Chrześcijanie
W pyle drogi W pokrzykiwaniach ludzi W ryku osłów Szedł Bóg
Całkiem sam Tylko Matka Obejmowała GoBez końca wzrokiem Tylko paru uczniów Myślą podtrzymywało Niepewnie Jego ból.Cierpliwie niósł Bóg Człowieczeństwo Swoją wielką miłośćZa którą musiał umrzeć.Usłużnie podawanoOprawcomGwoździe śmiechu Gąbkę z ironią Włócznię pogardyA potem już nikogoNie byłoKiedy zdejmowanoCiałoSyna CzłowieczegoWszyscy prawie mieliWażniejsze sprawyNikt nie zatrzymuje się Przecież nad tymCo bezpowrotnie minęłoKtóż mógł przewidziećWzględność tego Co dotądZawsze byłoNieodmienneA jednak Wtedy
Raz jeden W dziejach Wydarzyło sięCoś Co zaprzeczyłoWszystkiemu DotychczasowemuI z tegoZaprzeczenia My jesteśmy.
Hymn stworzenia
Panie, który stworzyłeś arcydzieło dmuchawca,
Pióro ptaka i moje oko,
Który nakazałeś wędrować kretowi po moim ogrodzie,
By burzył mój śmieszny porządek,
Który gwałtownością wiatru rozczesujesz trawy,
Motyla dźwigasz, i koronę dębu,
Który uśmiechasz się obłokiem w stawie,
Przy pałacu i chlewie,
Który zachwycasz mnie delikatnością
Kwitnącej łąki, śpiewem zięby i wspomnieniem jaskółki,
Który mówisz mi „dzień dobry” przez wszystko,
Co mnie otacza.
Bądź pochwalony.
Fragment nie wygłoszonego kazania św. FranciszkaA jest piękno,Które mieszka w nas.Z niego zachwytyI biel brzózI łąk zapachI aksamity westchnień.Zdarza się nam rozumiećŻeśmy bliscyNucie sikorkiSzelestowi wodospaduTo jest -co określamyZachwytem dziękczynieniaKtórego się głęboko wstydzimy.Bo boimy się siebie.Uciekamy ciągleMiędzy przepaściami znaczeń:Lubię, bardzo lubię, kocham,Nie lubię, nie chcę, gardzę...Łudząc się, że to jest toCzego chwytają się łapkiUtrudzonych ptaków.A jednak dom naszUczepiony niebaJak jaskółcze gniazdoWiernie czekaNa swojego ptakaO zbyt ciężkim sercu.
Litania
Pani nasza,
Marzenie nasze wniebowstąpione.
Matko poetów i dziadów przydrożnych,
Którzy bywali na naszych szlakach
I których łzy nie potrafiły zrzeźbić naszej duszy,
Bośmy odporni na dłuto wielkości,
A zapominamy się w smakach, zapachach i gestach
I zabawnościach naszych.
Wyproś nam wreszcie przejrzenie.
Matko naszych kiełkujących pragnień,
Którym tak bardzo dokuczyła zima,
Pani naszych szeptanych pacierzy ,
Co jak skrzek żabi wędrują w niepewność...
Od wielkości naszej zachowaj nas Pani.
Za nieskromności nasze,
Za zaprzedania nasze,
Za zapomnienia nasze,
Za zaplątania nasze...
Wymódl nam odpuszczenie.
Matko opuszczonych sadów,
Pani łąk , które będą kosić,
Pani pól ,pełnych bławatów
Które kochamy ,chociaż przeszkadzają zbożu,
Matko zbędnych nam istnień,
Które w kwiecie i w kłosie żyją,
Pani perlistego śmiechu rosy
I oczekiwania dmuchawców.
Naucz nas widzieć to, po czym stąpamy.
Orędowniczko nasza,
Słów naszych mierzwy racz wysłuchać,
W kołysce wartości swoich nas ukołysz
Bośmy dzieciństwa spragnieni i Słowa.
Daj właściwy żagiel i natchnienie
Naszym tułaczym snom,
Bo się rozbijamy o siebie samych
W mrokach naszego rozumu
I błogosław niepewnym gołębiom
Naszych uśmiechów,
Które uwalniamy, by powróciły
Chociaż z gałązką serca.
Ciebie prosimy uspokój nas Pani.
Madonna
W nie doschniętej narzutce z błękitu
wybiegła przed światła kaczeńców
żeby pochylić się
nad przeziębionym skowronkiem
mojego serca
i teraz mogę już śpiewać.
Pani z Komorowa
Panno z kościoła w girlandach
Kwiatów ,modlitw i uśmiechów
Do Ciebie się uciekamy
Pani Komorowa i Kolbuszowej
Matko Miłosierdzia
Taka sama w każdej Ostrej Bramie
Naszego serca
Nieodmiennie wypatrująca
Naszych powrotów
Uśmiechająca się do wiatru
Który przynosi nasze westchnienia
Panno Święta co nas bronisz
Od nas samych
Matko Wandy Dwornickiej
I księdza Andrzeja
I moja I tak wielu innych
Czy to, że długo gościłem Ciebie
W moim domu zmieniło cośkolwiek ?
Czy jestem lepszy ?
Czy płaczesz nade mną
Jak zawsze ?
Bo ciągle jeszcze nie to
Bo ciągle jeszcze nie tak
Czy wyglądasz mojego powrotu ?
Mnie, tamtego ministranta
Z ujeźniańskiego kościółka
Który teraz już pusty
I prawie w ruinie ...
A może jednak tamto światło
Dawnych rezurekcji nadal
Pali się we mnie?
Może go nie zagasiłem do końca ?
Tak sobie myślę, kiedy zanurzam się
W słowa różańca
W przypomnienia majówek
Spod przydrożnego krzyża
W nieokreślone pragnienia
Których doświadczam
Mateńko
W ornamentach naszych uśmiechów
W ramach naszych
Złożonych do modlitwy dłoni
W słonecznej koronie
Zapewnień naszych
Z księżycem naszych próśb
Pod stopami
Przed którą zapalamy
Niepozorne lampki naszych myśli
Módl się za nas i za nami
Bo sami nie podołamy .
Panie
Wielcy
W swoim mniemaniu
Nie przyjmą Cię
Zbyt wiele musieliby stracić
Z nadmiaru jaki mają
Jesteś dla nich
Zbyt egzotyczny
Nie rozumieją czemu
Znowu wchodzisz
Po skrzypiących schodach
I siadasz przy staruszce
Obrzydliwie siorbiącej kleik.
Czemu zadajesz się ciągle
Ze zrozpaczonymi prostytutkami
I wolisz nadal
Niedouczonych pastuszków
Lichych rybaków
Od bankierów prezesów
Posłów prezydentów
Urzędników z orderami
Myślicieli głębokich
I tych płytszych
Zwyczajnie zapobiegliwych
Codziennym wysiłkiem
Złocących nawet drzwiczki
Kuchennych piecyków
Czemu się nie zmieniasz?
Kiedy świat się zmienia
Do niepoznania
.
Co z tego masz?
Pytają
I machają ręką.
Sprawiasz im kłopot
Umywają dłonie
No oczywiście, że chcieliby może
Ale z tego nie da się wyżyć
Proszę pana
Bo jak?
Ciągle się dziwią
Już od dwu tysięcy lat
Boziuniu –szepczą czasem
No w końcu
Nikogo nie zabiłem-
I wierzą w to święcie
Nie myśląc nawet
Że zabili siebie
Idą do kościółka
W niedzielny poranek
Radośnie usprawiedliwieni
Przed sobą z siebie.
No bo jakże- są tylko ludźmi
Zresztą Tyś miłosierny
A najlepiej to o tym nie myśleć
No chyba żeby trwoga
To wtedy konieczność
Ale tak no skąd
Z losem się trzeba
Jak zwykle
Twardo za bary
Wziąć od poniedziałku.
Niezwykle praktyczni
Bardzo zaradni
Zaprawieni w bojach
Z codziennością
Nie chcą nawet myśleć
Że są tacy sami
Jak ci trędowaci
Z przytuliska
Spod budki z piwskiem
Z ciepłowniczego kanału
Że to może przez nich?
No skąd !
Też pomysł
Oni się podzielą
Nawet i z myszą
Rozdadzą wszystko
Co im nie potrzebne
Pomogą zawsze
Dobrą radą
No bo my chrześcijanie
Musimy się wspierać
Ale na więcej
No nie starcza czasu
Chlebuś muszą dla dzieci
Bo to obowiązek
Przed Bogiem i przed ludźmi
A tyle jeszcze zajęć
Choćby odchudzanie
Bo to takie niezdrowe
Kiedy się przetłuścić
I jeszcze jakiś odczyt
No stale robota
Ale jak przyjdzie starość
To można odpocząć
Godnie
Po tej harówie
Tłumaczą Ciebie
Na swoje języki
Żebyś był prostszy
Łatwiejszy i milszy
Prawie taki chociaż
Jak „ nutella”
Nie wierzą w hospicja
Lecz w” godne odejście”
No bo po co cierpienie
Komu to potrzebne?
Ja już się, panie
W życiu nacierpiałem.
Co to ja zwierze?
Mam przecież swój rozum.
Stąd są te eufemizmy
Gaszące sumienia.
Aborcje eutanazje
Igraszki słowami.
W końcu to nie kosztuje
A jak uspokaja!
Gromadząc wszystko
Nie gromadzą nadziei
Łopatą w d i tyle
To warte, proszę pana.
Praktycznie
Niepraktyczni
Sądzą żeś Ty nie przyszłość
A dziecinna bajka
Jakże szlachetna !
Tulą się do niej jak kiedyś
Do pluszowego misia
Przed zaśnięciem
Aż się nadymają kiedy
Prawią o Tobie
Udają że znają
Przeliczając swój utarg
Nie wiedzą żeś Ty
Ich całym i jedynym
Bogactwem.
Zagubieni
Opuszczeni z wyboru
No bo jak zapomnieć
O sobie
Dla Ciebie?
Ciągle oglądasz się na
Tych Wielkich
Uśmiechasz boleśnie
Współczująco
Tymczasem na golgotę
Idziesz z małymi
Pójdę za Tobą
Pytanie
Było pod wieczór i na pustej drodze
...
mikinom