Ryman Geoff - Dziecięcy ogród.rtf

(2437 KB) Pobierz
GEOFF RYMAN

GEOFF RYMAN

Dziecięcy ogród

Przełożył Jacek Chełminiak

(THE CHILD GARDEN )

1989

 


Że przyszłość to zwiędła pieśń,

Róża Królewska

lub gałązka lawendy,

Zadumanego żalu nad tymi,

których tu jeszcze nie ma,

by wzbudzać żal...

 

T.S. Eliot, Cztery kwartety

(przeł. Krzysztof Boczkowski)


Dedykuję

Jonowi Hoskingowi, Johannie Firbank

oraz Rodzicom

 

Podziękowania dla Johna Clutea, Paula Braziera, Roba Burta i Amandy Brazier


WSTĘP

 

Postępy w medycynie (Hodowla wirusów)

 

Milena wyginała różne przedmioty. Panicznie bała się chorób. Topiła ludziom noże i widelce, zanim zdążyli zrobić z nich użytek. Niektórzy się o to obrażali.

Zrobione z zestalonej żywicy sztućce rozgrzewały się pod jej dotykiem, skręcały i stawały całkiem bezużyteczne. Ząbki widelców rozcapierzały się niczym szpony stracha na wróble i sztywniały jak wysuszone na wiór stare rękawiczki.

Milena wkładała rękawiczki, ilekroć wychodziła z domu; po powrocie okazywało się, że one także są zdeformowane. Nigdy nie dłubała palcami w nosie ani w uszach. Czasami w cuchnących, zapchanych autobusach wstrzymywała oddech aż do zawrotu głowy. Za każdym razem, kiedy ktoś kichnął albo kaszlnął, zasłaniała sobie twarz. Latem czy zimą, ludzie stale kichali. Bez przerwy chorowali, przez wirusy.

Przekonania i poglądy były chorobą. Dzięki postępowi medycyny każdy człowiek mógł zostać urzędowo zarażony wirusem akceptowanych norm społecznych albo po prostu złapać go z powietrza.

Pod wpływem wirusów ludzie stali się uczciwi, uczynni i weseli. Ich kultura i sposób bycia były bez zarzutu, potrafili rozmawiać na każdy temat ze swobodą i znajomością przedmiotu, nauczyli się pracować szybko i dokładnie. I wierzyli wszyscy w to samo.

 

Niektóre wirusy typu opryszczkowego wszczepiano bezpośrednio do DNA komórek nerwowych. Inne, retrowirusy, przejmowały kontrolę nad DNA mózgu, przekazując informacje i obrazy. Nazywano je Landrynkami, bo kwasy nukleinowe ich genów osłaniała powłoka węglowodanów i fosforanów. Landrynki były zabezpieczone przed genetycznymi uszkodzeniami i mutacją. Ludzie uważali, że są całkowicie bezpieczne i nieszkodliwe.

Milena w to nie wierzyła. Landrynki omal jej nie zabiły. Przez cały okres dzieciństwa była odporna na wirusy. Po prostu miała w sobie coś takiego, co je zwalczało. Później, gdy skończyła dziesięć lat, zaaplikowali jej ostatnią, maksymalną dawkę, po której dostała takiej gorączki, że prawie umarła. Wyszła z tego wyładowana encyklopedyczną wiedzą i pewnymi pożytecznymi zdolnościami do rachunków. Co jeszcze zrobiły jej wirusy?

Poddawała się sama przeróżnym testom. Raz próbowała ukraść jabłko ze straganu na rynku, którego pracownikiem - jak mnóstwa innych instytucji w tamtych czasach - było dziecko. Gdy tylko dotknęła cętkowanej skórki owocu, od razu pomyślała, ile zachodu kosztowało tego chłopca wyhodowanie jabłek i dotaszczenie ich na rynek - w dodatku w wolnym czasie. Nie mogła mu tego zrobić, nie potrafiła zmusić się do kradzieży. Czy to wirus, czy coś, co zawsze miała w sobie? Nie miała pojęcia.

Wiedziała natomiast z absolutną pewnością, że na jeden wirus jest uodporniona. Jej serce nie umiało zwalczyć tęsknoty za miłością, za miłością innej kobiety. Przynajmniej ta jedna cecha była jej własna.

Typowy odprysk schyłkowej ery kapitalizmu - jak zawyrokowała Partia. Najwidoczniej Milena chorowała na Błędną Gramatykę. Dogłębnie Błędną Gramatykę, która mimo wszystko nadal spełniała swoje funkcje. Milena wściekła się. Jaki schyłkowy kapitalizm? Gdzie? Od Rewolucji upłynął już prawie cały wiek!

Była zła i to ją przerażało. Złość jest niebezpieczna. To ona zabiła jej ojca. Dali mu tyle wirusów, aby go z niej wyleczyć, że umarł z gorączki. Milena była przeświadczona, że któregoś dnia w niedalekiej przyszłości Partia ją też postara się wyleczyć z jej złości, z bycia samą sobą. Dlatego żyła w ciągłym strachu.

 

Wszystkich w wieku dziesięciu lat Partia poddawała Odczytowi. Było to jedno z demokratycznych praw każdego obywatela. Dzięki postępowi medycyny demokrację reprezentacyjną zastąpił system bardziej bezpośredni. Podczas Odczytu sporządzano kopie ludzkich osobowości, które wchodziły w skład rządu jako doradcy. Rząd, w strukturze ukształtowanej przez doktrynę późnego socjalizmu, przyjął nazwę Konsensusu. Jego członkami byli wszyscy. Wszyscy prócz Mileny.

Dziesięcioletnia Milena nie została Odczytana, ponieważ była zbyt zainfekowana wirusami. W przypadku osobowości, która ulega ciągłym zmianom, Odczyt nie ma najmniejszego sensu. Mimo to Milena, jak każda dorosła osoba, dostała Przydział. Codziennie spodziewała się, że sobie o niej przypomną, a gdy już ją Odczytają, dowiedzą się o jej Błędnej Gramatyce i innych odchyleniach. Potem, w ramach społecznej higieny, zostanie zarażona wirusami, które ją wyleczą.

Bała się, że tak samo jak ojciec mogłaby umrzeć w trakcie wirusoterapii. Czy on też był odporny? Mieszkali w Europie Wschodniej. Po jego śmierci matka uciekła z Milena do Anglii, gdzie choroby miały łagodniejszy przebieg. Później i ona umarła, a Milena dorastała jako sierota w obcym kraju.

Dojrzewała w świecie teatru, miała głowę nabitą teatralnymi wizjami. Uwielbiała mechaników kręcących obrotową sceną, podnoszących i opuszczających malowane ściany dekoracji, uwielbiała lalkarzy. Kochała nieporęczne, cuchnące spirytusem lampy, od których bił oślepiający blask, jaki można było zobaczyć tylko w teatrze. Refleksy białego i żółtego światła, które na przemian padały na jasną, wprost jaśniejącą scenę, nie przestawały jej fascynować. Była zauroczona światłem. Lubiła bawić się w myślach pomysłami przedstawień, na które składałaby się wyłącznie gra świateł. Żadnych ludzi.

Kiedy skończyła dziesięć lat, dostała Przydział do teatru jako aktorka. Pomyłka. Była okropną aktorką. Przeszkadzał jej brak jakiejś elastyczności, buntowała się przeciw naśladowaniu innych ludzi, ani na chwilę nie mogła przestać być sobą. Była skazana na ciągłą walkę, aby pozostać sobą.

 

Rankiem zazwyczaj jechała autobusem na kolejne przedstawienie. Siedziała przy oknie z założonymi rękami i patrzyła na podrygujący za szybą Londyn, podobna do kwiatu, który ma dopiero rozkwitnąć.

 

Miasto zwano powszechnie Grajdołem; londyńczycy darzyli smutną czułością jego walące się, podparte bambusowymi rusztowaniami domy, jego wyziewy i przepełnienie. Nazwali je Grajdołem, ponieważ leżało w dolinie rzeki pomiędzy wzgórzami, w depresji chronionej przez Wielką Rafę Koralową, która dawała odpór burzącemu się morzu i rzecznemu ujściu.

Przez okno autobusu Milena widziała przekupki w słomkowych kapeluszach, ćmiące fajki i handlujące suszonymi rybami. Widziała dzieci tańczące za pieniądze w rytm dziecinnych bębenków albo pchające wózki pełne przykurzonych zielonych warzyw. Mężczyźni w szortach, rechocząc do siebie jak wesołe ropuchy, toczyli po rampie beczki z piwem do położonych pod ulicą piwnic; olbrzymie białe konie posłusznie czekały przy wozach.

Ludzie byli fioletowi. W ich skórze znajdowała się pokaźna ilość białka o nazwie rodopsyna, które kiedyś można było znaleźć jedynie w ludzkim oku. Pod wpływem światła rodopsyna rozpadała się na sód, węgiel i wodę.

Ludzie mieli zdolność do fotosyntezy. Był to jedyny sposób, aby wszystkich wyżywić. Sam Grajdoł liczył już dwadzieścia trzy miliony mieszkańców, którzy latem w tropikalnym upale kładli się wczesnym rankiem w parkach na generowane światłem śniadanie. W ostre i ciężkie zimy chronili się w załomach murów, by wystawiać na słońce odkryte ciała. Milena przyglądała im się z autobusu. Nadzy, pomarszczeni, z odrzuconymi na bok kupkami czarnej zimowej odzieży, podobni byli do posągów w barokowych kościołach. Ich widok wywoływał w Milenie niepokój i ból, przypominając o jej własnej nienormalności i Błędnej Gramatyce.

Ludzie umierali na ulicach. Prawie co rano autobus przejeżdżał obok jakiegoś konającego, który dogorywał rozciągnięty na chodniku, rzucając przez ramię zdziwione spojrzenie, jakby w odpowiedzi na czyjeś wołanie. Dzwon rozdzwaniał się żałośnie, wzywając Lekarza.

Jadący autobusem pasażerowie nie przerywali codziennej paplaniny. Jakaś aktorka, z palcem wygiętym pod nosem w geście udawanej skromności, tokowała z reżyserem, od czasu do czasu parskając przesadnie głośnym śmiechem; młody aktor siedział zagapiony we własne stopy, ani chybi kontemplując ponuro brak powodzenia. Nikogo to nie obchodzi? - myślała ze zdziwieniem Milena. Nikt nie przejmuje się umierającymi?

Na ulicach nie było starców. Sami młodzi ludzie przy swych straganach - i dzieciarnia, mieszająca jedzenie na olbrzymich, skwierczących chińskich patelniach, przybijająca nowe zelówki do starych butów. Umierający też byli młodzi.

 

POSTĘPY W MEDYCYNIE

 

Życie ludzkie stało się o połowę krótsze, co akurat nie było sztandarowym przykładem postępów medycyny, ale przeciwnie - jej pomyłką.

W czasach poprzedzających Rewolucję wynaleziono lekarstwo na raka. Metoda polegała na zamknięciu nowotworowych progenów w węglowodanowych powłokach, które nie pozwalały mu się rozwinąć. W dawnym świecie wielkiego bogactwa i równie wielkiej biedy lek - nim jeszcze go przetestowano - wykupili bogacze. Ponieważ był zaraźliwy, rozprzestrzenił się. Rak przestał istnieć.

Dawniej normalny organizm ludzki co dziesięć minut wytwarzał jedną komórkę nowotworową. Teraz przekonano się, że rak odgrywał dość ważną rolę. Otóż jego komórki się nie starzały. Wydzielając białka zapobiegające procesowi starzenia, pozwalały ludziom starzeć się w ich własnym tempie. Bez raka człowiek zaczął umierać mniej więcej w trzydziestym piątym roku życia.

Później nadeszła Rewolucja.

Milena siedziała w autobusie w swoich rozgrzanych rękawiczkach, wyłapując w oczach innych aktorów błyski nerwowości, zdradzające głód spełnienia, na którego zaspokojenie mieli tylko króciutką młodość. Gdy patrzyła na wiecznie uśmiechnięte twarze na targowiskach, zdawało się jej, że te uśmiechy to objaw jakiejś choroby. Odnosiła wrażenie, że coś jest nie w porządku prawie ze wszystkim, na co patrzy.

Przyglądała się dzieciom, którym zaaplikowano wirusy edukacyjne. Umiały mówić i liczyć już w trzy tygodnie po urodzeniu. Gdy miały dziesięć lat, robiono z nich dorosłych, zmuszając, jak kwiaty, do szybszego zakwitnięcia. Ale nie były to kwiaty miłości, tylko kwiaty pracy, wyhodowane, aby pracowały. Czas naglił.


KSIĘGA PIERWSZA

 

CHOROBA NA MIŁOŚĆ

ALBO ŻYCIE W GRAJDOLE

 

W życia wędrówce, na połowie czasu,

Straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi,

Wgłębi ciemnego znalazłem się lasu. *

 

* Wszystkie cytaty z Boskiej Komedii Dantego w przekładzie Edwarda Porębowicza.



ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Życie codzienne w przyszłości (Okna w moście)

 

Widownia składała się z dzieci. Siedziały na matach na podłodze pogrążonej w mroku sali w Dziecięcym Ogrodzie. Wszystkie miały na sobie jednakowe szare kombinezony z pikowanego drelichu, na których wolno im było tylko haftować sobie kolorowe desenie. Dziecięca publiczność mogła swobodnie wchodzić lub wychodzić z sali, kiedy tylko chciała. Nie było potrzeby narzucać dzieciom jakiejkolwiek zewnętrznej dyscypliny. Aktorzy na prowizorycznej scenie właśnie produkowali się w poprzekręcanej wersji komedii Szekspira.

 

Ładny jest paź, bo mały!

Mało ładny, bo za mały. A co z dorzecznością?

Dorzeczny też, bo bystry!

 

Adaptacja Straconych zachodów miłości. Dzieciarnia nudziła się; trudno jej było nadążyć za intrygą w sztuce.

Milena Shibush czekała na swoje wejście na widoku, przed całą widownią. Nie było żadnego proscenium, za którym można by się schować. Ze swego miejsca mogła słyszeć, co mówią dzieci. Jak się spodziewała, nie były to żadne pochlebne komentarze.

- Znowu jakaś ramota z historii nowożytnej - jęknęła dziewczynka w pierwszym rzędzie, z policzkami pąsowymi od słońca, nadąsanym, ale lekkim i dźwięcznym głosem. Mogła mieć ze trzy lata. - Jak już muszą brać się za oryginały, czemu nie robią tego porządnie?

 

- W ogóle nie wiem, po co tracą czas i szpikują nas tymi przedstawieniami - dodała od siebie jej mała przyjaciółka tonem, w którym brzmiała już nuta dorosłości. - Przecież znamy to wszystko na pamięć. A to co za przygłup w kłapiących kamaszach?

Przygłupem była Milena we własnej osobie. Gbury, pomyślała. Młodsze dzieci z reguły były nieznośne. Wirusy zapewniały im wszystko, bez żadnego wysiłku z ich strony, dlatego nie miały zielonego pojęcia, że cokolwiek może wymagać trudu.

Prawdę mówiąc, Milenie też nie podobały się te buciska, ale po prostu takie kazali jej nosić.

Grała posterunkowego Cepa. Jej rola to zaledwie trzynaście linijek tekstu. Mam szesnaście lat, skonstatowała. Połowa życia za mną i mówię trzynaście wersów w sztuce, z którą objeżdżamy Dziecięce Ogrody.

W Dziecięcych Ogrodach chowały się sieroty. Było mnóstwo sierot. Milena sama była kiedyś jedną z nich. By uciec od sierot i Dziecięcych Ogrodów, została aktorką. No i proszę, gdzie wylądowała.

Zaczęła przyglądać się twarzom kolegów z obsady. Chłopak z charakteryzacją i brodą, którą zapuścił do roli Birona, akurat też czekał, z tępym spojrzeniem, na swoje wejście. Musiał mieć brodę, po prostu dlatego że miał ją Biron w dawnej, oryginalnej inscenizacji. Takie odtwarzanie szczegółów miało jedynie służyć zachowaniu historii. Milena żyła w kulturze, która bez końca powielała samą siebie, nie rodząc nigdy niczego nowego.

Aktorzy się nudzą, dzieci się nudzą, pomyślała. Po co, po co, po co to robimy?

Wyszła i zaczęła mamrotać jedną ze swych trzynastu linijek:

- Za pozwoleniem jaśnie panów, to ja, Cep.

Może zmienię chociaż buty, pomyślała.

 

Zrobiło się prawie ciemno, zanim Milena dotarła do domu. Szła pieszo chodnikiem nadrzecznej South Bank, marnie oświetlonej spirytusowymi lampami. Na zachodnim horyzoncie utrzymywało się jeszcze trochę różowawej poświaty.

W mroku wyłaniała się z rzadkiej mgły sylweta Teatru Narodowego Południowej Anglii. Stary budynek podpierała klatka bambusowego rusztowania i wielkie, rozległe przypory Lądowego Koralu.

 

ŻYCIE CODZIENNE W PRZYSZŁOŚCI

 

Zoo - tak na co dzień nazywali gmaszysko zarówno przeciwnicy, jak i sympatycy. Milena była zarejestrowaną obywatelką Osiedla Teatralnego, co bynajmniej nie wybraniało jej przed koniecznością występowania na wszystkich głównych scenach Zoo. Cafe Zoo - teatralnej restauracji - nigdy nie zamykano. Aktorzy nie mogli żywić się na słońcu. Ze spurpurowiałą, zbyt ciemną karnacją nie nadawaliby się do żadnego z klasyków. W imię historycznej wierności pozostawali bladzi. Musieli tradycyjnie jeść pokarm i prawie ciągle chodzili głodni.

Milena zachodziła do Cafe Zoo, ilekroć czuła się samotna i miała już dość gotowania na swojej spirytusowej kuchence z jednym palnikiem. Kafejka działała trochę jak homeopatyczny lek na samotność. Siedzący przy stolikach ludzie odchylali się do tyłu, kiedy zbierało im się na śmiech; bywalcy składali się przeważnie ze zdolnej, błyskotliwej aktorskiej młodzieży i dobrze ubranych, wyluzowanych latorośli członków Partii. Milena popatrywała na nich z zazdrością, drepcząc kroczek za kroczkiem do przodu w kolejce po gorącą wodę.

We wszystkich sferach życia historia była na topie. Ludzkie mózgi aż się od niej dusiły. Młodzi ubierali się na czarno, odgrywając słynne postacie historyczne. Nazywali siebie Wampirami Historii. Ich zawirusowane szare komórki podsuwały informacje, które pozwalały unikać anachronizmów. Zjawisko to stało się czymś w rodzaju społecznej manii.

Wampiry wychodziły jedynie wieczorami, gdy nie było już słońca, które mogłoby osłodzić im krew. Młodzież z tych kręgów również skazana była na zwyczajne jedzenie, tyle że stać ją było na posiłki w odpowiednich, historycznych porcjach. Milena mogła pozwolić sobie tylko na niewielką ilość morskiego makaronu albo stek ze sklonowanej kałamarnicy z mrożonymi kluskami. Żołądek jej się skręcał na widok wielkich, czubatych porcji na Wampirzych talerzach. Musiała uciekać wzrokiem.

Zauważyła Cillę, także aktorkę, z którą łączyło ją coś w rodzaju chłodnej zażyłości. Cilla właśnie skończyła obcałowywać na pożegnanie całe mnóstwo policzków. Znała tu wszystkich, nawet Milenę.

- Kim dzisiaj jesteś? - zapytała Milena, stawiając na stole tacę z jedzeniem.

Cilla miała na sobie czarny strój i biały, gruby jak naleśnik makijaż z ciemnymi, Wampirzymi cieniami wokół oczu.

- Sobą - odpowiedziała. - Tak będę wyglądać, kiedy wstanę z grobu.

- Ach, dla odmiany odgrywasz siebie - zakpiła Milena.

- Przynajmniej mam pewność, że nie obsadzą mnie wbrew emploi - odparowała lekko Cilla.

Zawodowo Cilla była na prostej drodze, aby osiągnąć status Zwierzyny: znanego i popularnego artysty teatralnego.

- Wiesz, że gram w tym drętwym gniocie - zaczęła Milena, zmywając po sobie naczynia w garnku z gorącą wodą. - Ratuj, skąd można wytrzasnąć inny kostium? Paraduję po scenie w jakichś koszmarnych trzewikach.

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin