Ryszard Sziler- Wiersze religijne.doc

(73 KB) Pobierz
Ryszard Sziler – Wiersze religijne

 

 

 

Chrześcijanie

 

W pyle drogi
W pokrzykiwaniach ludzi
W ryku osłów
Szedł Bóg
 

Całkiem sam

Tylko Matka
Obejmowała Go
Bez końca wzrokiem

Tylko paru uczniów
Myślą podtrzymywało
Niepewnie Jego ból.

Cierpliwie niósł Bóg
Człowieczeństwo
Swoją wielką miłość
Za którą musiał umrzeć.

Usłużnie podawano
Oprawcom
Gwoździe śmiechu
Gąbkę z ironią
Włócznię pogardy

A potem już nikogo
Nie było
Kiedy zdejmowano
Ciało
Syna Człowieczego
Wszyscy prawie mieli
Ważniejsze sprawy

Nikt nie zatrzymuje się
Przecież nad tym
Co bezpowrotnie minęło

Któż mógł przewidzieć
Względność tego
Co dotąd
Zawsze było
Nieodmienne

A jednak
Wtedy

Raz jeden
W dziejach
Wydarzyło się
Coś
Co zaprzeczyło
Wszystkiemu
Dotychczasowemu

I z tego
Zaprzeczenia
My jesteśmy.

 

 

 

Hymn stworzenia

 

Panie, który stworzyłeś arcydzieło dmuchawca,

Pióro ptaka i moje oko,

             

Który nakazałeś wędrować kretowi po moim ogrodzie,

By burzył mój śmieszny porządek,

 

Który gwałtownością wiatru rozczesujesz trawy,

Motyla dźwigasz, i koronę dębu,

 

Który uśmiechasz się obłokiem w stawie,

Przy pałacu i chlewie,

 

Który zachwycasz mnie delikatnością

Kwitnącej łąki, śpiewem zięby i wspomnieniem jaskółki,

 

Który mówisz mi  „dzień dobry” przez wszystko,

Co mnie otacza.

 

Bądź pochwalony.

 

 

 

Fragment nie wygłoszonego kazania św. Franciszka

A jest piękno,
Które mieszka w nas.
Z niego zachwyty
I biel brzóz
I łąk zapach
I aksamity westchnień.

Zdarza się nam rozumieć
Żeśmy bliscy
Nucie sikorki
Szelestowi wodospadu
To jest -co określamy
Zachwytem dziękczynienia
Którego się głęboko wstydzimy.

Bo boimy się siebie.
Uciekamy ciągle
Między przepaściami znaczeń:
Lubię, bardzo lubię, kocham,
Nie lubię, nie chcę, gardzę...
Łudząc się, że to jest to
Czego chwytają się łapki
Utrudzonych ptaków.

A jednak dom nasz
Uczepiony nieba
Jak jaskółcze gniazdo
Wiernie czeka
Na swojego ptaka
O zbyt ciężkim sercu.
 


 

Litania

 

 

Pani nasza,

Marzenie nasze wniebowstąpione.

 

Matko poetów i dziadów przydrożnych,

Którzy bywali na naszych szlakach

I których łzy nie potrafiły zrzeźbić naszej duszy,

Bośmy odporni na dłuto wielkości,

A zapominamy się w smakach, zapachach i gestach

I zabawnościach naszych.

 

Wyproś nam wreszcie przejrzenie.

 

Matko naszych kiełkujących pragnień,

Którym tak bardzo dokuczyła zima,

Pani naszych szeptanych pacierzy ,

Co jak skrzek żabi wędrują w niepewność...

 

Od wielkości naszej zachowaj nas Pani.

 

Za  nieskromności nasze,

Za zaprzedania nasze,

Za zapomnienia nasze,

Za zaplątania nasze...

 

Wymódl nam odpuszczenie.

 

Matko opuszczonych sadów,

Pani łąk , które będą kosić,

Pani pól ,pełnych bławatów

Które kochamy ,chociaż przeszkadzają zbożu,

Matko zbędnych nam istnień,

Które w kwiecie i w kłosie żyją,

Pani perlistego śmiechu  rosy

I oczekiwania dmuchawców.

 

Naucz nas widzieć to, po czym stąpamy.

 

 

 

            Orędowniczko nasza,

Słów naszych mierzwy racz wysłuchać,

W kołysce wartości swoich nas ukołysz

Bośmy dzieciństwa spragnieni i Słowa.

 

Daj właściwy żagiel i natchnienie

Naszym tułaczym snom,

Bo się rozbijamy o siebie samych

W mrokach naszego rozumu

I błogosław niepewnym gołębiom

Naszych uśmiechów,

Które uwalniamy, by powróciły

Chociaż z gałązką serca.

 

Ciebie prosimy uspokój nas Pani.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                      

 

 

 

Madonna

 

W nie doschniętej narzutce z błękitu

wybiegła przed  światła  kaczeńców

żeby pochylić się

nad przeziębionym skowronkiem

mojego serca

 

i teraz mogę już śpiewać.

 

 

Pani z Komorowa

 

Panno z kościoła w girlandach

Kwiatów ,modlitw i uśmiechów

Do Ciebie się   uciekamy

Pani Komorowa i Kolbuszowej

Matko Miłosierdzia

Taka sama w każdej Ostrej Bramie

Naszego serca

Nieodmiennie   wypatrująca

Naszych powrotów

Uśmiechająca się do wiatru

Który przynosi nasze westchnienia

Panno Święta co nas bronisz

Od nas samych

Do Ciebie się uciekamy

 

Matko Wandy Dwornickiej

I księdza Andrzeja

I moja  I  tak wielu innych

Czy to, że  długo gościłem Ciebie

W moim domu  zmieniło cośkolwiek ?

Czy jestem lepszy ?

Czy  płaczesz nade mną

Jak zawsze ?

Bo ciągle jeszcze nie to

Bo ciągle jeszcze nie tak

Czy wyglądasz mojego powrotu ?

Mnie,  tamtego  ministranta

Z ujeźniańskiego  kościółka

Który teraz już pusty

I prawie w ruinie ...

A może jednak tamto światło

Dawnych rezurekcji  nadal

Pali się we mnie?

Może go nie zagasiłem do końca ?

Tak sobie myślę,  kiedy zanurzam się

W słowa różańca

W przypomnienia  majówek

Spod  przydrożnego krzyża

W nieokreślone pragnienia

Których doświadczam

 

Mateńko

W ornamentach naszych uśmiechów

W ramach naszych

Złożonych do modlitwy dłoni

W słonecznej koronie

Zapewnień naszych

Z księżycem naszych próśb

Pod stopami

Przed którą zapalamy

Niepozorne lampki naszych myśli

Módl się za nas i za nami

Bo sami nie podołamy .

 

 

Panie

 

Wielcy

W swoim mniemaniu

Nie przyjmą Cię

Zbyt wiele musieliby stracić

Z nadmiaru jaki mają

Jesteś dla nich

Zbyt  egzotyczny

Nie rozumieją czemu

Znowu wchodzisz

Po skrzypiących schodach

I siadasz przy staruszce

Obrzydliwie siorbiącej kleik.

Czemu zadajesz się ciągle

Ze zrozpaczonymi prostytutkami

I wolisz nadal

Niedouczonych  pastuszków

Lichych rybaków

Od bankierów  prezesów

Posłów  prezydentów

Urzędników z orderami

Myślicieli głębokich

I tych płytszych

Zwyczajnie zapobiegliwych

Codziennym wysiłkiem

Złocących nawet drzwiczki

Kuchennych piecyków

 

Czemu się nie zmieniasz?

Kiedy świat się zmienia

Do niepoznania

.

Co z tego masz?

Pytają

I machają ręką.

 

Sprawiasz im kłopot

Umywają dłonie

No oczywiście, że chcieliby może

Ale z tego nie da się wyżyć

Proszę pana

Bo jak?

Ciągle się dziwią

Już od dwu tysięcy lat

Boziuniu –szepczą czasem

No w końcu

Nikogo nie zabiłem-

I wierzą w to święcie

Nie  myśląc nawet

Że zabili siebie

Idą do kościółka

W niedzielny poranek

 

Radośnie usprawiedliwieni

Przed sobą z siebie.

No bo jakże- są tylko ludźmi

 

Zresztą Tyś miłosierny

A  najlepiej to o tym nie myśleć

No chyba żeby trwoga

To wtedy konieczność

Ale tak no skąd

Z losem się trzeba

Jak zwykle

Twardo za  bary

Wziąć od poniedziałku.

 

Niezwykle praktyczni

Bardzo zaradni

Zaprawieni w bojach

Z codziennością

Nie chcą nawet myśleć

Że są tacy sami

Jak ci trędowaci

Z przytuliska

Spod budki z piwskiem

Z ciepłowniczego kanału

 

Że to może przez nich?

No skąd !

Też pomysł

 

Oni się podzielą

Nawet i z myszą

Rozdadzą wszystko

Co im nie potrzebne

Pomogą zawsze

Dobrą radą

No bo my chrześcijanie

Musimy się wspierać

 

Ale na więcej

No nie starcza czasu

Chlebuś  muszą dla dzieci

Bo to  obowiązek

Przed Bogiem i przed ludźmi

A tyle jeszcze zajęć

Choćby odchudzanie

Bo to takie niezdrowe

Kiedy się przetłuścić

I jeszcze jakiś odczyt

No stale robota

Ale jak przyjdzie starość

To można odpocząć

Godnie

Po tej harówie

 

 

 

Tłumaczą Ciebie

Na swoje języki

Żebyś był prostszy

Łatwiejszy i milszy

Prawie taki chociaż

Jak „ nutella”

 

Nie wierzą w hospicja

Lecz w” godne odejście”

No bo po co cierpienie

Komu to potrzebne?

Ja już się, panie

W życiu nacierpiałem.

Co to ja zwierze?

Mam przecież swój rozum.

.

 

Stąd są te eufemizmy

Gaszące sumienia.

Aborcje eutanazje

Igraszki słowami.

W końcu to nie kosztuje

A jak uspokaja!

 

Gromadząc wszystko

Nie gromadzą nadziei

 

Łopatą w d i tyle

To warte, proszę pana.

Praktycznie

Niepraktyczni

Sądzą żeś Ty nie przyszłość

A dziecinna bajka

Jakże szlachetna !

Tulą się do niej jak kiedyś

Do pluszowego misia

Przed zaśnięciem

Aż się nadymają kiedy

Prawią o Tobie

Udają że znają

Przeliczając swój utarg

 

 

Nie wiedzą  żeś Ty

Ich całym i jedynym

Bogactwem.

Zagubieni

Opuszczeni z wyboru

No bo jak zapomnieć

O sobie

Dla Ciebie?

 

 

 

Ciągle oglądasz się na

Tych Wielkich

Uśmiechasz boleśnie

Współczująco

 

 

Tymczasem  na golgotę

Idziesz  z małymi

 

 

Pójdę za Tobą

 

 

Pytanie

 

Było pod wieczór i na pustej drodze

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin