłoniła księżyc i w tej samej chwili do okna zbliżyła się pijana, brudna twarz myśliwego, który wszedł na pokład w Zygańsku i nie zaspokoił jeszcze swej ciekawości co do wyglądu prawdziwych cudzoziemców. Douglas skrzywił się, zrobił krok w stronę okna i zaciągnął żółte, atłasowe zasłony. Komar, który dostał się do kajuty jeszcze za dnia, zabrzęczał pozbawiony wygodnej kryjówki i wzbił się do sufitu, z którego zwisała lampa naftowa.

— Pan coś powiedział? — zapytała Weronika.

Douglas nie odpowiedział. Rozmowę zawsze rozpoczynał wspomnieniem ulubionej brzytwy, którą skradziono mu w Twerze.

Weronika podrapała się w kostkę.

— Przepraszam — powiedziała.

— Zrozumiałem dzisiaj, co nas czeka w tej całej tajdze — powiedział Douglas.

Weronika kiwnęła głową.

W ciągu dnia parostatek stał przez cztery godziny u nabrzeża, gdyż trzeba było narąbać drew do kotłowni. Pasażerowie drugiej klasy pomagali marynarzom, lecz, oczywiście, pasażerów pierwszej klasy — Anglików, profesora Müllera i kupca rybnego Ałaczaczjana — nikt nie zmuszał do takiej pracy. Tym niemniej znudzony wymuszoną bezczynnością Douglas sam zgłosił się do piłowania drewna, a w tym samym czasie profesor Müller zaprosił Weronikę na przechadzkę wzdłuż brzegu, gdzie zauważył bardzo ciekawe osady wapienne.

Gdy tylko dziób parostatku przybił do łagodnego brzegu, silnik stanął i robotnicy ruszyli po trapie w stronę pobliskiego lasu, na spotkanie im wypadła z lasu chmara komarów — można było pomyśleć, że od dawna czają się w zasadzce na ludzi. I, wychodząc z kajuty, Weronika ze zdziwieniem zrozumiała, że krótka, nie zakrywająca kostek podróżna sukienka, nie jest w stanie obronić jej przed ukąszeniami owadów. Oganiając się od nich podążyła na brzeg za tłuściutkim, ruchliwym, przypominającym pana Pickwicka, profesorem.

Profesor pomógł jej zejść na żwirowy brzeg i z przekonaniem powiedział:

— Narzekała pani, że z powodu różnych przeszkód dotarliście do tej krainy zbyt późno. Muszę jednak zauważyć, że w rzeczywistości miała pani szczęście. Zbliża się jesień, a nocne przymrozki są znacznie lepsze od stad komarów i innych owadów, które w tajdze potrafią doprowadzić człowieka do szaleństwa. Muszę się przyznać, że celowo nie wyruszyłem wcześniej w podróż, aby nie stać się ofiarą tych stworów.

— O, tak — uśmiechnęła się dziewczyna, rozpaczliwie starając się odgonić komary. — Z pewnością ma pan rację. Ale czy może ich być jeszcze więcej?

— I to znacznie więcej — odpowiedział profesor, wspinając się po stromym brzegu. — Tym bardziej, że tutaj, nad rzeką, wieje lekka bryza.

Rozmawiali po angielsku. Profesor władał biegle tym językiem, gdyż swego czasu studiował przez trzy lata w Cambridge.

Zanim dotarli do wypatrzonych przez profesora osadów, komary dopiekły dziewczynie tak, że z trudem powstrzymywała się, przed zaproponowaniem powrotu na parostatek. Ale profesor zdawał się nie zauważać owadów. Jak alpinista śmiało wdrapywał się po stromiznach, wznosił okrzyki radości na widok wypatrzonych w wapiennych osadach skamieniałych muszli. Weronika znalazła na brzegu, na skraju wody, kilka belemnitów, które profesor nazwał po rosyjsku „czarne palce”, wyjaśniając przy tym dziewczynie, że są to resztki mięczaków wymarłych miliony lat przed naszą erą, gdy w tych okolicach szumiało ciepłe morze.

Weronika szybkim krokiem spacerowała wzdłuż brzegu, oganiając się od komarów. Starała się spokojnie znosić ukąszenia, gdyż z natury była cierpliwa. Ale kiedy profesor, napełniwszy przezornie zabraną torbę okazami muszli i korali, postanowił wrócić na parostatek, z przerażeniem zrozumiała, że myśl o dalszej podróży przez tajgę przeraża ją znacznie bardziej, niż kiedykolwiek przedtem.

— Proszę mi wybaczyć, profesorze — powiedziała — ale na brzegu Oceanu Lodowatego nie ma komarów?

— Do czasu, gdy tam dotrzecie — odpowiedział profesor poprawiając pince–nez, które zsunęły się na sam czubek nosa, zdaniem Weroniki, pod ciężarem oblepiających je owadów — komarów już nie będzie. Będą mrozy. Co zmusiło panią do tak późnej podróży?

— Planowaliśmy dotrzeć tutaj pod koniec lipca. A pan?

— Cel mojej podróży znajduje się niedaleko od Nowopiatnicka. Poza tym będą mi towarzyszyć ludzie, którzy mieszkają tu na co dzień. Liczę na ich pomoc, bo znam ich z uniwersytetu.

— Przybyli tu z ekspedycją?

— Przybyli tu, niestety, nie z własnej woli — westchnął profesor.

Dziewczyna kiwnęła głową, dając w ten sposób do zrozumienia, że pojęła aluzję profesora i, aby go pocieszyć, powiedziała:

— Australię także stworzyli zesłańcy. Byli wśród nich energiczni ludzie. Ale nie odważyłabym się iść z nimi w głąb lasu.

Profesor nic nie odpowiedział.

Czując, że powiedziała coś nie tak, Weronika w myślach skarciła samą siebie za to, że stara się osądzać na głos rosyjskie porządki, niezrozumiałe dla cywilizowanych ludzi, po czym zmieniła temat rozmowy.

— Czy zdarzyło się panu kiedyś znaleźć bolid? — zapytała.

— Kamienie z nieba — odpowiedział profesor, schodząc ostrożnie z urwiska — to zwyczajni goście stamtąd. Niektóre osiągają gigantyczne rozmiary. Rozciągający się na wiele mil krater w Arizonie powstał po upadku podobnego ciała niebieskiego.

— Czyli mogą być niebezpieczne dla ludzi? Co by się stało, gdyby bolid o takich rozmiarach uderzył w miasto?

— Na szczęście bolid, którego szukam — powiedział profesor — upadł w niezamieszkałym rejonie. Mógł zabić co najwyżej niedźwiedzia.

— Czy jest ich tu dużo? — spytała dziewczyna, mimo woli spoglądając w stronę rosnących blisko urwiska modrzewi.

Gdy wrócili na parostatek Douglasa nie było na brzegu. Nie wytrzymał ukąszeń komarów, ukrył się w kajucie, zapalił fajkę i wytworzył tyle dymu, że ten aż wydostawał się na korytarz szczeliną pod drzwiami takimi kłębami, jakby wewnątrz szalał pożar.

Wieczorem, wspominając te przygody, Weronika najeżyła się.

— Już za późno, żeby się wycofać — powiedziała. — Jednak pan, Douglasie, ma prawo zostawić mnie w każdej chwili. I tak będę panu nieskończenie wdzięczna za wszystko, co pan dla mnie zrobił. Jestem pewna, że nigdy bym tutaj nie dotarła, gdyby nie pańska pomoc i opieka.

— Głupstwa — powiedział Douglas. — A do tego, gdybym panią opuścił, straciłbym kontrakt z „Daily Mail”, bo obiecałem przecież wysyłać im korespondencje. Nie jestem na tyle bogaty, moja droga.

— Nie wiem, jak mogę odpłacić za pańską dobroć.

— Zostając moją żoną odpłaci mi pani z nawiązką — odpowiedział Douglas. — Chociaż, muszę przyznać, czekające nas trudności są tak ogromne, że nie jestem pewien, czy uda nam się dotrzeć do ołtarza.

— Jak pan tak może mówić, mój przyjacielu! — krzyknęła dziewczyna. — Nie jesteśmy przecież wśród ludożerców.

— Dzisiaj widziałem miliony ludożerców, bardziej przerażających, niż dzikusy z wyspy Fidżi. — Douglas uśmiechnął się smutno. — Do tego pani ojciec był lepiej przygotowany do wyprawy. A jednak.

— Proszę tak nie mówić — westchnęła dziewczyna. — Nie tracę nadziei.

— Ja też — powiedział Douglas i położył rękę na kolanie Weroniki.

Weronika z czułością nakryła długimi palcami jego dłoń, starając się przekazać młodemu człowiekowi wdzięczność za opanowanie.

Jednak Douglas źle zrozumiał gest panny Smith. Jego palce, jakby zachęcone, wpiły się mocno w kolano dziewczyny.

— To boli — powiedziała Weronika, starając się odsunąć na bok jego rękę. Ale Douglas nie chciał jej puścić.

— Chcę tylko jednej nagrody — powiedział zdecydowanym głosem. — Pani miłości, moja droga.

— Żywię do pana jedynie pozytywne uczucia — odpowiedziała dziewczyna drżącym głosem. — I postaram się wynagrodzić pana w dowolny, zadowalający pana sposób. A jeśli poprosi pan o moją rękę, jestem gotowa.

— Nie wiem, co będzie za rok — powiedział Douglas. — Czyż pani nie widzi, że moja cierpliwość się kończy? Spędzam u pani boku kolejne miesiące, czuję pani wzrok, zapach pani włosów, widzę linię pani bioder.

— Panie Robertson! — Weronika przerwała młodzieńcowi, starając się jednocześnie zeskoczyć z koi. — Nie sądzi pan, że trzeba zamówić herbatę? Proszę być tak dobrym i zawołać Peggy.

Ale nie udało jej się dokończyć, gdyż Douglas zamknął jej usta pocałunkiem.

— O nie! — dziewczyna starała się sprzeciwić. Odpychała jego spragnione ręce, bezlitośnie rwące jej ubranie, odwracała twarz, by uniknąć pocałunków.

— Będę krzyczeć! — szeptała.

— Niech pani krzyczy — odpowiedział Douglas głośnym szeptem. — Przybiegną Rosjanie i będzie pani skompromitowana.

— Jak panu nie wstyd!

— Obudził się we mnie zwierz!

— To nie zwierzę, a wstrętny gad — sprzeciwiła się dziewczyna, i w tej samej chwili dostrzegła, że jej delikatne, białe piersi, których od czasów Miloša Kuczki nie dotykał żaden mężczyzna, są obnażone, a drżące, pełne pożądania palce Douglasa pieszczą je brutalnie.

— O nie! — jęknęła Weronika, w panice starając się podjąć decyzję, czy wezwać pomoc i tym samym obronić swą cześć, ale zniszczyć ekspedycję, czy raczej ponieść ofiarę, by uratować wyprawę. Opierała się w milczeniu, żywiąc wciąż nadzieję, że Douglas opamięta się lub uda jej się obronić. W kajucie panował mrok, knot lampy naftowej kopcił, na dole, jakby tuż pod głową, sapała maszyna parowa, i Weronice nagle wydało się, że wszystko to nie dzieje się naprawdę, a tylko w wyobraźni — na stronach powieści „Historia pewnego życia” Maupassanta, którą przeczytała w ekspresie transsyberyjskim. O Boże — Weronika modliła się w myślach — przyślij do kajuty Peggy albo profesora Müllera, który obiecał przynieść mi książkę.

Ale nikt nie śpieszył jej z pomocą.

Przyczyną były, jak łatwo się domyślić, cienkie ściany oddzielające kajuty i panująca wieczorem cisza. Pełne pożądania westchnienia Douglasa, szept i prośby dziewczyny, przenikały przez ścianki, docierając nawet na pokład. Chociaż Weronice i Douglasowi wydawało się, że są zamknięci w ciemnej, odosobnionej przestrzeni, a reszta świata nie ma pojęcia o rozgrywającym się w kajucie dramacie, to w rzeczywistości reszta świata bardzo dobrze wiedziała, co się dzieje, ale traktowała to nie jako walkę dziewczyny o zachowanie czci, ale jak rozpustę cudzoziemców zaspokajających w ten sposób swe żądze.

Profesor Müller, którego kajutę oddzielała od kajuty Weroniki tylko przegroda z cienkiej sklejki, zbierał się akurat do snu. Namiętności za ścianą tak go zażenowały, że naciągnął na uszy szlafmycę, a gdy to nie pomogło, zatkał uszy watą i, siedząc na koi, z przerażeniem patrzył na poruszającą się ściankę w obawie, że przegroda zawali się i chcąc nie chcąc stanie się świadkiem intymnej sceny.

Starając się osłonić przed Douglasem swe coraz bardziej obnażone ciało, Weronika zdawała sobie sprawę z tego, że jej sytuacja z każdą chwilą staje się coraz bardziej beznadziejna. W końcu zrozumiała, że musi krzyczeć, ale Douglas cały czas z uporem szeptał jej do ucha:

— Proszę nie krzyczeć, nie trzeba, już za późno, już za późno.

— Nie! — krzyknęła Weronika.

W tej samej chwili z korytarza dobiegł głośny, zdenerwowany głos kupca rybnego Ałaczaczjana, który nie był w stanie znosić dłużej namiętnych dźwięków dochodzących z angielskiej kajuty:

— Przestań, rozumiesz! W mojej kajucie są dzieci i żona. Rozpustnicy! Takie rzeczy trzeba robić cicho, po co krzyczeć?

— Co on? Co on krzyczy? — przestraszyła się panna Smith, gotowa rzucić się za burtę. W rozpaczy ugryzła narzeczonego w ucho, a on odskoczył i krzyknął po angielsku, zwracając się do niewidocznego kupca rybnego:

— Idź do diabła!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin