IV.doc

(67 KB) Pobierz

Rozdział IV

Uciekinier

 

Stałam w miejscu, nieruchomo.

Oczy miałam zamknięte, starałam się maksymalnie skoncentrować.

W lesie było cicho, wszystkie zwierzęta musiały zauważyć, że na ich terytorium pojawiły się silniejsze

drapieżniki. Wampiry.

Znajdowałam się na skraju polany, za moimi plecami stał tylko Tobias, ukryty gdzieś w mroku.

Wiedziałam dokładnie, gdzie stał, nie musiałam się nawet zbytnio wysilać i korzystać mojej

umiejętności, by go zlokalizować. Świecił jasno i mocno, wybijał się ponad powierzchnię.

Gdzieś w tej puszczy znajdował się jeden z podwładnych Rostanova, który dobę wcześniej

zamordował na naszym terytorium człowieka. A naszym zadaniem było go znaleźć i zabić. Dość

rutynowe i pozbawione ryzyka zadanie, dlatego też Lucius wysłał tylko dwoje z nas.

Było mi o wiele trudniej i zabierało też więcej czasu znalezienie kogoś, kogo nigdy nie spotkałam i nie

łączyła mnie z nim żadna więź. Jednak niech ten wampir nie liczy, że z tego powodu ujdzie życiem.

Czy egzystencją. Jakkolwiek by tego nie nazwać.

Nagle usłyszałam coś dziwnego. Szelest łamanych gałązek, ocierających się o siebie liści, kapiących na

ziemię kropli wody, pozostałości po deszczu. Co u diabła…?

Tobias gwałtownie poruszył się za mną, ale ja nawet nie drgnęłam. Jego zadaniem było mnie chronić

w chwilach, kiedy zanurzałam się w otoczeniu, kiedy poszukiwałam jakiejś konkretnej istoty, osoby.

A poza tym, ja zawsze wiedziałam, kiedy ktoś się do mnie zbliżał. Wystarczyła chwila koncentracji i

pod pewnymi warunkami, wiedziałam nawet kto to był.

W tej chwili ktoś biegł, nawet nie kierując się w naszą stronę. Bardziej jakby kluczył, poruszał się na

oślep. Byłam pewna, że to nie jest ktoś, kogo kiedykolwiek spotkałam. Otworzyłam w końcu oczy i

rozejrzałam się dookoła. Lekki mrok mi nie przeszkadzał w żadnym stopniu, wszystko tylko trochę

zmieniło barwy. Musiałam stać w tym miejscu dłużej niż planowałam…

Obcy się zbliżał. Coraz szybciej i szybciej. Na pewno to nie był człowiek.

No świetnie. Tylko tego potrzebowaliśmy. Komplikacje.

Zaczęłam budować bariery wokół umysłu Tobiasa, jeszcze bardziej je zacieśniać. Wokół swojego nie

musiałam, nie spotkałam nigdy wampira, który chociaż w najmniejszym stopniu potrafiłby je

naruszyć. Jednocześnie rozpoczęłam sondowanie obcego osobnika. Nie wiedziałam, czy ma jakieś

moce, czy może nam zagrozić. Musiałam być w każdej chwili gotowa na obronę.

Po hałasie, który tworzył, zbliżając się do nas, mogłam poznać, że to nie jest żaden zawodowy łowca

lub ktokolwiek mający doświadczenie w walkach z własnym gatunkiem. Jeszcze parę sekund i

wpadnie na polanę. Słyszałam spokojny oddech Tobiasa – pewnie był lekko ciekawy, na pewno nie

zmartwiony. Chyba dawałam poczucie bezpieczeństwa, jedynymi rzeczami, które mogły nam

zagrozić, były siły umysłu, nie ciała. A ja skutecznie zapobiegałam próbom pozbawienia nas wolnej

woli lub myśli.

Z głośnym szelestem łamiących się gałązek, obcy wbiegł na polanę.

- Ooo…

Moja reakcja była natychmiastowa.

Ktokolwiek za mną stał, był w tej chwili zamknięty w swojej własnej głowie.

Przez chwilę panowała absolutna cisza.

A potem Tobias parsknął śmiechem.

Ten to zawsze znajdzie jakiś powód.

Odwróciłam się w końcu, by popatrzeć na intruza.

Była to wampirzyca, bez dwóch zdań. Blond włosy do ramion, niski wzrost. Miła twarz, w tej chwili

gościł na niej wyraz lekkiego rozmarzenia. Wyglądała na dość… ucywilizowaną. Ubrania eleganckie,

piękne, utrzymane w jasnych kolorach, widać było, że kosztowały dość sporo. Oczy były duże i …

złote.

Drgnęłam. Tylko wewnętrznie, rzecz jasna.

Cholera.

Spotkałam bardzo mało wampirów mających taki kolor oczu. Jednakowoż tych, których poznałam

jako pierwszych, nie zapomniałam nigdy, nieważne, jak bardzo w pewnych chwilach chciałam.

Cullenowie.

Skrzywiłam się sama do siebie.

Nie mogę popadać w panikę tylko dlatego, że jakiś wampir może ewentualnie, prawdopodobnie i

chyba należeć do ich klanu. Zresztą, nawet jeśli ona by do nich należała, nie robiłoby to żadnej

różnicy. To była stara sprawa, pogrzebana. Nieistotna.

Właśnie. Nieistotna.

Jestem tak fatalna w kłamaniu, że nawet siebie nie potrafię oszukać.

Nie powinnam wyciągać pochopnych wniosków, Anthony zawsze mi to powtarzał.

Nie żebym go słuchała, jak zwykle.

Co miałam z nią zrobić? Co, jeśli ona miałaby ich do mnie sprowadzić? Zniszczyć mój spokój?

Czegokolwiek by ona nie zrobiła, oznaczała dla mnie kłopoty z każdej strony. Jeśli Cullenowie

zdecydowaliby, że miło by było odwiedzić ex dziewczynę ich syna i brata…

A może to jest tylko jakiś… przyjaciel rodziny, znajomy, nawrócony przez Carlisle’a? Nie było to takie

znowu rzadkie, zdarzało się, że po latach żerowania na ludziach wampiry chciały małej odmiany.

Wszystko się może znudzić, zwłaszcza, jeśli masz przed sobą perspektywę wiecznego życia.

A w ogóle dziewczyna może nie mieć z nimi nic wspólnego.

- Czy ona będzie stanowić jakieś zagrożenie? – Rozległ się pogodny głos Tobiasa.

- Nie.

Wyszczerzył wszystkie zęby w uśmiechu. Miał ich naprawdę dużo.

- O czym ona teraz myśli? Ma tak rozmarzoną minę, że założę się, że ….

Przewróciłam oczami. Ten myśli tylko o jednym, typowy facet przeładowany testosteronem.

- Nie wiem. Myśli o tym, o czym myślała, kiedy ją złapałam. Dobrze o tym wiesz.

Zarechotał.

- No, nie byłbym taki pewien.

Odchrząknęłam.

- Wracamy do sprawy? On znajduje się w południowej części puszczy, dobiegniemy do niego w kilka

minut. Nie spieszy się, myśli, że nas zgubił.

- A co z nią?

Spojrzałam na dziewczynę.

To tylko obca osoba, nikt ważny. Nie mogę wyciągać pochopnych wniosków, nie mogę brać pod

uwagę...

- Zostawiamy ją tutaj, a jak skończymy, to uwolnię ją. Jak już będziemy w samolocie. Nic jej się nie

stanie, jesteśmy w samym środku puszczy.

- Jak chcesz.

Lubiłam Tobiasa, nigdy nie widział w niczym problemu. Przebywanie w jego obecności było

przyjemne, spokojne. Przynajmniej dla mnie.

- Pospieszmy się. Chcę jak najszybciej być już w domu.

Skinął głową i wiedziałam, że nie jestem osamotniona w tym pragnieniu. Nie lubiłam być sama,

czułam się wtedy, jakby zimno przenikało mi przez wszystkie kości, jakbym tkwiła w jakiejś mgle,

uwięziona i co najważniejsze, bezbronna i krucha.

- Prowadź Isabell.

 

********

 

Około trzeciej nad ranem znaleźliśmy się na lotnisku Stansted.

Lecieliśmy do domu, do Montenegry, jak zwykle prywatnym samolotem.

Cieszyłam się na ten lot, mogłam w końcu spokojnie porozmyślać, odprężyć się. Nie lubiłam zbytnio

wyjazdów w takich celach, wolałam, by robili je inni. Przywykłam do tego, że muszę być obecna

wszędzie tam, gdzie stykamy się z obcymi, gdzie pojawiają się obce wampiry i obce wpływy, jednak

to nie znaczy, że te wycieczki mi pasowały. Zresztą, z drugiej strony, nie przesadzajmy. Takie

wyprawy nie zdarzały się co rusz. Nie spędzałam całego roku w Montenegrze, często ją opuszczałam,

mieszkałam z Anthonym lub kimś innym. Lubiłam ten układ, nie czułam się do niczego zobowiązana.

Jeśli tęskniłam za jakąś namiastką rodziny, jechałam do Luciusa i jego klanu. A jak ciągnęło mnie

poczucie wolności, to opuszczałam ich i często spędzałam ten czas na różnych uniwersytetach lub

gdziekolwiek indziej.

Nic mnie nie krępowało, nie musiałam nikogo słuchać, nikomu się nie tłumaczyć.

Pomyślałam o tej dziewczynie, którą zostawiliśmy w lesie. Jak tylko wsiedliśmy do samolotu, zdjęłam

bariery, które ustawiłam wokół jej umysłu. Miała już wolną wolę, mogła się swobodnie poruszać i

myśleć. Odkąd ją zobaczyłam, zaczęłam się znów zastanawiać nad możliwością spotkania Cullenów.

Gdybym wspomniała Tony’emu o tej opcji, podniósłby jedną brew i powiedział coś w rodzaju „To

twoja sprawa Belle”. Znaliśmy się od tak dawna, w końcu on był moim stwórcą. I przez to pozwalał

sobie na określanie mojej osoby różnymi epitetami.

Na początku bardzo mnie to denerwowało, jednak po prawie pięćdziesięciu latach przywykłam.

Zresztą Anthony potrafił być bardziej irytujący niż jakakolwiek inna osoba. Chyba najbardziej

dlatego, że lubił wytykać mi wszystko to, co starałam się zignorować. Od błahostek do poważnych

spraw, takich jak rola Cullenów w moim życiu.

A w ogóle to ja świetnie znałam jego stosunek do Cullenów, a zwłaszcza jednego z nich. Swoje zdanie

lubił ozdabiać różnymi propozycjami, czego to on by nie zrobił, gdybym mu dała pewne możliwości.

W tym momencie zawsze, ale to zawsze, następowało rzucenie w moim kierunku spojrzenia -

mieszaniny smutku, psotności, złośliwości i wyrzutu.

Od czasu przemiany nie lubiłam, aby wszyscy zwracali się do mnie per „Bella”. Kiedyś nie mogłam

znieść mojego pełnego imienia, Isabella, jednak kiedy dołączyłam do grona wampirów, stwierdziłam,

że jego zdrabnianie powodowało, że wszyscy zbytnio się spoufalali. Było nas tak mało, że wszyscy

zachowywali się, jakbyśmy się znali od wieków. W większości przypadków faktycznie tak było, ale

nigdy nie było to dla mnie wymówką. Zwłaszcza mężczyźni mieli ciągoty do zbytniego spoufalania

się. W pierwszych dniach łechtało to moją próżność, jednak szybko zrozumiałam, że widzą we mnie

głównie ładną ozdobę, którą można się pochwalić wśród innych, a potem nawet się z nią przespać. To

Anthony zasugerował, po szczególnie długiej sesji mojego jęczenia na ten temat, żebym po prostu

skreśliła ostatnią literkę z mojego imienia, a nie zmieniała je zupełnie. I tak zostało. Teraz tylko parę

osób mówiło do mnie „Bella”, ci, którzy znali mnie od wielu, wielu lat.

Mój związek z nim od początku był źle interpretowany przez otoczenie. Zazwyczaj brano nas za parę

lub rodzeństwo. Widziałam spojrzenia, jakimi nas obrzucano. Głównie z powodu poprzedniej historii

Tony’ego, tej, która się rozgrywała, zanim poznał mnie. Była ona, delikatnie mówiąc, nie za ładna.

Wszyscy wiedzieli, że Tony to zdrajca, morderca i spiskowiec. On sam do tego się przyznawał i

ostrzegał przed samym sobą każdego, kogo poznawał bliżej. Mówił, że kłamstwo i zdrada to jego

druga natura, że nie posiada lojalności i silnej woli. Był złą osobą. Nie miał zbytnio rozwiniętej swojej

moralnej strony. Jednak ze mną było inaczej. Nigdy jeszcze mnie nie okłamał ani nie zdradził.

Kochałam go jak brata, jak przyjaciela i towarzysza, ale za grosz mu nie ufałam.

Można to nazwać resztkami instynktu samozachowawczego.

Pogoda za oknem była wietrzna. Przez chwilę nawet zastanowiłam się czy to nie spowoduje

opóźnienia naszego startu. Mimo wszystko wiatr wydawał mi się jednak za słaby. Ciemna noc i szum

powietrza skojarzył mi się z tym dniem, w którym zostałam wampirem. I z tymi chwilami wcześniej,

kiedy ujrzałam po raz pierwszy Tony’ego. Żadne z nas nie było zaskoczone tym spotkaniem; ja, że

widzę jeszcze raz wampira, a on tym, że rozpoznaję jego naturę i się nie boję. Wydawało nam się to

oczywiste, jakbyśmy tylko czekali na to przez pewien czas. Obydwoje byliśmy spokojni i pewni siebie.

Będzie, jak ma być.

Zawsze, gdy wspominałam te dni, to robiło mi się smutno na myśl o Charlie’m i Jake’u. Obydwaj już,

oczywiście, nie żyli. Ten pierwszy zmarł, zanim byłam w stanie się z nim zobaczyć. Do dziś się

zastanawiam, czy mogłam tego uniknąć, czy jeśli dałabym jakoś znak, że wciąż tu jestem, chociaż w

innej formie, to mogłabym się nim cieszyć jeszcze przez parędziesiąt lat. Najbardziej żałuję, że nie

mogłam go opłakiwać ani się z nim pożegnać. Nowonarodzonemu nie można pozwolić się zbliżyć do

człowieka, zawsze to kończyło się w jeden, ściśle określony sposób. Zajęło mi trochę czasu

„uspokojenie się”, jednak teraz, prawdopodobnie dzięki uporowi i chęci chociaż udawania człowieka,

byłam już w tym całkiem niezła i nie dawałam po sobie niczego poznać. Przynajmniej zewnętrznie.

A Jake… nigdy mi nie wybaczył tego, kim się dobrowolnie stałam. Mimo że byłam na to w pewnym

sensie przygotowana, znałam konsekwencje, zabolało. Mocno, dotkliwie, na wiele dziesiątek lat.

Ale chociaż nie byłam wtedy sama, miałam Tony’ego. Nie było on może najlepszym pocieszycielem,

zupełnie nie nadawał się do tej roli. Jednak na tamten okres mi wystarczył.

Stewardesa podeszła do mnie z kocem i miłym uśmiechem. Była chyba przyzwyczajona do widoku

takich pasażerów jak ja. Wiedziałam, jak wyglądam, ubrana na ciemno, ochlapana zaschniętym

błotem. Pewnie jakieś liście mi się do płaszcza też przyczepiły, kosmyki włosów wysunęły się z

upięcia; czułam je na szyi i karku. Jedynym kolorowym akcentem były czerwone trampki. Zawsze

wydawało mi się to zabawne, noszenie tak jaskrawego obuwia do czarnych rzeczy. Dzięki Bogu,

kiedy tylko nie miałam przy sobie Tony’ego, przebrzydłego snoba, albo Ellie, jeszcze gorszej snobki i

zakupoholiczki, mogłam nosić, co mi się podoba. Obydwoje przybierali wtedy miny męczenników,

wyraźnie cierpiących katusze piekielne. Cóż, niechęć do zakupów mi pozostała i miałam tylko parę

sztuk ubrań, które kupiłam sobie sama. Z perwersyjną radością wybierałam je w najgorszych sklepach

i second-handach, starannie upewniając się, że nie zapłacę za nie więcej niż $10 albo czy przypadkiem

nie mają metki od chociaż trochę znanego projektanta czy firmy. Ale zazwyczaj było mi wszystko

jedno, skoro im sprawiało tyle przyjemności strojenie mnie, a powstrzymywanie ich od tego

kosztowałoby zdecydowanie za dużo wysiłku.

Tobias usiadł naprzeciwko mnie z uśmiechem. Typowy facet rządzony głupimi pierwotnymi

instynktami; po udanej walce wyglądał, jakby wręcz iskrzył samo zadowoleniem.

- Już startujemy.

- Aha.

Oparł głowę o fotel i patrzał na mnie spokojnie, lekko się uśmiechając. Skierowałam wzrok za okno,

przyglądając się coraz to szybciej oddalającym się od nas budynkom; wzbijaliśmy się w powietrze.

Lot potrwa z dwie godziny. Ciekawe, kto został w domu. Ostatnio robiło się coraz bardziej

niespokojnie, zdarzało się więcej ataków, częściej musieliśmy bronić własnej neutralności, a co za tym

idzie, opuszczać nasz teren. Nigdy nie mieszaliśmy się kłopoty innych klanów, ani nie wymierzaliśmy

żadnych kar; byliśmy obojętni na nich. Niech każdy zajmie się sobą. Zresztą, nikt do nas nie

przychodził prosząc o pomoc. Nasza fama odstraszała nieproszonych gości, co oczywiście nie

oznaczało, że ich wcale nie mieliśmy.

Ostatnio byłam przygnębiona, zniechęcona. Smutna. Anthony twierdził, że przeżywam kryzys wieku

średniego. Nie wiedziałam, co o tym myśleć, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że padło to z ust

Tony’ego. Potrafił kłamać i żartować z iście diabelsko pokerową twarzą i zwykle umiałam

powiedzieć, kiedy daje upust swojemu złośliwemu poczuciu humoru. Był tylko jeden wyjątek. Kiedy

żarty dotyczyły mnie.

Zresztą ten nastrój mi przejdzie. Pomęczy chwilę i zniknie.

W głowie rozległ mi się jednocześnie cichy głosik. A co, jeśli nie? Jeśli już taka zostanę, wiecznie

smutna? Jeśli nie da się tego odwrócić?

Zacisnęłam zęby.

Dość. Ja decyduję o sobie i swoim życiu. Nikt inny.

Poczułam, że samolot przechyla się na lewo i opadamy. Ujrzałam światła miast i wiosek, szczyty

wzniesień i gór. Kręte wężyki z jasnymi plamkami. Drogi i autostrady. Ciemne lasy, bory, lekko

wyróżniające się tafle jezior. Wiedziałam już, co to oznacza.

Byliśmy w domu.

 

**********

 

Szybko wyszliśmy z budynków terminalu i przesiedliśmy się do samochodu. Jak wszystkie pojazdy

należące do klanu, był czarny, szybki, zwrotny i oczywiście, miał przyciemniane szyby. Na wszelki

wypadek.

Pozwoliłam Tobiasowi prowadzić. Chyba tęsknił do tego, a przynajmniej sprawiał takie wrażenie. Ja

zresztą wolałam przemieszczać się na własnych nogach lub za pomocą motoru. Szybciej, przyjemniej,

w każdej chwili można poczuć wiatr we włosach i swobodę. Mój prywatny substytut wolności.

Prowadził szybko, manewrował zwrotnie przez ostre zakręty i łuki. Wjeżdżaliśmy już coraz wyżej i

wyżej, w dziksze tereny. Jutrzenka jaśniała i przebijała się przez drzewa. Mgła robiła się różowa,

bajkowa. Istna inspiracja dla starych filmów Disneya z mojego człowieczego dzieciństwa.

Wreszcie tam byliśmy.

Powoli podjechaliśmy pod starą bramę i mur. Nasza siedziba była zbudowana z szarego kamienia,

trochę gotycka. Miała różne wykusze, pomniki, ostre zakończenia dachów, spoiwa. Wydawała się

raczej ponura i rzecz jasna, niedostępna. Idealne miejsce na mieszkanie dla nieśmiertelnych. Zawsze

nas to setnie bawiło.

Tobias wpisał hasło pozwalające bramie się otworzyć.

Przejechaliśmy przez podjazd, opony szemrały i szeleściły na żwirze i kocich łbach.

Park otaczający dom był cichy, wymarły, spokojny. W tym miejscu wszystko wydawało się wieczne.

Trwające bez względu na okoliczności.

Wyskoczyłam szybko z jadącego jeszcze samochodu, nie przejmując się niczym.

Otworzyłam wielkie drewniane drzwi i weszłam do holu. Było tam oczywiście chłodno, jak wszędzie

tutaj. Inwestowaliśmy w zdobycze najnowszej techniki, stare książki, obrazy, rzeźby, nigdy w

ogrzewanie. My go nie potrzebowaliśmy, nasi goście też.

Bez najmniejszego dźwięku przebiegłam przez pomieszczenie, zaczęłam mentalnie szukać Tony’ego.

Był w bibliotece, oczywiście. Zazwyczaj tam się znajdował, kiedy mnie nie było. W dworze był wtedy

traktowany chłodniej, nieco bardziej ostentacyjnie pokazywano, że jest tu tylko gościem, który w

każdej chwili może opuścić siedzibę. Nie przejmował się tym zbytnio, jak mówił, nie przybywa tu dla

nich, tylko dla mnie.

Chciałam go szybko zobaczyć, spróbować poczuć się jak w domu.

Uśmiechałam się na samą myśl o tym.

Błyskawicznie dobiegłam do południowego skrzydła, gdzie były zbiory książek. Otworzyłam drzwi i

niecierpliwie przeszukałam wzrokiem pokój. Prześlizgnęłam nim po miękkich, obitych zielonym

pluszem fotelach, ciemnych półkach wypełnionych tomiszczami, dużym kominku i już go miałam.

Siedział obok ognia, spoglądał teraz na mnie.

Uśmiechał się.

- Długo kazałaś mi na siebie czekać, Belladonna.

5 | Strona

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin