Słonimski Antoni - Alfabet wspomnień.pdf

(549 KB) Pobierz
ANTONI SŁONIMSKI
ALFABET WSPOMNIEŃ
1975
WSTĘP
Pisanie wspomnień nasuwa dziś pewne trudności specyficzne. Musimy poddać się albo zasadom
chronologii, albo prawom kompozycji. Zapis chronologiczny utrudnia selekcję i obowiązuje do
nieomijania spraw istotnych. Trudność tę zrozumie każdy czytelnik. Bieg zdarzeń widziany być
powinien z perspektywy czasu i oddany możliwie wiernie. Inaczej rzecz się ma, gdy chodzi o
wspominanie ludzi. Mamy prawo wyboru. Warto o nich mówiąc, póki jeszcze trwają żywi w naszej
pamięci. Z mozaiki tej wyrok historii usunął części o barwie nieprzepisowej, a z własnej mej woli
niektóre sekretne miejsca serca pozostały nieujawnione.
We wspomnieniach męczy czytelnika współczesnego stara konwencja prozy opisowej. Owe
wszystkie „było to w zimny wieczór wiosenny” lub „działo się to w mroźny poranek lipcowy”.
Pisząc o ludziach, i to w kolejności alfabetycznej, wyzwalamy się z tego balastu, omijać możemy
osoby nie nadające się jeszcze do wspomnień lub już niewarte wspomnienia. Możemy od razu
przystępować do rzeczy. Tak powstał zamysł Alfabetu wspomnień. Zważywszy, iż jestem
współautorem „Pierwszego alfabetycznego spisu cyfr od jednego do stu” (Pracowita Pszczółka, A.
Słonimski i J. Tuwim), który napisaliśmy przeszło pięćdziesiąt lat temu, czytelnik uznać musi, że
uprawiając w poezji formy dość tradycyjne, nie przestają być poszukiwaczem nowych środków
wyrazu. Ostrzegam, że Alfabet nie jest wartościowaniem i nie może służyć za źródło informacji czy
dokumentacji, gdyż są to moje najzupełniej osobiste wspominki, impresje czy impertynencje.
Czasem będzie to zaledwie parę linijek, czasem parę stron poświęconych kolejnym hasłom. Pisząc
o innych oczywiście biorę pod uwagę przede wszystkim samego siebie. Wspomnienia młodości
często bywają złudne, jak wrażenia motyla z czasów, gdy był gąsienicą, lub wspomnienia suchego
patyka z czasów kwitnących gałęzi. Oczywiście moje wspomnienia porównać by można do cyklu:
gąsienica, poczwarka, motyl. Piszę tylko o ludziach nieżyjących. Z małymi wyjątkami, zwłaszcza
gdy chodzi o cudzoziemców. Uprzedzam, że na żadne próby hermeneutyczne i pieniactwa
odpowiadać nie będę.
A
ADWENTOWICZ KAROL. Aktor szlachetnie modelujący głos. Bohater ibsenowski. W życiu
bardzo sympatyczny facet. Grał główną rolę w mojej sztuce Lekarz bezdomny, którą wznowił we
właściwym czasie. Pierwszy raz grana była ta sztuka u Szyfmana w Teatrze Małym i nie zdobyła
powodzenia. Boy napisał dość nieprzychylnie o samej koncepcji podobieństwa charakterów między
przedstawicielami dwu ówczesnych ekstremów politycznych. (Patrz: Jan Józef Lipski, Klasyk
komedii: Antoni Słonimski, „Dialog” 1963, nr 1.) Po wznowieniu u Adwentowicza Boy sztukę
pochwalił, twierdząc, że zmian parę dokonanych w tekście bardzo pomogło. Otóż żadnych zmian
nie była, tylko czas przybliżył i ułatwił percepcję komedii. W roku premiery Lekarza Hitler był
przywódcą małej awanturniczej grupki monachijskiej, a w dwa lata później nazwisko to ze sceny
brzmiało już groźnie. To podobieństwo charakterów wtedy było moim „truwajem”, ale szybko stało
się truizmem. Z Adwentowiczem miałem mój pierwszy wieczór autorski w Zakopanem, w
mrocznej sali „Morskiego Oka”, za panowania demona Witkiewicza Wielkiego zwanego Witkacym.
Prócz niego poznałem wtedy maczankę, kanapki u Karpowicza i modne wówczas obrzydliwe
likiery Baczewskiego.
ALTER LEON z bródką. W czasie częściowej okupacji Francji, jako delegat organizacji
amerykańskiej pomocy dla Żydów, rozdzielał skromne zapomogi uciekinierom. Starsza Izraelitka,
ręką ozdobioną wielokaratowymi brylantami, sięgnęła po przeznaczone jej dwieście franków. —
Pani z takimi brylantami chce wsparcia? — Te brylanty to są na czarną godzinę — odpowiedziała.
— No to już jest czarna godzina — odpowiedział Alter. W Warszawie w początku— lat
pięćdziesiątych grywało się u Altera w brydża. Brydż wtedy był rodzajem narkotyku. Grało się nie
wiadomo o co, nie wiadomo z kim. Brudne schody, brudne karty i, niestety, takież kontakty
osobiste. Alter nie był zbyt dobrym brydżystą, ale człowiek to był dobry i ludziom życzliwy.
«AMANULLAH, CZARNY WŁADCA». Broszura wydana na przyjazd Amanullaha. Wygłup,
pure–nonsens, obecnie biały kruk, a raczej czarny król bibliofilski. Okładkę, na wzór jarmarcznych
sensacyjnych wydawnictw na różowej bibułce odbitą, rysował Władysław Daszewski, hymn
Czarnego Władcy skomponował Leon Schiller, tekst wyszedł spod mojego pióra. Styl tego dziełka
był osobliwy. Nie mam egzemplarza i od dawna poszukuję, ale coś niecoś pamiętam. Pierwsze
zdanie brzmiało: „Ichnie kwartiry znaczy były gliniane i wydrążone.” Na zapytanie, jak długo
Cesarz zamierza pozostać w Polsce — Amanullah odpowiedział: „Ghor”, co znaczy w dokładnym
przekładzie: „Czekam na wiadomość, kiedy odbędą się zaręczyny mojej córki, po czym wyjadę
albo przez kraje sąsiednie, albo przez kraje niesąsiednie, aby w dzień zaręczyn trzymać nad głową
zaręczonych baldachim składany albo nieskładany, wykonany dla mnie przez firmę «Scott, Scott
and Palmer» albo przez firmę «Palmer, Palmer and Scott».” I tak przez trzydzieści parę stronic!
Broszurę porozkładaliśmy na widocznych miejscach w czasie przyjęcia na Zamku. Efekt dość
kosztownego żartu żaden. Zabawa dość intymna, bo ograniczona niemal wyłącznie do
współautorów. Czasem ktoś niespodziany ryknął czytając to dziełko, ale naród nie był jeszcze
przygotowany na mocniejsze zastrzyki pure–nonsensów.
ANDERS WŁADYSŁAW. W związku z generałem Andersem załączam parę strofek, przy czym
zaznaczam, że inne niektóre nazwiska tu wymienione znajdzie cierpliwy czytelnik na odpowiednim
alfabetycznym miejscu.
IGRASZKI LOSU
Poglądy, charakter, postawa
Zjawiskiem są dosyć rzadkim.
Więcej się da wytłumaczyć
Zwyczajnym losu przypadkiem.
Przypadkiem jedni w New Yorku
Czy tu się znaleźli w Londynie,
A inni zostali w domu,
W Warszawie, w Łodzi, w Lublinie.
Grosz jest dziś w MSZ–ecie,
A Rubel jest u Andersa,
Bo tak się właśnie złożyło.
Choć mogło być vice versa.
Gdyby Bielecki był w Polsce,
Borejsza by chodził z Bieleckim.
A gdyby tu był Piasecki,
Grydzewski by chodził z Piaseckim.
Brzechwa by pisał w „Dzienniku”
Wedle przykazań piłsudskich,
Karcąc biednego Hemara
Za fraszki do „Szpilek” łódzkich.
Kwapiński by pierwszy podkwapił
Dogadać się z PPR–em.
I tylko Ważyk w Londynie
Nie byłby oficerem.
D’ANNUNZIO GABRIELE. Rok dwudziesty drugi. „Ziemiańska”. Narrator Stefan Żeromski.
Wspomnienie z Włoch: „Poznałem tam lekarza Polaka, któren oddał dyskretną chirurgiczną
przysługę pewnej pannie romansującej z d’Annunziem. Lekarz pokazywał mi list, w którym pisarz
włoski dziękuje polskiemu lekarzowi, nazywając go «potomkiem dzielnych polskich kosynierów»
(faucheurs polonais).”
ARAGON LOUIS. Jako szef sekcji literackiej UNESCO przewodniczyłem na odczycie Aragona
w Sorbonie. Tematem była Kultura dla mas, ale Aragon wykorzystał ten odczyt do osobistej, dość
gwałtownej polemiki z Jaspersem. Siedzieliśmy we trójkę na podium. Trzecim był mój— „first
assistant” Stephen Spender, znakomity poeta angielski, który właśnie parę dni temu wydrukował
entuzjastyczny esej o filozofii Jaspersa. Czerwienił się i bladł na przemian, ale milczał. Na ataki
Aragona część sali w Sdrbonie reagowała gwizdami. „A więc są tu, jak widzę, na sali faszyści!” —
wołał Aragon. Ani ja, ani Spender nie wtrącaliśmy się do tego sporu. Gdy wrzawa nie uciszała się,
Spender wstał i poprosił o ciszę, żądając prawa do wypowiedzenia się dla Aragona, co było
oczywiście zgodne nie tylko z oksfordzkim wychowaniem Spendera, ale i kartą UNESCO, którą to
organizację reprezentowaliśmy z należnym jej zrozumieniem.
ASKENAZY SZYMON. Zwany Askemasonem, Szymonazym oraz Rebe. Na jakimś bankiecie
siedziałem między nim a Boyem. „Przyjmijcie mnie do masonów — powiedział Boy przymilnie. —
Przysięgam, że was nie opiszę.” Rebe skrzywił się. Nie lubił żartów na ten temat. Naciągaliśmy go
z Boyem na rozmowy o Ksawerze Deybel i Towiańskim. Wiedział dużo, ale nie chciał mówić.
Znakomity historyk,, świetny stylista i wielki brązownik. Zaszedłem kiedyś do niego, gdy chodziło
o artykuł o Łukasińskim do „Wiadomości Literackich”. Obiecał. Gdy już byłem na schodach,
wychylił się i zasyczał: „Ale na razie o panu Ł. ani słowa!” W upalny poranek lipcowy spotkałem
go na ulicy Czackiego. „Lato spędza pan w mieście?” — spytałem. „Chodź pan.” Zaprowadził mnie
na pierwsze piętro swego pięknego chłodnego mieszkania. Wskazał na wygodne łoże, piękne
antyki, miękkie fotele, bogatą bibliotekę, okno, które wychodziło na ogród, i powiedział: „Czy
uważa pan, że warto z tego domu przenieść się do pensjonatu «Riviera» w Gdyni, gdzie dają na
śniadanie małe żółte krążki ciepłego masła i takie lekkie blaszane łyżeczki?” Askenazemu
zawdzięczam sporo pięknych chwil, nieco wiadomości z historii i jedną prawdę, której nie
zapominam: że lato najmilej spędzać w Warszawie.
ASZ SZALOM. Przyjeżdżał czasem do Polski z Ameryki, gdzie ceniony był jako prozaik
znakomity, nie tylko piszący w języku „jidysz”. W latach trzydziestych, w czasie jednej z jego
wizyt w Polsce, mówiliśmy o trudnej sytuacji mniejszości żydowskiej. „Weź pan prostego Żyd…”
— zacząłem mój wywód. „Ale skąd wziąć prostego Żyda?” — przerwał mi Asz. Polskę lubił i
mówił po polsku, lecz przekręcał słowa w sposób demoniczny. „Poznałem w Zakopanem takie dwie
śliczne panny Lilipupy.” Chodziło o istotnie bardzo ładne panny Lilpopówny. U mnie w
mieszkaniu, pokazując na stary fotel, nagle powiedział: „kotek”. Nie miałem w domu kota i dopiero
po dłuższym zastanowieniu domyśliłem się, że to miał być „gotyk”, co było zresztą nieprawdą, bo
fotel nie był gotycki, ale fałszywy biedermeier.
«AUGUSTUS». Jest to imię, z którym łączą się wyjątkowe chwile mego życia. Żadne w tym
Alfabecie nazwisko nie budzi tylu uroczych wspomnień. Oktawian, który pierwszy otrzymał tytuł
Augusta, z pewnością nie użyczał rzymskim obywatelom tylu dobrodziejstw, co mnie jednemu.
Pogoda była idealna. Wypłynąłem z Cannes łodzią motorową na pełne morze, gdzie czekał mnie
życzliwy olbrzym. Szesnaście dni do Montevideo to szesnaście znakomitych breakfestów na
poziomie londyńskiego Ritza, szesnaście cudownych lunchów i wspaniałych obiadów. Bogactwo
pokus kulinarnych, zaklęte w codziennie nowym „menu”, specjalnie dużo wymagało uwagi przy
zamawianiu spaghetti, których, jak wiadomo, istnieje kilkadziesiąt rodzajów. Maitre d’hôtel, starszy
pan, emigrant rosyjski, przyszedł mi z pomocą. Obok mnie w jadalni stolik zajmował Włoch,
biskup Pernambuco, wraz z dwoma swymi sekretarzami. „Zakazywajtie eto czto ani”, szepnął mi
pierwszego dnia maitre d’hôtel. Niech Bóg błogosławi swego czcigodnego sługę biskupa z
Pernambuco! Pamięć o nim wierną zachowam do końca dni moich. Rozkosze pobytu na
„Augustusie” komplikowały mi trochę nocne, powroty do kabiny. Gdy wracałem dość późno z
baru, zwykle steward mego korytarza myt podłogę. Mario był partyjny i przedstawiciela kraju
socjalistycznego jadącego pierwszą klasą na jakąś konferencję szacował co najmniej na poziomie
komisarza ludowego. Klęcząc na mokrym korytarzu pozdrawiał mnie ręką wzniesioną do góry, a ja
przemykałem się cichcem, nieco wstydliwie opuszczając oczy. Podróż była urocza i skuteczna, bo
przy pomocy mego przyjaciela Lorentza przedstawiłem i obroniłem wniosek o wydanie przez
UNESCO po angielsku, po francusku i po hiszpańsku książki o Mickiewiczu. Mówiłem o tym, jak
informacje o największym poecie Słowiańszczyzny są mylące i nieścisłe. W dawnym wydaniu
Encyklopedii brytyjskiej podano, że Mickiewicz urodził się w Zaolziu, a ostatnio w informatorze
literackim Benetta na litery MICK można znaleźć Mickey Mouse, ale Mickiewicza nie ma. Gdy po
powrocie opowiadałem o tym na odczycie w Uniwersytecie Warszawskim, nikt się nie śmiał, bo
nikt nie wiedział wtedy, co to jest Mickey Mouse.
B
BALIŃSKI IGNACY. Ojciec Stanisława Balińskiego, znakomitego poety. Ignacy Baliński, b.
prezes rady miejskiej Warszawy, we wspomnieniach ogłoszonych w Anglii pisze o moim ojcu:
„Gdy ukazała się Lalka Prusa, w postaci doktora Szumana rozpoznano słynnego z dowcipu doktora
Słonimskiego.” Parę razy już o tym pisałem i mówiłem w radio. Jest to oczywisty dowód snobizmu.
Przepraszam. Zresztą nie obiecywałem, że się nie będę powtarzał, bo gdybym w tym Alfabecie
wspomnień pomijał osoby już opisane, dobre sformułowania i charakterystyki, które uważam za
trafne, zubożyłbym tę pracę ze szkodą czytelników. Snobizm na temat Prusa tłumaczy się nie tylko
chęcią przypomnienia, że wychowywałem się w dobrej atmosferze dawnej liberalnej inteligencji
warszawskiej, ale również moim przywiązaniem do Lalki, jak dotąd wciąż jeszcze najlepszej
polskiej powieści.
BALMONT KONSTANTIN. Po bankiecie PEN–Clubu i odwiedzeniu paru knajp, zostałem sam z
Balmontem i jego żoną w restauracji „Hotelu Angielskiego”. Marzyłem, żeby się wymknąć, ale
Balmont był nie dopity i nie dogadany. Stałem się pastwą tak zwanej dużej huśtawki pijackiej. Raz
w górę i dwa razy w dół, „Ty gordyj Paliak, ja tiebia nienawiżu” — krzyczał na mnie, aby po chwili
zastanowienia, patrząc mi czule w oczy szeptać: „Ty Jewrej, ja tiebia lubliu.” Po czym na odwyrtkę
następowało: „Ty gordyj Paliak, ja tiebia lubliu” i „Ty Jewrej, ja tiebia nienawiżu”. Na tej ostatniej
decyzji wytrzymywał mnie dość długo. W ten sposób skołowany wróciłem nad ranem do domu.
Nazajutrz było wielkie śniadanie u papy Lednickiego, słynnego działacza petersburskiego i
.finansisty. Balmont improwizował. Koledzy postanowili, że ja mam mu odpowiedzieć również
improwizacją. Plotłem jakieś głupstwa rymowane, ale że to było po sporej ilości trunków, zdobyłem
ogólny aplauz. Zawsze dość podejrzliwy byłem co do wszelkich improwizacji, bo więcej tu nastrój
działa niż sens. Każdy z nas miewa we śnie kapitalne pomysły, pragnie zachować je, aby tylko
spamiętać po przebudzeniu. Po przebudzeniu okazują się kompletną bzdurą. Dobre to dla
zwolenników Andre Bretona i twórczości podświadomej, ale nie dla normalnego faceta z
przyzwoitej warszawskiej rodziny. George Sand opowiada, jak Polacy płakali słuchając
improwizacji Mickiewicza, ale od nikogo nie mogła się dowiedzieć, co mówił, bo ani jednego
słowa nie umieli powtórzyć. Przypominam sobie jeszcze odczyt Balmonta w sali Towarzystwa
Higienicznego. Wstęp do Balmonta miał Belmont, publicysta, poeta, tłumacz Puszkina. Po paru
wyżej wspomnianych pijaństwach zasypiałem na tym odczycie co chwila i nie wiedziałem, gdzie
się kończy Belmont, a zaczyna Balmont.
BAUER HUGO. Fikcyjna postać poety, któremu niemal w całości poświęcony był prima
aprilisowy numer „Tygodnika Ilustrowanego”, zredagowany przeze mnie, a wydany przez firmę
Gebethner i Wolff w 1928 r. Życiorys Hugo Bauera ozdobiony jest licznymi fotografiami. Jedna z
nich przedstawia normalną młodą kobietę. Podpis: „Hugo Bauer jako kobieta”. „Bauer jako kelner
w Stanach Zjednoczonych” przedstawia trzech osobników w kaskach strażackich. Występuje tam
również przyjaciel Hugo Bauera, Wilkins, o którym dowiadujemy się: „W więzieniu pisze tom
prozy poetyckiej pt. Waniliowe cygara. Cudne te perełki stylu i uczucia, po śmierci Wilkinsa, Hugo
Bauer wydaje własnymi staraniem, z własną przedmową i własnym portretem.”
Ze Złotych myśli Hugo Bauera Warto zanotować jedną: „Kobieta nie chce być matką, ale musi
być córką.” Kobiety w życiu Bauera to lista kilkudziesięciu nazwisk zarówno kobiet, jak i
mężczyzn, na której znajdują się nazwiska jednego dentysty i dwu adwokatów W tym samym
numerze „Tygodnika Ilustrowanego” zamieściłem parodię ostatniego odcinka drukującej siię wtedy
powieści Wacława Sieroszewskiego. Pan Twardowski walczy tam z Włochem, garncarzem z Faei
„W tej chwili Twardowski zdzielił Włocha na odlejw w łeb i rozciągnął go za jednym zamachem.
Garncarz ani zipnął. Widziałeś — rzekł Twardowski, buzdygan o połę płaszcza z juchy italskiej
ocierając — widziałeś, Maciek, jakem go zdzielił na odlew? — Widziałem. Śmiało rzec można, iż
to był ostatni odlew tego garncarza.” Odcinek napisany na zasadzie „łupież–pancerz” kończy się
pożarem, w którym giną wszyscy bohaterowie powieści. Nawet piesek za swym panem wskakuj do
ognia. Sirko — bo tak nazywaliśmy Sieroszewskiego — skarżył mi się na ten żarcik: „Panie
szanowny Piszę z odcinka na odcinek, a tu wszystkich mi spalił i wątek straciłem.” Jest w tym
numerze również typowa prima aprilisowa bujda o sztucznej fabrykacji złota i całkowitym spadku
wartości tego metalu nawet w przenośni. „Zamiast «moje złotko», «mój promieniu złocisty», co
stało się obelżywe — mówić się teraz będzie «ty wapniaku pospolity».” Złoto zdrożało, ale nie
przypuszczałem wtedy, że słowo „wapniak” zrobi karierę w mowie potocznej w tak pejoratywnym
znaczeniu. Słowa robią niespodziewane kariery. „Każde słowo niesie w tornistrze buławę
marszałkowską.” Mógłby to być jeszcze jeden aforyzm Hugo Bauera.
BECK JÓZEF. Przyjaźniłem się z Beckiem, zerwaliśmy tę przyjaźń po sprawie brzeskiej. Po
sprawie Zaolzia napisałem w Kronice: „Mądry Polak po Skodzie.” Gdy Beck miał swoje słynne
przemówienie w maju 1939 r” uściskałem się z nim serdecznie. Nie piszę historii. Sprawy to
dawne, zawiłe, bolesne. Nie mnie sądzić o nim jako o polityku.
BELWEDER. Pierwszy raz w Belwederze byłem z Szopką Pikadora. Zaproszono nas na godzinę
czwartą. Rano przewieziono budynek szopki i kukiełki, a po nas miał Wieniawa przyjechać do
restauracji „Astoria”.
Niestety ze smutkiem dowiedzieliśmy się z prasy popołudniowej, że Marszałek na tę samą
godzinę zwołał do Belwederu Radę Ministrów. Przykro nam było, bo na tę wizytę z Szopką
cieszyliśmy się już od paru dni. Ale przed czwartą Wieniawa stawił się w „Astorii” i zabrał nas, bo
okazało się, że przedstawienie jednak się odbędzie. Piłsudski istotnie zwołał Radę Ministrów, a gdy
się ministrowie zjechali, powiedział: „Proszę panów na siopkę.”
W czasie prezentacji Wieniawa przedstawił mnie: „A to nasz komunista.” Stąd ten tytuł, bo
skonfiskowano mi kiedyś poemat Czarna wiosna. Wyjaśniłem Piłsudskiemu, że to pomyłka, że nie
jestem komunistą, ale anarchistą–syndykalistą, bo istotnie za takiego się wówczas uważałem.
Piłsudski się uśmiechnął: „Co za różnica? Jeden diabeł. Czy syn doktora?” — „Tak jest” —
potwierdziłem. „Pamiętam. Niecała sześć.” — „Nie, panie Marszałku, Niecała cztery.” — „Co też
pan wygaduje. Najpierw sześć, a potem cztery, boście się przeprowadzili.” Oczywiście miał rację
Piłsudski, gdyż pod szóstym mieszkaliśmy w czasach mego wczesnego dzieciństwa. Miałem okazję
Zgłoś jeśli naruszono regulamin