Hopcus Anastazja - Nawiedzone miasteczko Shadow Hills.pdf

(1197 KB) Pobierz
ANASTASIA HOPCUS
Nawiedzone miasteczko
Shadow Hills
Mojej Matce, która pokazała mi, jaką moc mają baśnie.
Od zawsze czytałaś mi setki książek, oglądałaś razem ze
mną tysiące programów telewizyjnych i próbowałaś
odpowiadać na miliony pytań, które Ci zadawałam. Chociaż
mawiasz, że nie wiesz wszystkiego, zawsze będę wierzyć, że
jednak wiesz.
Jesteś moim Gilesem, moją Lorelai i moim Keithem
Marsem w jednej osobie. Bez Twego niezłomnego wsparcia ta
książka by nie powstała.
Kocham Cię całym sercem, nigdy nie będę w stanie Ci się
odwdzięczyć.
Rozdział 1
Sądziłam, że nie ma nic gorszego od tego, co mi zrobili.
Myliłam się. Nikłe echo pustki wypełniające piwnicę bez
okien było nieporównywalnie gorsze. Nie wiedziałam, ile
czasu już upłynęło; czy jest dzień, czy noc. Nie wiedziałam,
kiedy po mnie przyjdzie.
Plecami oparłam się o zimną kamienną ścianę i tak
trwałam, skulona, próbując zatrzymać resztki ciepła.
Wpatrywałam się tępo w swe bose, zabłocone stopy, gdy
naraz na brudnej podłodze zajaśniała smuga światła. U
podstawy ściany po lewej stronie pojawiła się niewielka
szczelina. Szary kamień zaczął pękać i dalej rozpadał się na
drobinki - maleńkie niby kurz. Patrzyłam jak
zahipnotyzowana. Wyrwa miała już wielkość otworu
kominowego. Przecisnęłam się przez nią pośpiesznie;
poszarpane brzegi otworu rozdarły mój mundurek. Byłam
wolna. Stałam w blasku słońca na wprost płyty nagrobnej.
Persephona Archer.
- To nie ty - usłyszałam głęboki, melodyjny głos.
Stał tuż za moimi plecami. Miał kruczoczarne włosy i
oczy o zmiennej barwie - szare, błękitne i bladozielone.
Spojrzałam na nagrobek, potem na swoje brudne i podarte
ubranie. - Przecież to ja - szepnęłam.
Wyciągnął rękę i silnie ujął mnie pod brodę. - To nie
musisz być ty. - Wpatrywał się we mnie przenikliwie. -
Poszukaj znaków. Wskażą ci drogę.
Popatrzyłam w dół. Nagrobek się zmieniał... litery na
płycie zaczęły się przesuwać. Spostrzegłam wyłaniające się
nazwisko: Rebeka Sampson.
- Wiesz, kto to jest. Musisz się tylko obudzić... - Położył
mi rękę na ramieniu. - Phe, zbudź się.
- Phe, jesteśmy na miejscu! - Ktoś delikatnie mną
potrząsał.
Znów miałam ten dziwny sen. Podziemie, cmentarz,
nagrobek - za każdym razem to samo. Upiorne, ale już
oswojone. Tylko ten chłopak... to było coś nowego.
Mrugałam zaspana, rozglądając się dokoła - półleżałam na
siedzeniu obitym sztuczną skórą o rdzawoczerwonej barwie.
„Zaraz... to nie jest lexus taty" - uświadomiłam sobie. Trąc
oczy, próbowałam wrócić do rzeczywistości. Strzeliste klony
za szybą były piękne, lecz wcześniej ich nie widziałam,
podobnie jak okazałej bramy wjazdowej z kutego żelaza.
Nagle powróciło świeże wspomnienie - pożegnanie z
Ariel, pełne zakłopotania przywitanie z ciotką na lotnisku w
Bostonie. No tak, siedziałam w starym volvie ciotki Lizy
przed bramą szkoły średniej Devenish. Moim nowym domem.
Ta myśl mną wstrząsnęła. Przyjazd tu był moim
pomysłem, jednak teraz, na widok budynku, poczułam się
niewyraźnie. Jak mogłam uwierzyć, że takie jest moje
przeznaczenie? Po przeczytaniu zaledwie jednej wzmianki w
pamiętniku siostry? Miałam utknąć na cały rok w nowej
szkole, z obcymi ludźmi. Już tęskniłam za palmami... za
dzieciakami sprzedającymi mapy z zaznaczonymi domami
gwiazd filmowych, nawet za smogiem. Za najlepszą
przyjaciółką, Ariel.
Ale życie w Los Angeles stało się nieznośne; jakby
wtłoczono mnie w ramy, do których nie pasowałam. Bez
przerwy udawałam... że wciąż jestem tą samą osobą, choć
wcale nią nie byłam. Sama już nie wiedziałam, kim jestem.
Ale przynajmniej tutaj nikt inny też nie mógł tego wiedzieć.
Nikt również nie miał pojęcia, kim byłam kiedyś.
Postanowiłam nie poddawać się złemu nastrojowi.
Dwugodzinna jazda z Bostonu do Shadow Hills była
dostatecznie męcząca. Ciotkę ledwo znałam. Mama zarzucała
jej, że podobno nie lubi Kalifornii, jednak to ciotka nas
odwiedzała, a nasza rodzina nigdy nie była w Bostonie.
Podziękowałam, że mnie przywiozła, i chwyciłam plecak,
zadowolona, że ciotka nie nalega, by wejść ze mną do środka.
Zatrzasnęłam drzwi. Na udach poczułam chłodny wiatr,
który podwiał mi spódnicę. Otuliłam się szczelniej cienką
marynarką i szybkim krokiem ruszyłam kamienną ścieżką.
Taki chłód już na początku września nie nastrajał mnie
optymistycznie, perspektywa spędzenia tu reszty roku nagle
wydała mi się ponura.
Rozejrzałam się po terenie kampusu. Większość
budynków, z wieżyczkami i stromymi dachami, zbudowano z
czerwonej cegły, choć zauważyłam też zwyczajną białą
kapliczkę i kilka nowszych obiektów.
Główny budynek szkoły średniej Devenish sprawiał
przytłaczające wrażenie. Podobnie jak inne wzniesiono go z
czerwonej cegły, jednak dwuskrzydłowe drzwi i imponujące
schody nadawały mu okazalszy wygląd. Nad kampusem
górowała masywna wieża zegarowa.
Postanowiłam jednak nie dać się onieśmielić.
Przygładziłam spódnicę, wzięłam głęboki oddech i
wyprostowałam plecy. Ciężkie drewniane odrzwia miały
ogromne zawiasy z kutego żelaza, niczym stary angielski
kościół. Chwyciłam za gałkę i pchnęłam.
W pustym hallu w oczy rzuciły mi się wysokie sklepione
sufity, marmurowe posadzki i ogromne kręte schody. Na
ścianie na wprost mnie wisiała mosiężna tabliczka z napisem:
„Rekrutacja", i strzałką w lewo. Weszłam do biura,
podświadomie oczekując, że zastanę tam staruszkę z
brodawką na twarzy. Przywitał mnie jednak chłopak mniej
więcej w moim wieku. Siedział w fotelu za kontuarkiem i ze
znudzoną miną gryzmolił coś na kartce papieru. „Oho, to z
pewnością nie jest niedołężna starowinka" - stwierdziłam.
Choć z tego miejsca widziałam tylko jego profil, nie ulegało
Zgłoś jeśli naruszono regulamin