Robards Karen
Żona senatora
- Kochanie, to z pewnością nie jest hot dog. Przypomina mi raczej frankfurterkę.
Dziewczyna była pijana. Na umór. I w dodatku naćpana koką i Bóg wie, czym jeszcze. Odjechała tak daleko w krainę zwidów, że nie wiedziała, co mówi. Przywołał w pamięci ten fakt, patrząc niechętnie na przedmiot jej drwin. A jeszcze przed chwilą odgrażał się tej dziwce, że wetknie jej hot doga w tyłek.
To, na co patrzyli, było małe i pomarszczone. I wyglądało jak frankfurterka, a nie jak hot dog.
- Maminsynek, maminsynek - zachichotała, patrząc na niego przez ramię. Stał w nogach łóżka.
- Chyba cię tak przezywają, nie? A przynajmniej powinni. Maminsynek.
To było przyjęcie i nadszedł czas zapłaty. Dziewczyna przywiązana na łóżku dostała już dwa razy, co chciała, i bardzo się jej to podobało. Słabe światło z kasyna Biloxi położonego na niezbyt odległym wybrzeżu wpadało przez dziurkę od klucza, złocąc jej ciało od karku po palce u nóg.
Wpatrywała się w niego lśniącymi oczyma poprzez czarną woalkę włosów. Zęby miała bardzo białe. I podobnie jak on była zupełnie goła. Leżała na brzuchu, w pozycji przypominającej kształtem literę X; ręce i nogi przywiązał jej do ramy łóżka jedwabnymi wstążkami, które sama ze sobą przyniosła. Pokręciła kusząco pośladkami poznaczonymi śladami miłosnych ukąszeń jednego z poprzednich partnerów.
Wszystko wskazywało na to, że należy do tego rzadkiego gatunku kurew, które naprawdę lubią seks. Mimo wszystko nie cieszył go fakt, że dziewczyna ma ochotę na to, co zamierzał zrobić.
A jak wrzeszczała, kiedy Clay jej wsadził. Słyszał te krzyki przez zamknięte drzwi kabiny, czekając niecierpliwie na swoją kolejkę. Ciało plaskało o ciało, dziewczyna chrypiała z rozkoszy, a on stwardniał jak skała.
Ale teraz ten stan minął.
- Będziesz się tylko gapić, kochasiu, czy zamierzasz jednak coś zdziałać? - spytała.
- Zamknij się. - Pochylił się i dał jej mocnego klapsa.
- Auu!
Wygięła plecy w łuk, udając, że uderzenie naprawdę sprawiło jej ból. Trzepnął ją jeszcze raz i poczuł, że mu staje. A potem wszystko zepsuła tym idiotycznym chichotem.
- Zamknij się - powtórzył. Wszedł na łóżko i ukląkł między jej rozłożonymi nogami.
- Mam nadzieję, skarbeńku, że samo patrzenie ci starczy, bo dzisiaj chyba nic już nie wskórasz. To kapeć.
Chichotała jak wariatka. Zaczął się zastanawiać, czy aby ktoś nie stoi za drzwiami i nie podsłuchuje, tak jak on jeszcze niedawno podsłuchiwał tych dwóch, którzy odwiedzili dziewczynę przed nim. Wszyscy przechodzący korytarzem mogli ich usłyszeć.
Gdy sam stał pod drzwiami, docierały do niego najróżniejsze odgłosy. Oprócz chichotów.
- Przestań się śmiać - warknął, wciskając jej twarz w poduszkę. Drugą poduszką nakrył głowę dziewczyny, by skuteczniej stłumić jej rechot. Trochę pomogło, choć nadal docierało do niego parskanie. Teraz jednak był pewien, że żaden odgłos nie wydostanie się na zewnątrz kabiny.
Nie zawracaj sobie tym głowy - pomyślał. - Raczej spróbuj się skupić. Wziął małego do ręki i zaczął go delikatnie pieścić. Bez skutku. Wmawiał sobie, że to nie ma nic wspólnego z nim. To ona jest wszystkiemu winna. Ona i ten kretyński śmiech.
- Kazałem ci się zamknąć.
Położył się na niej; wielkie cielsko zakryło o wiele mniejsze ciało dziewczyny. Jeszcze mocniej przycisnął poduszkę, która zasłaniała jej głowę. Podziałało. Już się nie śmiała. A nawet jeśli tak, to on przynajmniej tego nie słyszał, więc było mu wszystko jedno.
W porządku. Udało mu się wreszcie znaleźć pozycję, w której mógł jednocześnie zamknąć gębę dziewczynie i zrobić swoje. Opadł na nią całym ciężarem ciała i leżał tak, odzyskując powoli godność i oddech.
Było po wszystkim i po raz kolejny zdołał się jakoś wywiązać z zadania.
Pomyślał, że może nie miałby tych wszystkich kłopotów ze wzwodem, gdyby dał sobie spokój z wódą. Albo z koką. Albo z obiema rzeczami naraz. A może jednak z żadną? Sprawiały mu przecież, do licha, większą przyjemność niż ujeżdżanie kobiety.
Czy ona znów zaczęłaby się śmiać, gdyby zabrał poduszkę? Chyba zabiłby wtedy tę dziwkę. Przecież mogliby ją usłyszeć ludzie z korytarza.
Wreszcie zwlókł się z łóżka. Dziewczyna ani drgnęła. Ubrał się; ruchy miał nadal niepewne; kombinacja spożytych substancji, seksu i kołysania statku wyraźnie dawały mu się we znaki.
Ktoś załomotał do drzwi.
- Hej ty tam, ogier, skończyłeś?
- Nie zdejmuj jeszcze gatek - odparował, odzyskując dobry humor. Zrobił swoje i zrobił to dobrze, dziewczyna wciąż leżała na łóżku jak przekłuty balon; najwyraźniej ją wykończył.
Mógł teraz wyjść na korytarz z wysoko uniesioną głową - był facetem jak każdy inny. Wsunąwszy bose stopy w chodaki, zdjął dziewczynie poduszkę z głowy, uszczypnął ją w pośladek i otworzył drzwi.
- Następny - rzucił z uśmiechem, stając w wąskim korytarzu, znacznie ciemniejszym niż kajuta. Ralph omal go nie potrącił, był tak trafiony, że ledwo trzymał się na nogach.
- Miałeś z niej jakiś pożytek? - spytał przez ramię, już od drzwi. Uśmiechając się głupio, rozpinał spodnie.
Wzruszył ramionami. Znów czuł się znakomicie. Reszta gości bawiła się na górnym pokładzie, dokąd i on zresztą zmierzał. Muzyka była znakomita, dziewczyny gołe, alkohol zimny, prochy darmowe.
Nie potrzeba więcej.
Zamknięte teraz drzwi kabiny tłumiły nieco odgłosy, ale i tak usłyszał.
- Słodki Jezu - jęknął Ralph, a potem zaczął kląć.
- Słuchaj! Chyba mam! Może by ją tak zapłodnić?
Tom Quinlan usadowił się wygodniej na krześle, ale nie zareagował od razu na żartobliwą sugestię przyjaciela. Z rosnącą uwagą i niepokojem wpatrywał się w szczupłą, rudowłosą kobietę z ekranu telewizora. On i jego wspólnik oglądali instruktażowy film wideo, taki, z jakich korzystają trenerzy przed zawodami, a konkretnie przemówienie wygłoszone przez kobietę podczas kolacji z dealerami samochodowymi i ich żonami.
Ilekroć taka możliwość wchodziła w grę, Tom zawsze wolał najpierw zobaczyć swoich klientów w akcji, a dopiero później poznać osobiście. Wydawało mu się, że dzięki temu jest w stanie ich ocenić znacznie bardziej obiektywnie.
Spodziewał się kogoś zupełnie innego. Senator wybrał jednak drugą żonę pod wpływem pewnych części ciała znacznie oddalonych od mózgu. Kobieta była raczej wysoka, szczupła, młoda i piękna. W dobie telewizji mogło to oczywiście stanowić zaletę, jednakże chyba nie w tym konkretnym przypadku. Czekała go walka z zazdrością damskiego elektoratu.
Słuchał suchego, topornego przemówienia rudowłosej i jego niepokój wzrastał. Druga żona Honnekera nie należała do dobrych oratorów - mówiła drewnianym głosem, a w dodatku ściskała mównicę, jakby się bała, że pulpit może gdzieś uciec, jeśli go puści. Tom dostrzegł w tym geście wyraźny wpływ poprzedniego doradcy. Ktoś jej z pewnością narzucił tę okropną manierę.
Tekst mowy ocenzurowany, sposób jej wygłaszania również - tak właśnie oceniał sytuację. Treść jałowa jak wyschnięta na pieprz gleba. Oczywiście Tom potrafiłby sobie z tym wszystkim poradzić. Za wygląd pani senatorowa dostałaby u niego dziesięć na dziesięć, z czego w tej sytuacji wcale nie należało się cieszyć. Aby osiągnąć sukces, należało zmniejszyć ten wynik do sześciu lub siedmiu - czyli tak, by nie przekraczał przeciętnej. Można było również dodać jej lat.
Oparłszy podbródek na splecionych dłoniach, obserwował z uwagą występ kobiety. Włosy miała kasztanowate, z pasmami w odcieniu starego burgunda; zdecydowanie nie marchewkowe, lecz bez wątpienia rude. Nie wiedział, czy to kolor du jour, czy raczej zasługa natury, ale tak czy inaczej należało trochę stonować tę barwę. Opinia publiczna od wieków kojarzyła rudy z nierządnicami, co na pewno nie pomagało w tworzeniu stosownego image'u. Strój wybrała również absolutnie niestosowny - czarną garsonkę z niezbyt głębokim, lecz mimo wszystko niewystarczająco przyzwoitym dekoltem. Żakiet ozdabiały duże błyszczące guziki. Do tego włożyła czarne pończochy i buty na wysokich obcasach - dla żony polityka zestaw odpowiedni raczej na wieczór. Problem polegał na tym, że jej strój ukazywał stanowczo zbyt dużo ciała, którym - musiał to przyznać -miała prawo się szczycić. Spódnica obcisłego kostiumu z dzianiny kończyła się dziesięć centymetrów przed kolanem. I jakby tego było mało, strój musiał kosztować majątek - może nawet dwumiesięczne pobory przeciętnego wyborcy.
Gdy kamera pokazała ją z boku, Tom dojrzał jeszcze stanowczo zbyt wysokie obcasy seksownych pantofli o szpiczastych noskach. A biżuteria, doskonale zresztą dobrana do tej kreacji, z pewnością nie mogła się podobać potencjalnym wyborcom. Błyszczący naszyjnik i klipsy wielkości dziesięciocentówek nie wyglądały jak prawdziwe brylanty. One były prawdziwe. A co gorsza, ów fakt nie uszedł z pewnością uwagi zebranych.
Druga żona senatora Lewisa R. Honnekera IV nie uznaje sztucznej biżuterii. A przynajmniej taki wniosek wyciągnąłby elektorat, o który walczyli.
Problem sprowadzał się do tego, że kobieta wyglądała dokładnie na kogoś, kim w istocie była; nowo poślubioną żoną, wykorzystującą w pełni wszystkie dobre strony małżeństwa z bogatym, dwukrotnie od siebie starszym mężczyzną. Zadanie Toma polegało na złagodzeniu tego wizerunku, stonowaniu wyglądu i zmuszeniu jej do poruszania wyłącznie tematów drogich sercom dam, o których głosy zabiegał pan senator, a więc spraw związanych z dziećmi, pracą, mężami, przygotowywaniem posiłków i tak dalej.
Myśl o pracujących kobietach - powtarzał sobie w duchu. Takich, które chodzą na mecze piłkarskie swoich pociech. I pracuj nad nią, dopóki nie stanie się podobna do nich. Tu właśnie tkwi klucz do urn wyborczych.
Po dokonaniu wstępnej oceny Tom trochę się odprężył.
- Powinna zajść w ciążę - powiedział. - Kobiety uwielbiają takie rzeczy. Na pewno popatrzyłyby na nią życzliwszym okiem, gdyby telepała się jak kaczka i miała brzuch jak balon. Zabieraj się do roboty, Kenny.
- Lepiej ty się do tego zabierz - prychnął kolega Toma. -
Chyba zapomniałeś, że jestem żonaty. Poza tym ona należy do tych, które nie zaszczycą cię nawet uśmiechem, jeżeli nie trzymasz w banku przynajmniej miliona dolców.
- No cóż, w takim razie obaj jesteśmy bez szans - odparł Tom z krzywym uśmiechem. Obecnie mógł się pochwalić zaledwie trzycyfrowym kontem, a Kenny znajdował się w podobnej sytuacji. Na szczęście trafiła im się przynajmniej ta robota. Żadna inna propozycja nie przynosiła ani tak wysokich dochodów, ani popularności.
- Trzeba z pewnością popracować nad jej wizerunkiem. Pozbyć się przede wszystkim tych rudych włosów. I biżuterii. No i ubrania.
- Widzisz, już ją rozebrałeś - zażartował Kenny.
Ale Tom pokręcił tylko głową ze smętnym uśmiechem.
- Dobra, ustalmy to sobie od razu. SZACUNEK jest tutaj słowem kluczowym. Ta kobieta jest naszą klientką.
- Wiem. Nie ma klienta, nie ma forsy. A ja lubię jeść.
- Podobnie jak my wszyscy. - Tom znów zerknął na ekran. - Są może gdzieś tam na podorędziu jakieś słodkie dzieciaczki?
- Tylko przybrane. Z pierwszego małżeństwa senatora. Wszystkie starsze od niej. Słyszałem, że nie darzą macochy zbytnią sympatią.
Tom skrzywił się mimo woli. Znając reguły gry, nie powinien się specjalnie temu dziwić. Choć oczywiście przez te osiemnaście lat wiele rzeczy mogło się zmienić.
- Pies? - spytał z nadzieją, ale Kenny pokręcił głową.
- To może kot, ptaszek, albo chociaż chomik? - indagował z coraz mniejszym entuzjazmem.
Kenny zaprzeczył ponownie ruchem głowy. -Nie.
- Więc właściwie nie mamy z kim pracować?
- Właściwie tak - zgodził się Kenny. - Została nam tylko ta dama.
- Życie to nie bajka, prawda? - westchnął Tom.
- I znowu wracamy do punktu wyjścia, czyli do zrobienia jej dzieciaka.
- Łatwiej o psa - odparł Tom. - Najlepiej jakiegoś kundla ze schroniska. Ona - osoba o czułym sercu - ocali go przed uśpieniem. Pies musi być wielki, niezdarny i uroczy. Albo mały, parszywy, ale jednak uroczy. Uroczy w obu w przypadkach.
- Widzę, że się rozkręcasz - mruknął Kenny.
- Więc zrób z tego użytek. Rozejrzyj się i znajdź psa, którego mogłaby ocalić.
- Ja? Dlaczego ja?
- Bo ja jestem starszym partnerem. Bo ja zamierzam zająć się tą damą w czasie, gdy ty będziesz się uganiał za psem. Bo to był twój pomysł.
- Ja chciałem, żeby zaszła w ciążę. Pies to twój pomysł. Tom pominął tę uwagę milczeniem.
- Nakręcimy kilka reklamówek z nią, Jego Ekscelencją i psem. Niech spacerują po polach, rzucają patyki, tego typu rzeczy. Taki cieplutki, sielski obrazek.
- Ty mówisz poważnie o tym psie?
- Jasne.
- I myślisz, że senator się zgodzi?
- Teraz, gdy ogłoszono wyniki ostatniego sondażu? Na pewno.
- A po wyborach pies może zawsze wrócić do schroniska, prawda? - spytał sucho Kenny.
- To już szczyt cynizmu. Chyba za długo tkwisz w tym interesie. - Tom splótł ręce nad głową i rozsiadł się wygodniej w skórzanym gabinetowym fotelu. Podobnie jak reszta mebli z jego biura, i ten był wynajęty. Tom wracał na scenę, a w takim wypadku znamiona sukcesu odgrywały z pewnością istotną rolę. W tym interesie o wszystkim decydowały pozory. Nikt nie chciał się zadawać z przegranymi.
Może i darł pazurami ziemię, byle tylko wydobyć się z dołka, ale jednak znajdował się już blisko celu.
- Ja już wiem, co będzie dalej. Ty zresztą też. Jeśli Honneker jeszcze bardziej spadnie w sondażach, pozwoli ci działać w sprawie ciąży. Będzie cię o to błagał na kolanach. Zrobi wszystko dla sukcesu.
Tom zaśmiał się krótko.
- Wszystko dla sukcesu. Może powinniśmy to wydrukować na wizytówkach. Quinlan, Goodman i Spółka, doradcy polityczni. Wszystko dla sukcesu.
- Niezły slogan. - Kenny sięgnął po pączka. Rano przyniósł cały tuzin ciastek, a do wpół do jedenastej zniknęło aż pięć, przy czym Tom nie zjadł ani jednego.
- Sądziłem, że jesteś na diecie - mruknął Tom. - Nie miałeś czasem w zeszłym roku ataku serca?
- To nie był poważny atak. Raczej coś w rodzaju ostrzeżenia. I nie zawiniły tu pączki, ale stres.
- Racja. Pewnie. - Tom pomyślał, że gdyby winą za choroby serca obarczać wyłącznie stresy, to on sam dawno by już nie żył. A tak, mimo tego wszystkiego, co się działo przez os Matnie cztery lata, cieszył się doskonałą kondycją i zdrowiem. Kenny, zaledwie o cztery lata starszy, był blady, zbyt tęgi i łatwo się pocił. Tom miał niezbyt wielu tak dobrych przyjaciół, więc trochę się o niego martwił. Tym bardziej że czuł się odpowiedzialny za jego stresy. Wspólnik nigdy go wprawdzie o nic nie winił, ale Tom wiedział swoje. Zawalił sprawę, a to kosztowało ich obu niemal wszystko, do czego doszli.
- Kiedy mamy się spotkać z tą damą? - spytał Kenny, sięgając po kolejne ciastko.
Tom pacnął go po ręku, chwycił pudełko i położył je sobie na kolanach. Kenny łypnął na niego spod oka.
- Na lunchu. Ma wygłosić mowę na Okręgowym Festynie w Neshobie. Chciałem ją najpierw zobaczyć w akcji na żywo, a dopiero potem zabrać się do roboty.
- Wyborcy jej nienawidzą, prawda?
- Żona to najsłabszy punkt senatora. Z sondaży wynika wyraźnie, że jego lubią, ale jej nie cierpią. Kochali Eleanor, pierwszą panią senatorową. Kobiety po prostu kipiały z oburzenia, kiedy jego ekscelencja poślubił SADŻ.
- SADŻ?
- Superatrakcyjną drugą żonę. Gatunek, jak widać, najbardziej znienawidzony przez kobiety.
- A ja rozumiem, dlaczego - powiedział Ken, zerkając na monitor. - To typowa rozbijaczka rodzin. Ma to wypisane na całym ciele.
- Dlatego zostanie mamusią. - Tom odparł zwinnie atak na pudełko z pączkami. - Jeśli nie dosłownie, to w przenośni. Gdy nadejdzie Dzień Elekcji, damski lektorat z Missisipi musi w niej widzieć typową kobietę Południa, jedną spośród siebie. Będą chciały głosować na senatora ze względu na jego żonę.
- Co ty? Uważasz się za geniusza? Myślę, że powinniśmy się cieszyć, jeśli przynajmniej przestaną jej nienawidzić.
- To nie wystarczy. - Tom upchnął pudełko z pączkami w koszu na śmieci i rozgniótł je butem. Skwitował uśmiechem jęk Kenny'ego i wyłączył telewizor. Ekran ściemniał. - Przecież chcemy stanąć na nogi, prawda? Trzeba ich olśnić. Więc ruszmy tyłki i zabierajmy się ostro do roboty. Wyborcy muszą ją pokochać. Ona jest kluczem do sukcesu. Rusz się, Kenny, czas na spotkanie z szefem.
...
KA-KAA