Alexander Meg - Dziecko miłości.pdf

(748 KB) Pobierz
Alexander Meg - Dziecko milosci
MEG ALEXANDER
DZIECKO MIŁOŚCI
ROZDZIAŁ PIERWSZY
1789 rok.
Było to od niepamiętnych czasów najgorsze lato i nawet teraz, pod koniec
września, bez przerwy padał deszcz. A oni, krok za krokiem, szli podmokłą drogą i,
zaiste, tworzyli wielce żałosną parę.
Prudence spojrzała na swego towarzysza. Trudno było ocenić, które z nich
wyglądało gorzej: ona w wystrzępionym surducie i spodniach poprzedniego dnia
zdjętych ze stracha na wróble czy Dan w starym i zbyt kusym ubraniu, z kosmykami
lepiącymi się do czoła.
Zdjęła z głowy starą czapkę z kreciego futerka i podała chłopcu, ale on
odmówił jej przyjęcia:
- Lepiej włóż ją z powrotem - powiedział stanowczo - bo bez niej
rzeczywiście wyglądasz jak prawdziwy strach na wróble.
- Wiem! Jak jednak miałam udawać chłopaka, gdy loki opadały mi na
ramiona?
- Dobrze, że reszta twojego stroju nie cuchnie koniem.
- Dan skrzywił się wymownie. - To straszydło pewnie wypchano słomą ze
stajni.
 
- Idź drugą stroną drogi, jeśli tak ci przeszkadza ten smród. - Prudence
powiedziała to znacznie ostrzejszym tonem, niż zamierzała, i twarz chłopca
natychmiast posmutniała. Dodała więc szybko: - Nie gniewaj się. Jestem zmęczona i
bolą mnie nogi. Nie chciałam być niemiła.
- Może byśmy trochę odpoczęli? - zaproponował Dan. - Tam, pod tym dużym
drzewem, jest sucho i płynie jakiś strumień. Mogłabyś wymoczyć nogi.
- Bo ja wiem ... - zawahała się Prudence i rozejrzała wokół. - Jeśli zdejmę
buty, to pewnie już ich z powrotem nie włożę. - Mówiąc to, krzywiła się z bólu, gdyż
każdy krok powiększał jej cierpienie. Już od dłuższego czasu wyraźnie kulała.
Doszedłszy do zacisznego miejsca pod drzewem, z ogromną ulgą usiedli na
miękkiej podściółce z liści. Szemrzący w pobliżu strumień wyglądał tak zachęcająco i
kusząco, że Prudence nie była w stanie mu się oprzeć. Ściągnęła więc buty, odrzuciła
je na bok i z przerażeniem spojrzała na swoje pięty. Obtarte przez namokłą skórę
butów do żywego mięsa, wyglądały jak krwawa miazga.
Dziewczynie od niezmiernego bólu łzy napłynęły do oczu, lecz
powstrzymawszy je siłą, zanurzyła stopy w lodowatej wodzie. Poczuła się znacznie
lepiej, po chwili jednak ponownie ogarnęły ją czarne myśli. Czy uda im się uciec?
Trzy dni wędrówki na południe okazały się bardzo wyczerpujące. Kilka
kromek chleba, które zaoszczędzili ze skromnych kolacji w tkalni, dawno już zjedli.
Od tamtej pory jedynym ich posiłkiem był chleb i zimny tłusty bekon, którym
poczęstował ich poprzedniego dnia pewien gospodarz.
Prudence wstrząsnęła się na wspomnienie tego człowieka, który od razu
ofiarował im schronienie w stodole, co ona wzięła za objaw litości dla dwojga
zmarzniętych i wygłodzonych stworzeń.
Wkrótce jednak zaczął ich wypytywać, mierząc taksującym wzrokiem stojącą
przed nim zgrabną dziewczynę, ubraną w prosty bawełniany fartuch i brązowy
płaszczyk. Spod białego czepka, zawiązanego pod brodą tasiemkami, wymykały się
rude gęste włosy, opadające kaskadą na plecy i sięgające niemal pasa.
Szczególną uwagę gospodarza przykuły jej jasnopiwne oczy ocienione
długimi czarnymi rzęsami, w których jaśniała wdzięczność, gdy dziękowała mu za
jego uprzejmość.
Wówczas niespodzianie objął ją w talii i przeraził dziwnym, pożądliwym
wzrokiem.
- Wezmę całusa jako zapłatę. - Zbliżył czerwoną, ordynarną twarz i zionął na
 
nią smrodliwym oddechem.
- Proszę mnie nie dotykać! - krzyknęła przerażona Prudence, która trzymała w
ręku kuchenny nóż. - Użyję go, jeśli pan mnie nie puści!
- Nie zdążysz, mała złośnico! - Sięgnął ręką, żeby wyrwać jej nóż, a wtedy
wyśliznęła się z jego uścisku i rzuciła do ucieczki.
- Uciekaj! - krzyknęła do Dana i chłopiec pobiegł za nią.
Byli znacznie szybsi od swego prześladowcy, który niebawem zaniechał
pościgu, lecz Prudence długo jeszcze nie mogła ochłonąć.
To doświadczenie wzburzyło ją do głębi. Wiedziała, że podczas ich wyprawy
dręczeni będą głodem, pragnieniem i zmęczeniem, - nie przewidziała jednak, że sama
jej płeć może stać się dla niej zagrożeniem.
I nagle dostrzegła stojącego na polu stracha na wróble. Natychmiast zrzuciła z
siebie ubranie oraz poplamiony czepek i przebrała się za żywopłotem, wywołując tym
wielkie zdziwienie Dana.
- Po co to robisz? - zapytał.
- Dla zmylenia śladów. Będą szukali chłopca i dziewczyny, a nie dwóch
chłopców.
Na szczęście zadowolił się tym wyjaśnieniem, trudno byłoby jej bowiem
wytłumaczyć dwunastolatkowi, na czym polega czyhające na nią niebezpieczeństwo.
- A teraz zetnij mi włosy - powiedziała Prudence, podając mu nóż.
- Nie, Prudy, nie mogę!
- Musisz. Wtedy nie będzie ich widać pod kaszkietem. Wreszcie ustąpił i
zabrał się do obcinania jej ciężkich loków, które opadły w nieładzie u stóp
dziewczyny, a na koniec roześmiał się.
- Czemu się ze mnie wyśmiewasz? - powiedziała z żalem. - Sama wiem, że
wyglądam okropnie.
- Jeszcze gorzej! Końce włosów sterczą ci na głowie we wszystkie strony.
- Całe szczęście, że nie mam lustra. - Prudence złapała starą czapkę, wcisnęła
ją na głowę i spojrzała groźnie na Dana.
Chłopiec od razu umilkł, a ona szybko odzyskała dobry humor. Strojąc miny,
zaczęła naśladować złośliwych opiekunów z Domu Sierot. Robiła to tak doskonale,
że Dan śmiał się na cały głos.
Tę noc spędzili w opuszczonej oborze z walącym się dachem, dla rozgrzania
przytuleni do siebie. Popędzani dokuczliwym głodem, wczesnym świtem ruszyli w
 
dalszą drogę.
Ujrzawszy starszą kobietę, która rozwieszała pranie pod prowizoryczną
przybudówką, Prudence poprosiła ją o chleb, ale wieśniaczka poszczuła ich psami.
To samo powtórzyło się przy następnych dwóch gospodarstwach, co
doprowadzało Prudence do rozpaczy. Powinna była wyruszyć sama. To nie było w
porządku, że także Dana narażała na głód, a nawet pobicie.
Chłopiec wyczuł jej nastrój i uśmiechnął się do niej wesoło.
- Nie martw się, Prudy! - zawołał. - Popatrz na mnie!
I nim zdążyła zaprotestować, wybiegł na środek drogi i zaczął robić gwiazdy.
- Chyba zostanę akrobatą! - krzyknął.
Żadne z nich nie usłyszało nadjeżdżającego powozu. Nagle na zakręcie
pojawił się pędzący zaprzęg konny.
Prudence chciała ostrzec Dana, lecz głos zamarł jej w gardle. Z przerażeniem
ujrzała, jak chłopiec stanął bez ruchu, zbyt wystraszony, by uskoczyć w bok.
Woźnica skręcił gwałtownie, ale było już za późno. Rozległo się głuche
uderzenie. Mała figurka Dana jakby w zwolnionym tempie uniosła się do góry, a
potem opadła na pobocze drogi.
Prudence, zapominając o obolałych stopach, rzuciła się ku chłopcu i uklękła
na mokrej trawie. Dan leżał przeraźliwie nieruchomy i nie dawał znaku życia.
W ciszy, która nastąpiła, słychać było tylko tupot kopyt rasowych koni z
zaprzęgu. Potem do uszu Prudence doszedł odgłos czyichś kroków.
Poprzez zasłonę łez cisnących się do jej oczu dostrzegła zbliżającego się w ich
kierunku mężczyznę.
- Morderca! - krzyknęła. Zerwała się na równe nogi i ogarnięta nieopanowaną
wściekłością rzuciła się na niego z pięściami. - Zabił pan Dana!
Nieznajomy odsunął ją bez słowa na bok, po czym, nie zważając na swoje
nieskalane spodnie z koźlej skóry, ukląkł na błotnistej drodze i odwrócił Dana.
Delikatnie zaczął badać, czy chłopiec nie odniósł jakiejś rany.
- On żyje - powiedział w końcu. - I nie ma żadnego złamania. Jest tylko
głębokie rozcięcie nad brwią. Musiał się uderzyć, kiedy upadł.
- To pańska wina! - krzyknęła Prudence. - Widziałam, jak uderzył go powóz...
- Miał szczęście, że nie dostał się pod kopyta koni. Poranił go tylko błotnik.
Trzeba go stąd zabrać.
- Niech pan nie dotyka Dana! - zawołała. - Nie dość złego pan już zrobił? Ja
 
się nim zajmę.
Mężczyzna spojrzał na nią.
- Na razie twoje wysiłki nie na wiele się zdały. Uspokój się! Histeria mu nie
pomoże.
Potem spojrzał ponad nią i spoważniał. Prudence odwróciła się i ze
zdumieniem zobaczyła, że za nimi stoi milcząca gromada ludzi.
Był to dziwny tłum przebierańców i choć nikt z nich nie ruszał się, Prudence
poczuła się nagle bardzo nieswojo.
Nie byli to miejscowi gospodarze ani poczciwi wieśniacy lub też robotnicy.
Większość z nich miała na sobie łachmany lub zwykłe worki, a wszyscy byli
niewiarygodnie brudni.
Prudence zauważyła kilka kalek oraz kobiety z niemowlętami przytroczonymi
do bioder, lecz wcale jej to nie uspokoiło, zamiary bowiem tej bandy były zupełnie
jednoznaczne. Wszystkie twarze wyrażały to samo: drapieżną chciwość.
Trafiała im się niezła gratka. Zamożny podróżny, który niczego się nie
spodziewał i pewnie dlatego był bez eskorty. Kilkanaście par oczu zabłysło w nadziei
na bogaty łup.
Kiedy podróżny wstał z ziemi, z gromady wystąpił jeden z mężczyzn.
- Wasza miłość miał jakiś wypadek? - zapytał. - Mam nadzieję, że pańskim
koniom nic się nie stało? - Nie doczekawszy się odpowiedzi, podszedł bliżej i dodał: -
Czy zechciałby pan dać parę groszy biedakom, którzy odnieśli rany w służbie dla
ojczyzny? Potraktowano nas niegodziwie...
Prudence mimo woli przysunęła się do właściciela powozu. Przywódca
żebraków miał przerażający wygląd. Długie tłuste włosy zasłaniały mu twarz do
połowy. Jedno oko zakrywała czarna przepaska, spod niej zaś wymykały się splątane
jak u dzikiego zwierzęcia gęste jasne kudły. Ponieważ brakowało mu prawej nogi,
opierał się ciężko na kuli. Kiedy jednak dziewczyna spojrzała na jego potężną klatkę
piersiową i szerokie ramiona, pomyślała, że nie wolno go lekceważyć.
W tym, co powiedział, mogła kryć się prawda, ale Prudence mu nie ufała.
Spojrzenie jego rozbieganych oczu obudziło w niej strach. Wyczuwała, że ten
człowiek na coś czeka...
Odwróciła się i ujrzała ludzi wychodzących ukradkiem spomiędzy drzew
niezbyt odległego lasu.
- Jest ich więcej - szepnęła.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin