Ulysses Moore - 08 Mistrz Piorunów.pdf

(444 KB) Pobierz
Microsoft Word - Moore Ulysses _ Mistrz piorunów
Ulysses Moore
Mistrz piorunów
Rozdział 1
SZKATUŁKI PRZYGODY
Kamieniczka była wysoka i wąska, w oknach paliły się światła, a furtka z kutego żelaza od
ulicy była uchylona. Chmury kryły gwiazdy, nadając niezwykle groźny wygląd stromemu
dachowi i owalnym oknom w mansardzie. Ulica, przy której stał dom, była wybrukowana i
zapchana zwartym ciągiem zaparkowanych samochodów. Nieco dalej stał mały protestancki
kościółek, potem ulica zbiegała w dół, aż do Tamizy.
Woda w rzece miała kolor asfaltu.
Z błyskiem świateł nadjechała taksówka i zatrzymała się dokładnie przed furtką.
Ktoś uchylił lewe drzwiczki taksówki.
- To na pewno ten adres?
Drzwiczki rozwarły się nieco szerzej i pasażer wyjrzał, rozglądając się dokoła. W tej samej
chwili, jakby odpowiadając na wezwanie, jakaś postać wynurzyła się z cienia parkanu i
podeszła bliżej.
- Witam pana, doktorze Wojnicz - odezwał się mężczyzna cienkim głosem.
Dłoń opartą na drzwiczkach zdobił okazały złoty pierścień.
-Proszę na mnie poczekać - polecił taksówkarzowi doktor Wojnicz.
Zaczekał, aż witający go otworzy mu szeroko drzwiczki, i wysiadł z taksówki.
Człowiek, który go powitał, zrobił pół kroku do tyłu. Wyciągnął rękę, ale natychmiast ją
cofnął, przypomniawszy sobie, że doktor Wojnicz nigdy nikomu ręki nie podawał. Zaczekał,
aż Podpalacz włoży na głowę melonik i oprze parasol o ziemię.
- Okropne miejsce - stwierdził doktor Wojnicz, rozglądając się dokoła.
-Naprawdę tak pan uważa? To jedna z willowych dzielnic bardziej...
Parasol podskoczył nagle do góry.
-Phi! Mieszczańska architektura pełna zbytecznych zawijasów! Ozdóbki nie chronią przed
deszczem ani przed chłodem. Wejdźmy do środka, żeby obejrzeć to bezużyteczne
znalezisko...
Postać z mroku poprowadziła mężczyznę przez otwartą furtkę.
- Chodzi o dzieła pana Farrinora... - szepnął witający, pokazując doktorowi Wojniczowi
wizytówkę, na której widniało nazwisko:
Hopper Fairinor - Szkatułki Przygody. -
- To znaczy?
- Powiedziałbym, że są interesujące.
I znowu nerwowe machnięcie parasolem.
- Interesujące. To jak wypowiedzenie wojny.
- Sam pan to oceni osobiście, doktorze Wojnicz.
Minąwszy furtkę, mężczyźni przeszli obok latarenki,
która oświetlała ogród. Była w kształcie człowieczka w czarnym garniturze, z eleganckim
ciemnym krawatem i w meloniku, takim samym jak melonik Malariusza Wojnicza.
-Pan Farrinor oczekuje nas w salonie. Przygotował herbatę...
- Nie pijam herbaty. Tylko napar z rabarbaru.
Dwaj mężczyźni weszli do domu, już nic nie mówiąc. Minęli elegancki hol z pustym
wieszakiem i skierowali się
do salonu, gdzie pan Farrinor, siedzący dotąd na kanapie, zerwał się natychmiast na równe
nogi.
- Pan doktor Wojnicz! - wykrzyknął głosem zdradzającym wzruszenie. - Nigdy nie
sądziłem, że będę miał zaszczyt...
Malariusz Wojnicz zdjął melonik i oparł parasol o stoliczek, rozglądając się wokół.
- Niech pan sobie oszczędzi frazesów na powitanie, panie Farrinor. Obaj znamy dobrze
powody, dla których tu przyszedłem.
Pan Farrinor był bardzo chudym młodym człowiekiem.
-Oczywiście. Największy krytyk literacki na świecie nie wyrusza w drogę, by usłyszeć
komplementy.
- No właśnie. A zatem, gdzie są pańskie dzieła?
- Na stole przed panem - odparł pan Farrinor. - Nazwałem je Szkatułkami Przygody.
Malariusz Wojnicz szturchnął swego towarzysza i złośliwie zachichotał:
- Skromny ten nasz pan Farrinor, czyż nie?
Nie czekając na odpowiedź, zbliżył się do stołu i spojrzał na dziwne przedmioty rozłożone
przed sobą. Wyglądały jak książki o rozmaitych wymiarach, tyle że zamiast z papieru były w
całości wykonane z drewna. Obrócił w rękach egzemplarz Latającej podróży rodziny
Ventosa, podziwiając delikatną fakturę. Drewniana książka otworzyła
się z cichym stuknięciem, ukazując wewnątrz zapisane stronice i ilustracje podobne do
starych pocztówek.
-Rozumie pan, doktorze Wojnicz... od papieru do drewna... i od drewna do papieru... coś w
rodzaju wędrówki w głąb czasu, do miejsca, gdzie skupia się wyobraźnia. Drewno dla
przypomnienia pierwotnej materii pisarskiej, podstawy sztuki opowiadania. Drewno dla
ochrony wyobraźni i...
- ...i drewno do rozpalenia wielkiego ognia - zakończył cierpko Malariusz Wojnicz.
Pan Farrinor leciutko drgnął.
- Ach, zapewne, to jasne: drewno do rozpalenia ognia, bez wątpienia, żeby ogrzać
serce...
Malariusz Wojnicz zamachał niecierpliwie rękoma.
- Daj pan spokój z tymi wszystkimi bezsensownymi teoriami artystów! Kiedy mówię o
ogniu, panie Farrinor, to mówię o ogniu, który spala, który niszczy, co niepotrzebne i
pozostawia po sobie piękną górę popiołu! - Spojrzał groźnie na drewniane książki leżące na
stole.
- Nie podobają się panu moje Szkatułki Przygody...
- Wprost przeciwnie, panie Farrinor. Uważam je za niezwykle... oryginalne. - Zabębnił
palcami po okładce innej książki zatytułowanej Podróżujące miasto. Wziął ją do ręki i
otworzył: wewnątrz znajdowały się zapisane strony, kompas i cyrkiel.
- Zwrócił pan uwagę na skrzypienie okładki? – spytał półgłosem pan Farrinor. -
Dodałem je, żeby nadać pewnej tajemniczości. No, a kompas przyda się oczywiście tym
czytelnikom, którzy zechcą się udać na poszukiwanie „podróżującego miasta".
Malariusz Wojnicz zamknął gwałtownie okładkę książki z głuchym trzaskiem.
- Dość! - wykrzyknął. - Czy to są jedyne istniejące egzemplarze?
- Tak. Wszystkie są wykonane ręcznie.
- Doskonale. - Doktor Wojnicz zaczął krążyć po salonie, przyglądając się każdemu
szczegółowi. - Wydaje mi się, że lubi pan podróżować, panie Farrinor?
- O tak,panie...
Trzeci mężczyzna w salonie znacząco zakaszlał.
- Chciałem powiedzieć: doktorze Wojnicz. Kiedy mogę, doktorze Wojnicz. Kiedy tylko
mogę.
Malariusz Wojnicz przystanął przed maską afrykańską zawieszoną nad płonącym kominkiem.
- Dogońska - zauważył pan Farrinor.
- Jak pan mówi?
- Maska, którą pan widzi, to rytualna maska afrykańska Dogonów. To lud mieszkający
w Afryce Środkowej, który...
Malariusz Wojnicz obrócił się.
- Pan sobie kpi ze mnie, panie Farrinor? Ja nie podróżuję. Nienawidzę podróży. Podróż
to niewygoda, podróż
to sytuacje nieprzewidziane. Stracony czas. A ja nie mam czasu do stracenia. Zwłaszcza teraz,
kiedy muszę kontrolować takich jak pan. Jest jednak coś, co mnie dziwi, jeśli mam być
szczery. Pan sobie tego wszystkiego nie wymyślił. W środku tych drewnianych szkatułek są
nie tylko... słowa, lecz także przedmioty. Konkretne przedmioty. Pan igra z rzeczywistością.
- Tak właśnie, doktorze Wojnicz! - wykrzyknął pan Farrinor. - Nie mógłbym tego lepiej
wyrazić! Ja igram z rzeczywistością. Moją ideą jest przekształcenie opowieści o przygodzie
w...
- Pańska idea! Pańska idea! Pan to nazywa ideą? - zapytał wściekły Malariusz Wojnicz.
- Ile ma pan lat, panie Farrinor?
- Skończę dwadzieścia dwa w przyszłym tygodniu.
- No właśnie! I doprawdy sądzi pan, że można mieć jakąś ideę w wieku dwudziestu
dwóch lat? Że można... pisać i rzeźbić, i igrać z rzeczywistością... w wieku dwudziestu dwóch
lat?
-Ja...
Parasol Malariusza Wojnicza uniósł się, tnąc powietrze, i znalazł się tuż przed nosem pana
Farrinora. - Czy wie pan, mój młody przyjacielu, że nie igra się z rzeczywistością?
Parasol opadł. Surowy krytyk sztuki obrócił się na pięcie i złapał za swój melonik, wychodząc
szybko z salonu.
- Proszę za mną, panie Farrinor.
- Dokąd chce pan iść?
- Rusz się pan! - zagrzmiał krytyk, wychodząc w wilgotną noc londyńską.
Zatrzymał się jednak na moment i obrócił ku trzeciemu mężczyźnie, który odprowadził go na
zewnątrz.
- Przekonywający i straszliwy marzyciel. Wciągnij go na listę Osobistości
Niebezpiecznych i zniszcz wszystkie oryginały - powiedział cicho.
Mężczyzna skwapliwie przytaknął.
- To znaczy gazem?
Niebo nad miastem zagrzmiało.
Malariusz Wojnicz spojrzał na chmury poprzecinane błękitnymi błyskami.
- Nie. Lepiej niech to będzie stare, zdrowe uderzenie pioruna.
-Już jestem! - zawołał młody autor, dołączając do nich.
Malariusz Wojnicz poprowadził go do taksówki, która czekała na nich przed domem. Usiedli
z tyłu, plecami do ulicy pełnej eleganckich willi.
- Do licha! - zawołał pan Farrinor zaledwie ruszyli. - Zapomniałem kluczy! - Potem
zachichotał. - Kiedy się śpieszę, zdarza się, że zostawiam je w domu.
- Pan mieszka sam, panie Farrinor?
- Tak, a dlaczego pan pyta?
- Och, tak tylko, przez ciekawość.
-A propos ciekawości... może mi pan zdradzić, dokąd jedziemy w środku nocy?
- Zna pan Wiliama Turnera, panie Farrinor?
- Malarza?
- Tak. Sądzę, że zna pan wobec tego również jego wielki obraz Pożar parlamentu}
- Widziałem go dziesiątki razy.
- A potrafi mi pan powiedzieć, dlaczego ten pożar wybuchł, panie Farrinor?
- Nie, zupełnie nie.
-Ponieważ ktoś miał jakąś ideę - odparł Malariusz Wojnicz, krzyżując dziwacznie dłonie na
rączce parasola.
Rozdział 2
GORĄCA CZEKOLADA
Taksówka mknęła szybko, gdy tymczasem noc wolno przechodziła w dzień. Rick Banner
trzymał nos przyklejony do szyby.
Czuł się jak czerwona rybka przyzwyczajona do pływania w maleńkim akwarium, a
niespodziewanie wrzucona do morza.
Morzem w tym wypadku był Londyn, stolica. I wielki dworzec kolejowy. Sznur taksówek
czekających na parkingu jak sfora żelaznych zwierząt, ze światłami podobnymi do wielkich
oczu. A poza tym wszystkie te ulice i domy, ruch, drapacze chmur, które wystrzelały
znienacka jak dziwaczne pomyłki ze szkła i betonu. Oświetlone szyldy nad lokalami.
Osoby podążające w ciemności. Tamiza. Słynna wieża zegarowa.
- O rany - jęknął Rick, opadając na oparcie siedzenia.
- Nie sądziłem, że Londyn jest taki wielki.
Nawet wnętrze taksówki go męczyło: na szybie oddzielającej od szofera były przyczepione
numery telefonów, plan miasta, regulamin stowarzyszenia taksówkarzy, karta praw klienta i
nawet reklama najlepszej hinduskiej restauracji w stolicy. Natłok informacji.
-Nie robi na tobie wrażenia takie wielkie miasto?
- wybuchnął w końcu.
Jason, siedzący obok niego, pokręcił głową.
- Nie. Tu wyrosłem.
-1 nie tęsknisz za Londynem?
-Trochę, tak... ale nie zamieniłbym Kilmore Cove na Londyn.
- Mówisz serio?
- Chyba tak - odparł Jason i nagle zamilkł.
Młody Covenant odczuwał coś dziwnego. To nie był smutek. Było to coś pośredniego między
melancholią z powodu utraty czegoś i dumą, że się należy do czegoś lepszego, do maleńkiego
i zarazem nieskończonego świata Kilmore Cove. Nagle powietrze przeszył daleki ryk syren.
Pożar, gdzieś w mieście wybuchł pożar.
Rick popatrzył na zegarek.
- Ile się jedzie na lotnisko?
- Ze dwadzieścia minut.
- W porządku - odparł. - Jeśli nie wydarzy się nic nieprzewidzianego, będziemy przed
czasem.
- Taa... - mruknął Jason, nasłuchując ryku syreny.
Dwa wozy strażackie zbliżały się do nich z tyłu w błysku migocących, niebieskich i
czerwonych, świateł. Taksówkarz zwolnił i zjechał na bok, by umożliwić im przejazd, potem
powrócił na swój pas, podczas gdy pulsujące światła ginęły wśród ulic miasta.
-Nieciekawa sprawa - powiedział Rick, myśląc, podobnie jak Jason, o Klubie Podpalaczy.
- Może to tylko jakiś kot na drzewie?
- Albo jakaś staruszka, która zatrzasnęła drzwi od zewnątrz.
Roześmiali się, choć żaden z nich nie miał chęci do śmiechu. Obaj tkwili z nosami
przyklejonymi do szyby, wypatrując płomieni czy smugi dymu. Ale nic nie zobaczyli.
Kiedy dotarli na lotnisko Heathrow, padał drobny deszczyk.
- Mogę zapłacić złotą monetą? - zapytał Jason kierowcę, grzebiąc w plecaku, do którego
Nestor zapakował ich wyposażenie Podróżników w Wyobraźni.
Mężczyzna odpowiedział w narzeczu hindusko-angiel-skim. Jason zdecydował, że to nie jest
dobry moment do żartów. Wygrzebał z portfela jakieś marne funty, które mu pozostały, i
zapłacił za kurs.
- Rachunek poproszę - zwrócił się jeszcze do kierowcy, zanim wysiadł przed wejściem
do hali lotów międzynarodowych.
Rick stał przed nim z głową zadartą do góry.
- Masz zamiar tu moknąć czy możemy wejść? - spytał go Jason.
Rick zmrużył oczy od deszczu.
- To samoloty odlatują nawet i w deszcz?
Jason się roześmiał.
- Kurczę, Rick, a co to za deszcz? Jasne, że odlatują.
Rick wydawał się uspokojony. Poprawił sobie plecak
na ramionach i poszedł za Jasonem przez szklane drzwi, które bezszelestnie otwarły się na
fotokomórkę. Kiedy już wszedł do wielkiej hali portu lotniczego, przystanął i ścisnął
przyjaciela za ramię.
- Zanim coś powiem czy zrobię, lepiej, żebyś wiedział, że ja nigdy w życiu nie leciałem
samolotem.
- Och, ja też nie!
-1 nie masz stracha?
-Nie.
- Szczęściarz z ciebie. Dla mnie to szaleństwo.
- Większe niż egipska Kraina Puntu? Czy ogrody księdza Gianniego?
-E, może nie, ale wszystkie tamte miejsca... to było
trochę jak we śnie, prawda? Jakbyśmy zasnęli na pokładzie Metis, żeby się zbudzić... trochę
potem. Nie wydawały się takie... realne. A żeby przybyć tu, nie przechodziliśmy przez Wrota
Czasu. I... nie mamy ze sobą żadnego zeszytu Ulyssesa Moore'a, który by nam wskazał drogę.
- Wsiedliśmy tylko do lokomotywy z 1974 roku, która całą noc jechała przez Anglię.
- A potem do najzwyklejszej taksówki.
-1 dojechaliśmy tu.
Rozejrzeli się dokoła.
- A teraz? - spytał Rick, puszczając w końcu ramię Ja-sona.
- Nie martw się, wiem dokąd iść. Musimy znaleźć nasz lot na tablicy odlotów, tej tam,
widzisz?
- A jaki jest nasz lot?
- Londyn - Tuluza.
Rick przeszukał wszystkie loty wypisane na tablicy odlotów. Po chwili znalazł właściwy. -
Check-in 15. Co to znaczy?
- Że musimy podejść z naszymi dokumentami i bagażem do panienki, która urzęduje w
okienku numer 15, żeby zaklepać nasz lot.
- Dlaczego? A moglibyśmy nie polecieć?
- Co się z tobą dzieje,- Rick? Nigdy nie słyszałem, żebyś zadawał tyle pytań.
Doszli do niewielkiej kolejki, która ustawiła się przed okienkiem numer 15. Chłopcy
wyciągnęli paszporty z plecaków.
- Pokaż, jak wyszedłeś na zdjęciu - poprosił Jason.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin