Adrian Lara - Rasa Środka Nocy 11 - Na krawędzi świtu - rozdział 8.pdf

(111 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ 8
KELLAN NERWOWO PRZEMIERZAŁ główną salę w bunkrze rebeliantów,
uczucie wibracji w kościach powiedziało mu, że za grubymi betonowymi ścianami
właśnie wstawał świt. Jego załoga rozproszyła się już kilka godzin temu, zabierając
się do swoich codziennych obowiązków; uzupełniania zapasów, tankowania
pojazdów, konserwacji broni i ogólnym utrzymaniu w dobrym stanie paneli
słonecznych zaopatrujących bazę w energię elektryczną, oraz otaczającego je terenu.
Dla ich pochodzącego z Rasy przywódcy, poranek oznaczał zazwyczaj kilka godzin
niezakłóconej drzemki, ale dzisiaj Kellan nie potrafiłby zasnąć. Nie z Mirą ukrytą w
jego kwaterze. Po konfrontacji z nią wciąż krew wciąż w nim buzowała... nie
wspominając już o nieplanowanym pocałunku, przed którym nie potrafił się
powstrzymać, a jego libido aż krzyczało, żeby go powtórzyć. Kellan wiedział, że
gdyby pozwolił sobie znowu znaleźć się tak blisko niej... gdyby odważył się na nawet
najbardziej niewinny dotyk... to znalezienie sposobu, aby znalazła się pod nim naga
byłoby tylko kwestią czasu.
Zły, bardzo zły pomysł.
Ale cholera, sama myśl o tym sprawiła, że wszystko, co w nim męskie napięło się
w gotowości do działania. Przez całą noc trzymał się z daleka od swojego pokoju i
korzystając ze swojej pozycji wysłał tam Candice.
Tego wieczoru zajrzała ona do Miry kilka razy, by upewnić się, że ma wodę i coś do
jedzenia, oraz zaprowadziła ją do mieszczącej się w bunkrze latryny, z której
1097813377.001.png
używali wszyscy, by mogła skorzystać z toalety i prysznica. Candice złożyła mu
raport, meldując że Mira wyglądała na dość skłonną do współpracy, ale jej oczy nie
przestawały obserwować otoczenia, studiując każdy kąt tego miejsca, kiedy Candice
prowadziła ją przez twierdzę i obok stanowisk ogniowych.
Boże, niemal zabijało go to, że musiał traktować Mirę w ten sposób, że wciągnął ją
w krzyżowy ogień bitwy, w której nigdy nie chciał walczyć. Takiej, co do której
obawiał się, że może nie być w stanie jej wygrać, ani nie przeżyć. A teraz kobieta,
która kiedyś znaczyła dla niego więcej niż cokolwiek, siedziała za zamkniętymi na
klucz drzwiami jego kwatery, nienawidząc go. Pragnąc ujrzeć go martwym, tym
razem na dobre.
Nieważne, jak wiele popieprzonych scenariuszy byłby w stanie wymyślić, nie
zdołałby wyobrazić sobie gorszego. Istniała w nim pewna słaba cząstka, która
pragnęła jedynie pójść do niej teraz i błagać o wybaczenie. Starać się sprawić, żeby
zrozumiała, że to nie było tym, czego chciał. W rzeczywistości było tym, czego
pragnął uniknąć. Przez wszystkie te lata, przez cały ten czas, dystansując się od
wszystkich, kto kiedykolwiek się o niego troszczył i darzył go miłością.
Ale nie odszedł dość daleko.
Nie zdołał przechytrzyć losu i teraz ten go dopadł, wymierzając mu siarczysty
policzek.
Kellan zaklął wściekle i opuścił salę. Oparł się pokusie poszukania Miry, zamiast
tego skierował swoje kroki w stronę celi mieszczącej się głęboko w trzewiach starej
twierdzy. Ponieważ był wzburzony i w agresywnym nastroju, nie mógł wymyślić
sobie lepszego czasu na złożenie wizyty osobie, która naprawdę zasłużyła na jego
gniew.
Jeremy Ackmeyer siedział w wilgotnej, ciemnej celi bez okien z betonowych
bloków o wymiarach dziesięć na dziesięć stóp i kształcie sześcianu. Ciężki, żelazny
skobel został zabezpieczony zamykanym na klucz zamkiem, kraty w drzwiach do celi
przez wieki pokryły się rdzą, ale wciąż były nie do sforsowania. Nie żeby Ackmeyer
wydawał się mieć zamiar testować ich wytrzymałość.
Szczupły i żylasty, nieco niezgrabny młody człowiek ubrany był w workowate
dżinsy i kraciastą koszulę z rogami kołnierzyka przypiętymi na dwa guziki. Jeremy
Ackmeyer stał nieruchomo pośrodku z swojego więzienia. Długie, mysio-brązowe
włosy opadły mu na czoło ponad grubymi szkłami okularów. Głowa Ackmeyera była
opuszczona, smukłe ramiona owinięte wokół ciała, a dłonie wsunięte pod nie. Rzucił
ostrożne spojrzenie, ale nic nie powiedział, kiedy Kellan zbliżył się do krat. Taca z
jedzeniem, którą Candice przyniosła mu kilka godzin temu stała nienaruszona na
betonowej ławce. Oczywiście, puszkowe żarcie pochodzące z resztek wojskowych
racji było prawdopodobnie gumowate.
Nie, żeby Kellan albo jego rodzaj miał jakiekolwiek doświadczenie z ludzkimi
preferencjami żywieniowymi.
- W czym rzecz, Ackmeyer? Czyżby wybór w menu rebeliantów nie odpowiadał
twoim gustom? - cichy głos Kellana odbił się echem od ścian, mroczny z wrogości.
- Może twój gust jest nieco zbyt wyrafinowany dla tak pospolitej strawy.
Oczy człowieka zamrugały za zniekształcającymi je szkłami. Jabłko Adama
podskoczyło na jego szyi, kiedy przełknął ślinę. - Nie jestem głodny. Chciałbym
wyjść z tej celi. Śmierdzi tu grzybem, a tamten róg jest czarny od pleśni.
Kellan uśmiechnął się z wyższością. - Zaraz zwolnię sprzątaczkę.
- To jest szalenie niezdrowe. Tak, naprawdę toksyczne - ciągnął dalej Ackmeyer,
wyglądając na bardziej przerażonego niż aroganckiego. Poruszył stopami, jego ruchy
były niezgrabne, pełne niepokoju. Bardziej przypominał przerażone i
zdezorientowane dziecko niż diabolicznego naukowca.
- To jest trucizna, która unosi się w powietrzu. Zdajesz sobie sprawę, że zarodniki
reprodukują się wykładniczo przez miliony? Śmiertelne niebezpieczne zarodniki,
które ty i ja wdychamy do naszych płuc nawet w tej sekundzie. Więc proszę... może
mógłby pan, otworzyć tą komórkę i mnie wypuścić.
Kellan patrzył pełen niedowierzania, że człowiek wydawał się bardziej przerażony
mikrobami, niż innym bardziej oczywistym niebezpieczeństwem stojącym teraz
naprzeciw niego. Jeśli to była gra, facet był pierwszorzędnym aktorem.
- Nigdzie stąd nie pójdziesz do czasu aż powiem inaczej. Co oznacza, że będziesz
musiał wstrzymać oddech albo szybko nauczyć się jak dojść do ładu ze swoimi
fobiami.
Ackmeyer cofnął się, słysząc uszczypliwy ton Kellana. Zaczął bawić się rąbkiem
swojej wypuszczonej na wierzch koszuli. Marszcząc czoło, ściągnął wąskie brwi.
- A co z kobietą?
- Co ma z nią być?- warknął Kellan.
- Ona była u mnie, gdy to wszystko się zdarzyło. Słyszałem, jak mnie wołała tuż
zanim straciłem przytomność. - Uniósł wzrok, łagodne brązowe oczy były pełne
obawy. - Czy z nią jest... w porządku?
- Ona nie jest twoim zmartwieniem.
Kellan podszedł bliżej do kraty, spoglądając na Ackmeyera przez żelazne pręty.
Wybuchnął głośnym, cierpkim śmiechem, który rozległ się echem w ciszy bunkra.
- Chcesz przekonać mnie, że troszczysz się o inną osobę, nieprawdaż? Jeśli liczysz
na łaskę, u mnie jej nie znajdziesz.
Ackmeyer gwałtownie zamrugał i niepewnie potrząsnął głową.- Możesz myśleć, co
chcesz. Jednak do ataku doszło w moim domu, więc zakładam, że miał on więcej
wspólnego ze mną niż z tą kobietą.
- Cóż za błyskotliwe spostrzeżenie - warknął Kellan. - A może zechcesz
zaryzykować odgadnięcie przyczyny, z powodu której siedzisz teraz w zagrzybionej
celi rebelianckiego bunkra?
Ackmeyer powoli uniósł wzrok i napotkał jego spojrzenie, drżenie wstrząsało jego
szczupłym ciałem. - Podejrzewam, że planujesz wziąć za mnie jakiś okup, albo mnie
zabić.
- Nie szukam sposobu na wzbogacenie się, przelewając krew innego człowieka -
chłodno odpowiedział Kellan. - A ty?
- Nigdy.
Odpowiedź Ackmeyera była natychmiastowa i przepełniona przekonaniem.
- Nie, nigdy bym tego nie zrobił. Życie jest zbyt cenne...
Szorstka kpina Kellana ucięła jego słowa. - Dopóki to życie nie należy do jednego z
Rasy, nieprawdaż?
Wiedział, że jego oczy płoną. Bursztynowy żar pogardy dla niszczycielskiego
geniuszu tego człowieka zabarwił krwawą poświatą jego wzrok, kąpiąc świat w
czerwieni, gdy piorunował naukowca wzrokiem przez grubą żelazną kratę ... mizerną
barierę, powstrzymującą Kellana od rzucenia się na niego z pięściami i kłami.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin