Antologia - Wizje alternatywne 02.pdf

(1321 KB) Pobierz
6165294 UNPDF
Antologia opowiada ń „SF” pisarzy polskich
Wizje alternatywne 2
pod redakcj ą Wojtka Sede ń ki
6165294.001.png
Jacek Dukaj
Z IEMIA C HRYSTUSA
1
Wyszedłszy z d Ŝ ungli na pla Ŝę , m ęŜ czyzna zatrzymał si ę . W d Ŝ ungli panował plamisty
półmrok, miejscami cie ń ę bszy od ciemno ś ci ksi ęŜ ycowych nocy, i oczy blondyna, nagle
zaatakowane igłami promieni wysoko stoj ą cego sło ń ca, o ś lepły; stał i potrz ą sał głow ą , póki
nie odzyskał wzroku. Wreszcie białe plamy rozpłyn ę ły si ę ; nasun ą ł gł ę biej na oczy jasny
kapelusz, rozejrzał si ę , zakl ą ł melancholijnie — i ruszył na południe.
Ocean szumiał leniwie, raz gło ś niej, raz ciszej, w rytm podnosz ą cych si ę i gasn ą cych fal.
W ci ą gu dziesi ę ciu minut marszu blondyn min ą ł sze ś cioro wczasowiczów. Przygl ą dali mu
si ę zdziwieni: na całych siedemdziesi ę ciu milionach hektarów nale Ŝą cych do konsorcjum
Paradise ludzi nosz ą cych ubrania mo Ŝ na było policzy ć na palcach jednej r ę ki — a on miał na
sobie czarne spodnie, ciemn ą koszul ę , nawet krawat. Kochaj ą ca si ę w cieniu drzew para
ujrzawszy go, zacz ę ła si ę dziko ś mia ć ; rechotali tak, póki nie stracili tchu. Zignorował ich.
Min ą wszy niewielki cypel, skr ę cił na południowy zachód; wzdłu Ŝ ę bokiego łuku zatoki
zmierzał ku drugiemu, przeciwległemu cyplowi. Przyspieszył, rozci ą gn ą ł usta w
mimowolnym u ś miechu ulgi: ju Ŝ rozpoznał rysy twarzy nagiego m ęŜ czyzny rozci ą gni ę tego
leniwie pod nadbrze Ŝ n ą skarp ą .
Gdy blondyn zatrzymał si ę tu Ŝ przy jego głowie, przy wleczony przeze ń cie ń padł na twarz
ś pi ą cego.
W zasi ę gu wzroku, prócz nich, nie było nikogo: d Ŝ ungla, pla Ŝ a, ocean, niebo, sło ń ce.
Fascynuj ą cy, odległy i gł ę boki poszum ś cigaj ą cych si ę fal. Usypiaj ą cy koncert pora Ŝ onej
zakl ę ciem niezrozumienia przyrody — nic wi ę cej.
Blondyn na moment odgi ą ł rondo kapelusza i wytarł r ę kawem zroszone potem czoło.
Odetchn ą ł. Po czym kucn ą ł i potrz ą sn ą ł ramieniem ś pi ą cego.
Obudzony niech ę tnie uniósł lew ą powiek ę .
— Czego? — wymamrotał.
— Señor Praduiga?
— Czego?
— Lopez Praduiga?
— A je ś li tak, to co? Strzeli mi pan w łeb? Kim pan w ogóle jest?
— Przysyła mnie Dunlong, jestem z Ziemi Stalina, pan zapomniał telefonu.
— Odczep si ę pan, w tyłek miałem sobie go wetkn ąć ? Czy te Ŝ kisi ć si ę tak we własnym
pocie? — Lopez obrzucił m ęŜ czyzn ę spojrzeniem pełnym obrzydzenia — A w ogóle to dałem
sobie urlop. Tego panu Dunlong nie powiedział?
— Ja nic nie wiem. Mam tylko pana zawiadomi ć , Ŝ e Dunlong prosi pana o jak najszybsze
przybycie.
— Wracam za miesi ą c. I trzy… cztery dni… Który dzisiaj jest?
— Jak najszybsze, to znaczy natychmiastowe.
— Aha. Do widzenia. Nie zasłaniaj mi pan sło ń ca, ja si ę opalam.
— Powtarzam…
— Według kontraktu mam prawo do urlopu. Niech Dunlong mi tu…
Blondyn przerwał mu. — Pan nie rozumie. Pan Dunlong prosi pana o powrót. Gdyby to
było proste polecenie, posłu Ŝ yliby ś my si ę kim ś z obsługi Raju. A ja pana prosz ę .
Lopez wolno wstał. Był m ęŜ czyzn ą wzrostu doskonale ś redniego i doskonale ś redniej
tuszy i mógłby uchodzi ć za przeci ę tnego, trzydziestokilkuletniego biznesmena, gdyby nie
wspaniała koordynacja ruchów, gracja zawodowego szermierza oraz dziwnie spokojne
spojrzenie, wzrok prawie senny.
Chwil ę trawił słowa blondyna.
— Legitymacja — rzucił.
Wysłannik Dunlonga wyj ą ł j ą z tylnej kieszeni spodni i niech ę tnie podał Lopezowi. Była
to gruba, niewielka karta ze zdj ę ciem blondyna, kodami identyfikacyjnymi (DNA, profilu
głosu, siatkówki oka), danymi osobowymi wła ś ciciela (nazywał si ę Ulrich K.G. Tysler),
opatrzona emblematem departamentu wkomponowanym w uniwersalne, zaakceptowane
przez UEO logo niepodległej Ziemi z dodatkiem Stalin’s Earth, K. T. O. G. Na odwrocie
znajdowała si ę płytka kontrolna. Lopez odblokował j ą i oddał legitymacj ę Tyslerowi.
Ten westchn ą wszy, przycisn ą ł do płytki kciuk — cho ć po prawdzie równie dobrze mógłby
to by ć którykolwiek inny palec, dowolny kawałek ciała: dla sprawdzenia genotypu ka Ŝ da
komórka jest dobra — płytka po Ŝ erała nabłonek, linie papilarne mo Ŝ na wszak zmienia ć jak
kolor oczu, a samego siebie nie podmienisz.
Alarm nie wł ą czył si ę .
— Ale ś pan strachliwy.
— Mam nadziej ę , Ŝ e to nie jest fałszywka; nie ma tu nigdzie Ŝ adnego terminalu, na którym
mógłbym j ą sprawdzi ć .
— Paranoja.
— Dobrze o tym wiem. — Praduiga odwrócił wzrok i zacz ą ł wypatrywa ć czego ś na
oceanie. — A teraz powie mi pan, czego to wła ś ciwie Dunlong chce ode mnie.
Ulrich zdj ą ł kapelusz i zacz ą ł si ę nim wachlowa ć .
— Nie wiem.
— Nie poinformował pana, có Ŝ to za argument mnie przekona? Zapomniał go pan?
— Nie zapomniałem. Powiedziałem ju Ŝ : on pana prosi.
— Tak, to istotnie niezwykłe… No dobrze, a panu nic nie obiło si ę o uszy?
— Panie, plotki mam tu powtarza ć ? Idzie pan czy nie?
— Niby z jakiego powodu?
Ulrich westchn ą ł do nieba. — Tak my ś lałem.
— Tak pan my ś lał? A co, znamy si ę sk ą d ś ?
— Nie, nie. Celi ń ski to przewidział. Tu mi kaktus, powiedział, jak on na to pójdzie.
Lopez oderwał wzrok od oceanu. — Celi ń ski?
— Czeka w helikopterze przy Bramie. Mamy zabukowany przerzut na czternast ą
czterdzie ś ci. — Tysler nagle zaniepokoił si ę . — Zegar, czas — rzucił.
— Dwunasta pi ęć dziesi ą t dwie — poinformował go zegarek.
— Cholera.
— Celi ń ski. — Lopez pokr ę cił głow ą . — Co w tym robi Zwrotnicowy ze Zwiadu? —
spytał, bardziej samego siebie.
Tyslerowi r ę ka omdlała i przeło Ŝ ył kapelusz do lewej.
— Dunlong go wysłał, w nadziei, Ŝ e pana przekona. Kumpel kumpla.
Lopez doznał objawienia. — Jest Ni ć ?
— Co?
— Złapali ś cie Ni ć ?
— Mówiłem, nie b ę d ę tu powtarzał plotek. Nie chc ę wyl ą dowa ć w Piekle.
Lopez u ś miechn ą ł si ę i pokr ę cił głow ą . — A za jak ą to plotk ę mo Ŝ na wyl ą dowa ć w Piekle?
Ni ć złapali.
Ulrich j ę kn ą ł. — Człowieku, miej Ŝ e lito ść ! Powiedz, Ŝ ebym si ę odwalił i ko ń czmy to.
Roztapiam si ę ! Có Ŝ tam widzisz w tej wodzie?!
— Czego nie widz ę — zaakcentował Praduiga. — Masz pan szcz ęś cie, jakby tu była,
pr ę dzej wyprałaby ze mnie flaki… — Skrzywił si ę porozumiewawczo. — Mo Ŝ e popłyn ę ła za
cypel. Jazda, zmywamy si ę st ą d, zanim wróci.
Ulrich z ulg ą wypu ś cił powietrze z płuc, wło Ŝ ył kapelusz i powtórnie si ę u ś miechn ą ł —
u ś miechem m ę czennika. — No. To ju Ŝ . Zej ś cie do tuneli jest na północy. Mam nadziej ę , Ŝ e
nie północny cypel miał pan na my ś li.
Ś lepy nie jestem. Pozostawiał pan ś lady jak ranny Ŝ ółw. Lopez wymin ą ł Tyslera i
ruszył wstecz po tych ś ladach.
Ulrich ponownie j ę kn ą ł i truchtem podbiegł do niego — Praduiga narzucił straszliwe
tempo.
Po mini ę ciu cypla dostrzegli kołysz ą cy si ę w oddali na falach kuter stra Ŝ y przybrze Ŝ nej
Imperium Azteckiego. Korzystaj ą c z gwarantowanej przez konsorcjum słonecznej pogody,
Ŝ ołnierze Syna Bogów opalali si ę na pokładzie, przygl ą daj ą c si ę z zaciekawieniem owym
tajemniczym nadludziom, za odezwanie si ę do których, u ś miechni ę cie — prawo karze
ś mierci ą .
Praduiga i Tysler w dziesi ęć minut dotarli do sztucznej ś cie Ŝ ki, wcinaj ą cej si ę w d Ŝ ungl ę
gładkim łukiem. Ś cie Ŝ k ą , ju Ŝ osłoni ę ci od straszliwie pal ą cego sło ń ca, doszli do zej ś cia do
stacji sieci podziemnych kolejek Raju, które stanowiły jedyny dost ę pny na jego terenie ś rodek
komunikacji —ka Ŝ dy inny zburzyłby t ę niemal czarodziejsk ą wizj ę bezczasowej krainy
szcz ęś cia i spokoju. W ko ń cu dojechali do Bramy, gdzie Lopez zło Ŝ ył w przechowalni swoje
rzeczy. Czekał ju Ŝ tam na nich ś migłowiec.
Kwadrans potem znajdowali si ę ju Ŝ w powietrzu, w drodze do Tenochtitlan.
2
— Panie majorze.
— Taa?
— Linainen.
— Przeł ą cz.
W miniaturowych słuchawkach majora, ukrytych w jego mał Ŝ owinach usznych, zaszemrał
głos porucznika Linainena: — Wszystko obsadzone. Trzymamy w ą wóz i zbocza, nikt niczego
nie zauwa Ŝ ył.
Nie odrywaj ą c wzroku od układu trójwymiarowych projekcji, przedstawiaj ą cych pod
Ŝ nymi k ą tami i w ró Ŝ ny sposób rozpo ś cieraj ą c ą si ę ni Ŝ ej, zalesion ą kotlink ę , major rzucił od
niechcenia: — A jak Carterczycy?
— Jak to oni. W ko ń cu co yantscharzy, to yantscharzy. — Linainen za ś miał si ę ,
powtórzywszy stary slogan reklamowy.
— Gdyby co ś si ę zacz ę ło, natychmiast meldowa ć .
— Ta jest.
Major strzelił palcami i sier Ŝ ant—ł ą czno ś ciowiec przerwał poł ą czenie.
Nad kotlin ą leniwie wstawał szary ś wit.
Major podszedł do skarpy zamykaj ą cej od północy półk ę skaln ą , na której mie ś cił si ę
punkt dowodzenia. Był on zamaskowany jednostronnymi holografikami przedstawiaj ą cymi t ę
sam ą wisz ą c ą nad przepa ś ci ą półk ę i nag ą ś cian ę za ni ą , puste i nietkni ę te przez człowieka,
lecz przesuni ę te w przód o sze ść metrów, co z odległo ś ci pół mili było wła ś ciwie nie do
dostrze Ŝ enia – chyba Ŝ e kto ś wycelowałby w to miejsce laserowy dalmierz b ą d ź przyjrzał si ę
mu okiem analizatora KTZ, jednak Ŝ e podobnego sprz ę tu demajska partyzantka
antykomunistyczna nie posiadała. Poza tym maskowanie było doskonałe, pochłaniano nawet
ciepło ciał ludzkich ukrytych za holografikami; maszyny na jego miejsce emitowały sztuczne,
znikome ciepło skały, oszukuj ą c w ten sposób satelity i wprowadzaj ą c w bł ą d ewentualnych
dociekliwych obserwatorów wyposa Ŝ onych w gogle wychwytuj ą ce promienie podczerwone.
To równie Ŝ był zbytek ostro Ŝ no ś ci — partyzanci wszak nie mieli dost ę pu do tak
wyrafinowanej techniki, nie dysponowali Ŝ adnym kosmodromem, z którego mogliby wysła ć
na orbit ę własne sputniki. Zreszt ą i tak huntery Sojuszu natychmiast by je str ą ciły.
I wła ś nie z uwagi na owe huntery, a Ŝ nazbyt sprawne zabytki okresu zimnej wojny —
„niech je szlag”, kl ą ł w my ś lach major — przerzut Skalpela musiał nast ą pi ć w ostatniej
chwili, zgrane musiało by ć to co do sekundy. Ostatni ą rzecz ą , jakiej Dunlong i rz ą d Ziemi
Stalina sobie Ŝ yczyli, było dozbrajanie tych, których zamierzali podbi ć — je ś liby bowiem
Skalpel został trafiony przez jaki ś orbituj ą cy my ś liwiec, niechybnie do tego wła ś nie
doprowadziłaby analiza jego szcz ą tków przeprowadzona przez naukowców Sojuszu. Czas
rozpocz ę cia akcji ustalono z góry i atakuj ą cy musieli si ę do niego dostosowa ć , nie wchodziły
w gr ę Ŝ adne korekty: Skalpel miał zosta ć wystrzelony na tutejsz ą orbit ę o szóstej
siedemna ś cie i pi ęć sekund; troch ę ź no, lecz ani jedna z trzech stali ń skich orbitalnych
Katapult nie przechodziła wcze ś niej nad analogicznym obszarem Ziemi Stalina. Major
odczytał czas: pi ą ta pi ęć dziesi ą t siedem. Jeszcze dwadzie ś cia minut. Nie lubił akcji o tak
napi ę tym harmonogramie.
Kotlina miała kształt zbli Ŝ ony do elipsy zorientowanej południkowo, o krótszej ś rednicy
bliskiej trzem kilometrom, dłu Ŝ szej — dwa razy wi ę kszej. Porastał j ą g ę sty, zbity las, puszcza
prawie; teren był tam mocno pofałdowany, poryty pomniejszymi jarami i w ą wozami, w
których szemrały kr ę te strumienie spływaj ą ce do do ść sporej rzeczki, opuszczaj ą cej nieck ę
w ą wozem południowo—wschodnim. Ponadto z kotliny wyj ść mo Ŝ na było na zachód, przez
nisk ą przeł ę cz oraz wspinaj ą c si ę po północnym zboczu, które jako jedyne nie było
morderczo strome.
Major mrukn ą ł hasło i mikroprocesor szkieł kontaktowych pokrywaj ą cych jego gałki
oczne strzykn ą ł rozkazami zbitymi w elektromagnetyczne impulsy: wzrok m ęŜ czyzny
natychmiast wyostrzył si ę nieludzko. Major rozpocz ą ł powoln ą lustracj ę kotliny; wypatrywał
jakichkolwiek oznak nienaturalnego o Ŝ ywienia w obozie partyzantów.
Jego ubioru maskuj ą cego nie przyozdabiały Ŝ adne znaki identyfikacyjne ani oznaczenia
stopnia, podobnie było z reszt ą Ŝ ołnierzy — mogli słu Ŝ y ć w armii ka Ŝ dego tutejszego kraju.
Bardzo skrupulatnie skontrolowano ich ekwipunek w poszukiwaniu zb ę dnych przedmiotów,
które — w wypadku kl ę ski — mogłyby da ć do my ś lenia partyzantom czy te Ŝ za du Ŝ o
powiedzie ć jajogłowym Sojuszu. Odrzucono nawet jednego Carterczyka z racji niezwykle
skomplikowanych operacji, jakie przeszedł po zranieniu w której ś z wcze ś niejszych batalii —
ś lady owych operacji pozostały w jego ciele i na pewno wprawiłyby w zdumienie
przeprowadzaj ą cych jego sekcj ę demajskich patologów.
— Majorze Crueth?
— O co chodzi, Fauers?
— Pozostało dziesi ęć minut do wyj ś cia Skalpela. Trzeba wysła ć potwierdzenie.
— Potwierdzam. Od tej chwili zabraniam u Ŝ ywa ć tak Ŝ e laserów komunikacyjnych.
Crueth przeniósł wzrok na zachodni stok. Przeł ę cz obsadzał oddział porucznika
Ł ę czy ń skiego (pi ę ciu technicznych plus pluton Carterczyków pod dowództwem sier Ŝ anta
Murphy’ego). Mieli tam trzy TZ–16 oraz dwa niskoenergetyczne lasery snajperskie —
oprócz, rzecz jasna, podstawowego uzbrojenia yantscharów. Ze wszystkich trzech zaj ę tych
przez ludzi Cruetha był to punkt najtrudniejszy do obrony. Przeł ę cz niska, szeroka, las
si ę gaj ą cy grani z obu stron. Zdecydowano si ę wi ę c na wysadzenie zbocza w powietrze: po
prostu spłynie ono, wraz z lasem, w kotlin ę — potem ka Ŝ dy wspinaj ą cy si ę b ę dzie widoczny
jak na dłoni. Z kolei oddział porucznika Linainena (trzy dru Ŝ yny, czterech technicznych) miał
za zadanie zamkni ę cie partyzantom drogi ucieczki przez gra ń północn ą . Stok ów był od
dwóch trzecich wysoko ś ci pozbawiony ro ś linno ś ci: sucha, kamienista pochyło ść . Natomiast
Zgłoś jeśli naruszono regulamin