Ulysses Moore - 12 Klub Podróżników W Wyobraźni.pdf

(632 KB) Pobierz
Microsoft Word - Moore Ulysses - Klub Podróżników w Wyobraźni
Ulysses Moore
Klub Podróżników w Wyobraźni
I znów rzekła doń mądra Penelopa: gościu, zaiste próżne są sny, a ich mowa bez związku i nie wszystko
ludziom się spełnia. Dwie są bowiem bramy zwiewnych snów: jedna z rogu, druga z kości słoniowej...
Homer, Odyseja, Pieśń XIX, w. 559-563, przełożył Jan Parandowski
Rozdział 1
UPADEK
Jason i Julia przytuleni do siebie zastygli w pobliżu schodków wykutych w skalnym urwisku Salton Cliff.
Wybiegli tu, kiedy dom zaczął się trząść. Przerażający wstrząs raptownie wyrwał ich ze snu.
Potem ją ujrzeli: brygantynę. Stała na redzie przed plażą w Kilmore Cove, cała czarna z żaglami w kolorze
smoły. I osiem luf armatnich wycelowanych prosto w nich.
Usłyszeli huk eksplozji prochu strzelniczego, zaraz potem świst - i blade niebo przedświtu rozbłysło nagle
płomieniem.
- PADNIJ! - krzyknął Jason, pociągając siostrę na ziemię i osłaniając ją całym sobą.
W wieżyczkę Willi Argo trafiła kula armatnia, przebijając okna.
- JASON! JULIA! - wołali w panice państwo Covenant, podczas gdy dookoła nich spadał na
dziedziniec deszcz szklanych odłamków.
Usłyszeli drugi świst, po nim trzeci i czwarty; pocisk rozbił doszczętnie werandę i potoczył się po
dywanach w głąb domu niczym ogromna kula do gry w kręgle. Kolejny uderzył ponownie w wieżyczkę, a
ostatni zatrząsł pniem stuletniego drzewa i jeszcze dymiąc, zarył się w wilgotnej ziemi ogrodu.
Julia wpatrywała się w to wszystko z szeroko otwartymi oczami. - To nie może być prawda - wyszeptała
oszołomiona.
- Nie ruszaj się! - rozkazał jej brat, a sam poderwał się i szybko odbiegł.
Huk. Płomień. Świst, który zagłuszył krzyk przerażonej Julii:-JASON!
Następny pocisk przeleciał między drzewami, gdzie wcześniej stał domek Nestora, i zburzył murek.
Pani Covenant nie była w stanie powstrzymać histerycznego szlochu, choć mąż uspokajał ją, jak mógł.
Ale i on rozglądał się wokół z przerażeniem, niezdolny pojąć, co się dzieje.
Potem wieżyczka przechyliła się na bok, ze zgrzytem podobnym do ryku zranionego zwierzęcia, i na
starym murze Willi Argo zarysowała się głęboka szczelina.
- JASON! - wołała ciągle Julia, najgłośniej, jak tylko mogła. - DOKĄD TY LECISZ?
Ale brat jak gdyby w ogóle jej nie słyszał. Przeleciał pędem obok rodziców przytulonych do siebie w
chmurze kurzu i zasypywanych odłamkami. Ojciec miał na sobie piżamę w biało-niebieskie paski, mama -
długą nocną koszulę, na której widok robiło się zimno.
- Samochód, szybko! - krzyknął Jason, wskazując garaż. - Musimy stąd wyjechać samochodem!
Gdzie kluczyki?
Ale kiedy popatrzył na rodziców, dostrzegł w ich oczach kompletne zagubienie. Nie rozumieli go, jakby
mówił w jakimś obcym języku. W jednej chwili dotarło do niego, że musi działać sam: wbiegł do kuchni,
rozejrzał się i znalazł klucze na zwykłym miejscu, na tacce z podręcznymi drobiazgami. Chwycił je i rzucił
ojcu, a ten złapał je wprawdzie, lecz przyglądał się im, jakby pojawiły się w jego rękach za sprawą jakichś
czarów.
- Musimy uciekać! Szybko! Jesteśmy pod ostrzałem! -wyjaśnił rzeczowo Jason z udawanym
spokojem.
Pan Covenant ciągle wpatrywał się w kluczyki od samochodu. - To znaczy, że... co mówiłeś, Jasonie?
Ale syn ponownie zniknął wewnątrz domu. Huk. Świst. Kolejny wybuch i krzyk przerażenia państwa
Covenant.
Samochód w garażu.
Tak, samochód to dobry pomysł.
- Julio, biegiem! Tędy! - ocknął się pan Covenant, ciągnąc żonę przez ogród.
Jason przebiegł przez kuchnię jak w transie, tak skupiony na tym, co chciał zrobić, że niczego wokół
siebie nie słyszał. Wpadł do pierwszego pokoju, gdzie zobaczył armatni pocisk, który zniszczył werandę i
pozostawił na dywanie jeszcze dymiącą szramę. Chłopiec nie potrafił się oprzeć pokusie, by go nie
dotknąć: pragnął tego, odkąd obejrzał swój pierwszy film o piratach. Był ciekaw, czy te żelazne kule...
- Aj! - wrzasnął, cofając gwałtownie rękę.
Przynajmniej ta ciekawość została zaspokojona: armatnie kule bezpośrednio po wystrzeleniu parzyły.
Pobiegł dalej. Minął drugi salonik, kamienną komnatę z Wrotami Czasu i dotarł do schodów. Próbował nie
patrzeć na mnóstwo bibelotów rozsypanych na podłodze, na zrzucone albo krzywo wiszące na ścianie
obrazy. Po kilku pierwszych stopniach nagle przystanął: usłyszał daleki pomruk, a potem coraz to
głośniejszy świst nadlatującego pocisku.
Instynktownie kucnął na schodach i osłaniając głowę rękami, czekał na wybuch.
„Nie teraz!" - błagał w myślach, kiedy coś wybuchło kilka metrów nad jego głową. Lustro na szczycie
schodów stłukło się w drobny mak i na Jasona spadł istny deszcz małych, ostrych, szklanych drzazg.
Odczekał kilka chwil, pochylił się i ruszył dalej biegiem po schodach.
Kula armatnia trafiła dokładnie w sam środek lustra i do połowy zaryła się w ścianie, na której wisiało.
Każdy srebrzysty kawałeczek odbijał twarz chłopca. Była odmieniona z powodu napięcia, ale w jego
oczach płonęła wściekła determinacja.
Obrócił się: drzwi prowadzące do wieżyczki leżały na boku, wyrwane z futryny, a z tego, co pozostało po
pracowni Ulyssesa Moore'a, szedł lodowaty podmuch. Mimo ryzyka Jason przeszedł nad wyrwanymi
drzwiami i wszedł do środka.
Pokoik w wieżyczce był niebezpiecznie przechylony na bok. Podłoga otworzyła się niczym łupina
mandarynki i belki wyglądały jak połamany na kłujące kawałki wachlarz. Stół, krzesła, kufry, modele
okrętów, dzienniki i wszystkie skarby Ulyssesa Moore'a leżały na stercie w najodleglejszym kącie. Jason
uchwycił się futryny drzwi i z trudem opanował zawrót głowy.
- Nie - powiedział sobie. - Nie teraz.
Przez wybite okna widział zatokę Kilmore Cove, ciemne morze i zakotwiczony okręt z całkowicie czarnymi
żaglami. Las drżących pochodni oświetlał pokład okrętu, na którym dziwaczna załoga złożona z małp
uwijała się gorączkowo przy ośmiu pokładowych działach.
Jason spróbował policzyć, ile do tego momentu słyszał wystrzałów: pocisk, który rozbił lustro, był chyba
siódmy. Nie, ósmy, licząc też ten, który ich zbudził.
Zastanawiał się, czy na okręcie znowu ładują działa, bo już od dłuższej chwili nie słychać było ani
wystrzałów, ani świstu armatnich kul. Z zewnątrz dochodziły tylko odgłosy kroków na żwirze, warkot
zapuszczanego silnika w aucie, pełen niepokoju głos jego matki, która go nawoływała: -Jason! Gdzie
jesteś? Jason!
W tej chwili podłoga wieżyczki uniosła się raptownie i przechyliła jeszcze bardziej na bok. Kufer Ulyssesa
Moore'a zaczął się zsuwać po powstałej pochyłości, przewrócił się, otworzył, wysypując górę papierzysk i
notesów zapełnionych rysunkami. Jason zdecydował z bólem w sercu, że jest za mało czasu na ratowanie
także i tego. Zacisnął zęby, wysilił wzrok i dostrzegł wreszcie przedmiot, po który tutaj przybiegł.
Zobaczył ją w najdalszym kącie, całkiem w głębi, w stosie książek i potłuczonych doniczek: pozytywka o
dziwnym ośmiokątnym kształcie, rodzaj karuzeli z ośmioma łódeczkami zamiast koni. Przez długi czas był
to po prostu jeden z tysięcy przedmiotów zapełniających szuflady, szafy, półki i zakamarki Willi Argo.
Jedna z niezliczonych pamiątek uzbieranych podczas wielu, wielu lat podróży po miejscach rzeczywistych
i w Wyobraźni. Ale właśnie poprzedniego wieczoru spędzonego u Blacka Wulkana Jason i Julia odkryli, że
ta pozytywka była starą pamiątką rodzinną, prezentem od niejakiej Elisabeth Kapler dla Johna Joyce'a
Moore'a, ojca Ulyssesa. Przedmiotem, który skrywał wielką tajemnicę.
Spróbował oprzeć stopę na tym, co pozostało z podłogi pokoju, i nacisnął ją z całej siły, by sprawdzić
wytrzymałość wieżyczki. Poczuł, jak się trzęsie i dygocze, jakby miała zamiar zaraz runąć, ale - nie do
wiary - wytrzymała! Stare mury Willi Argo trzymały się! Jason zaryzykował drugi krok, po czym kucnął i
zaczął posuwać się na czworakach. Szedł bardzo, bardzo powoli, nie spuszczając oka i z podłogi, i z
okrętu w zatoce.
Czy to możliwe, że okręt przypłynął po tym, jak uruchomili pozytywkę? Może to był i głupi pomysł, ale
przekonał się już, że nie należy wykluczać żadnej hipotezy, nawet najbardziej zwariowanej.
A jeśli to pozytywka spowodowała pojawienie się tego przeklętego okrętu, to może udałoby mu się za jej
pomocą odesłać okręt tam, skąd przybył. Był tylko jeden sposób, by się o tym przekonać. Sunął dalej po
podłodze i zbliżył się jeszcze trochę do stosu przedmiotów w głębi pokoju...
- Jason! - Wołania zaniepokojonych rodziców zagłuszył nagle przeraźliwy huk.
Chłopiec znowu wyjrzał przez okno i ujrzał przez moment dwa języki ognia odbijające'się w morzu.
- Nie... - mruknął przez zaciśnięte zęby.
Oparł stopy o otwarty kufer w rogu pokoju. Ledwie zdążył dwa razy mrugnąć, kiedy usłyszał brzęk
tłuczonego szkła i mnóstwo głuchych plaśnięć. Kolejna kula armatnia trafiła dokładnie w bibliotekę z boku
wieżyczki.
- Do diabła! - Jason rzucił się szczupakiem do przodu.
Jego palce przesunęły się po starym skórzanym kufrze
nabitym mosiężnymi guzami, znalazły kartki z książki, drewniany kadłub jednego z modeli okręcików, jakie
dawny właściciel lubił robić, i w końcu...
Następna kula armatnia wpadła pomiędzy klomby w ogrodzie, wykopując głęboką bruzdę w zimnej
jeszcze ziemi. Cała konstrukcja wieżyczki znowu się zatrzęsła i jeszcze bardziej przechyliła. Dzienniki,
obrazy, posągi i krzesła wyleciały przez rozbite okna, potoczyły się po dachu i spadły na dziedziniec.
Jasonowi zaparło dech. Nagle został przygnieciony do ściany przez coś, co uniemożliwiało mu ruchy, ale
nie poddał się: nie przestawał szperać wolną ręką wśród zwalonych na stos przedmiotów i w końcu
wyczuł pod palcami kanciastą bryłę pozytywki. Wyciągnął ramię najdalej, jak mógł, i pomalutku, centymetr
po centymetrze zaczął ją przyciągać do siebie. Dotknął jej drugiego boku i po wielu wysiłkach zdołał ją
wsunąć sobie w dłoń.
- Nareszcie! - wysapał radośnie.
- JASON! - Tym razem to był głos Julii.
Jason chwycił pozytywkę, pomyślał: „Już idę", spróbował się jakoś wyswobodzić i raz jeszcze pomyślał:
„Już idę". Starał się skierować w stronę drzwi nad sobą, ale gdy tylko posunął się o pół kroku w tę stronę,
drewniane belki łączące rusztowanie wieżyczki z główną częścią domu nagle pękły.
Po chwili, która wydawała się wiecznością, wieżyczka Willi Argo obróciła się i zwaliła na ziemię.
Rozdział 2
KOMORA CELNA W KRAINIE Z WYOBRAŹNI
- Jesteście we właściwym miejscu - stwierdziła urzędniczka blondynka w Biurze Podróżników w
Wyobraźni na Świecie.
- Musicie wypełnić ten formularz po przeczytaniu regulaminu - dodała ruda urzędniczka z miłym
uśmiechem.
- Ale Nić Ariadny do Mrocznych Portów przyznaje się tylko podróżnikom pełnoletnim - dorzuciła
urzędniczka szatynka, nawet na nich nie patrząc.
- Hej, chwileczkę! Ja jestem pełnoletni! - zaprotestował mały Flint, bezwstydnie kłamiąc.
- Ciii... - uciszył go Nestor, stojący obok. - Pozwól, że ja to załatwię.
Mały Flint się naburmuszył, ale usunął się na bok. Co za idiotyczna sytuacja! Krążą już od wielu godzin po
różnych urzędach w Labiryncie Miejsc z Wyobraźni i ciągle nie udaje im się pokonać tej straszliwej
biurokracji. I co gorsza, odkąd tu przybyli przez wulkan na wyspie będącej więzieniem kapitana Spencera,
nie mieli niczego w ustach.
Stary ogrodnik pokuśtykał do lady, usiłując patrzeć jednocześnie na wszystkie trzy półpostaci urzędniczek
opatrzone jednakowymi identyfikatorami niczym obiekty muzealne: Irena (blondynka), Dike (ruda) i
Eunomia (szatynka). Siedziały tuż koło siebie rozdzielone jedynie zasłoną z kolorowych nici - poplątaną
siatką, która pokrywała tu wszystko: sufit, ściany, podłogę. Od strony lady nici były przywiązane do
dziesiątków haczyków, po czym ginęły gdzieś w głębi pomieszczenia.
To właśnie po to Nestor i jego mały towarzysz odbyli taką długą drogę: jak się bowiem dowiedzieli, Nici
Ariadny były jedynym sposobem, żeby nie zabłądzić w niekończących się meandrach Labiryntu.
Urzędniczka blondynka nosiła śmieszne okulary w kształcie motyla i zarządzała dziesiątką białych
szpulek, ustawionych jedne na drugich niczym serwis kieliszków do szampana. Jej sąsiadka, ruda, tonęła
w słownikach, re-
pertoriach, tomach i spisach, regulaminach i kodeksach. Na ich widok Nestor natychmiast pomyślał o
swoich książkach w Willi Argo i westchnął ciężko, kiedy urzędniczka szatynka uniosła nożyczki, odcięła
jedną z licznych nici, jakie miała koło siebie, i podstemplowała jakąś kartkę.
- Faktem jest, proszę pań... - zaczął stary ogrodnik, siląc się na spokojny ton - że krążymy po
różnych urzędach od pewnego czasu i...
- Tu czas się nie liczy, mój panie - zauważyła szatynka, odcinając następną nić.
Nestor wziął głęboki oddech. - Ale my w każdym razie jesteśmy mocno spóźnieni i musimy... po prostu
musimy... dotrzeć do tych Mrocznych Portów, rozumiecie?
Blondynka kiwnęła głową na znak, że doskonale zrozumiała. Ruda spojrzała na nią. Szatynka odcięła
kolejną nić.
- Ogólnie rzecz biorąc, żeby się streszczać, panowie kartografowie odesłali nas do was, po Nić
Ariadny... w kolorze czarnym, jeśli się nie mylę.
- Właśnie tak! - zaszczebiotała blondynka, chwytając czarną nić spośród wielu, jakie ją otaczały.
Nestor się uśmiechnął. - Doskonale. Zatem się zrozumieliśmy.
- To oczywiste, że kartografowie przysłali was tutaj -podjęła ruda. - To do nas należy wydawanie
Nici.
- I kontrolowanie daty ważności - mruknęła szatynka, odcinając kolejną nić i stemplując kartę.
Nestor odchrząknął. - No to się zgadzamy. Potrzebujemy Nici czarnej dla dwóch osób i...
- Niestety, według regulaminu to niewykonalne - przypomniała ruda, wskazując małego Flinta. -
Żadnych dzieci w Mrocznych Portach!
- Nie jestem dzieckiem! - znowu zaprotestował mały Flint.
- Dlaczego niewykonalne? - zapytała blondynka, nie całkiem zorientowana.
Ruda otworzyła na chybił trafił parę kodeksów i kodycyli, po czym przeczytała interesujący ją ustęp: - W
paragrafie czterdziestym piątym Zasad wykładni załącznika samseszukajnego ubzduranego konkordatu
jest powiedziane, że „oseski" mogą najwyżej dostać Nić białą; „dzieci" -różową, zieloną, pomarańczową i
niebieską; „wyrostki" -czerwoną i amarantową. Kobieta podniosła wzrok sponad tysiąca słów, jakie
zapełniały regulamin, i podsumowała:
- W każdym razie możemy przyznać czarną Nić Ariadny tylko „staremu".
Kiedy ogrodnik z Willi Argo usłyszał, jak go urzędniczka nazwała, nie wytrzymał.
- Uważaj, z kim mówisz! - wybuchnął. - Wcale nie jestem stary!
- Widzi pan? - podjudzał go mały Flint. - Te trzy tutaj nas obrażają!
- A mogę wiedzieć, ile pan ma lat? - spytała szatynka.
Nestor jej odpowiedział i blondynka zawołała: - Ależ
pan się doskonale trzyma!
- Formalnie - ciągnęła tymczasem ruda bez mrugnięcia okiem - w paragrafie sześćdziesiątym
pierwszym pański wiek został określony jako „prawie zgrzybiały starzec". Co daje panu prawo do
specjalnej zniżki i bezpłatnego plecaka.
- Nie chcę żadnego głupiego plecaka! - wściekł się Nestor. - Chcę tylko moją Nić!
- Ależ proszę, niech go pan weźmie - nalegała blondynka, podsuwając mu piękny pojemny plecak. -
Jest bardzo praktyczny!
- A ty wróć tutaj, kiedy dobijesz do właściwego wieku, dobrze, kurdupelku? - zakończyła ruda
urzędniczka, zwracając się do małego Flinta, który zapytywał się w duchu, dlaczego, u licha, nie ma przy
sobie miotacza ognia.
Nestor przyjrzał się uważnie najpierw plecakowi, a potem chłopakowi. Kto wie, może gdyby tak docisnąć
porządnie, dałoby się go tu wepchnąć...
- Teraz muszę panu zadać kilka pytań... - odezwała się blondynka.
Stary ogrodnik spojrzał na nią z pytającą miną.
- Więc... Jest pan pewien, że chce się pan udać do Mrocznych Portów? A wie pan, że to są miejsca
bardzo niebezpieczne i że nie można z nich wrócić?
- Tak, wiem - skłamał Nestor.
- Z jakiego powodu zamierza pan się tam udać? - zapytała jeszcze blondynka.
- Poszukuję pewnej osoby.
- A mógłby pan to sprecyzować? Czy szuka pan monstrum? Czy demona? A może mordercy?
- Szukam żony.
- A zatem pańska żona jest obywatelką Mrocznych Portów - wywnioskowała blondynka. - A co
dokładnie robi? Podrzyna gardła? Jest trucicielką? Seryjną zabój-czynią?
- Nie, nic z tych rzeczy! Ja... - Nestor się żachnął. -Sądzę, że została porwana.
- Więc porywaczka - podsumowała blondynka, zaznaczając odpowiednią rubrykę na formularzu.
Nestor chciał zaprotestować, ale dał spokój.
- Czy był pan kiedyś zaaresztowany w którymś z Miejsc z Wyobraźni? - zapytała urzędniczka.
- Co takiego?
- Są pewne drobne korzyści, jeśli odpowie pan, że tak.
- Nie. Nie. Nigdy nie byłem aresztowany.
- Czy kiedykolwiek był pan zamieszany w szpiegostwo, sabotaż, pogwałcenie przepisów
eksportowych
Przedmiotów z Wyobraźni czy w jakąkolwiek inną nielegalną działalność?
- Ja... nie... znaczy... przywiozłem do domu jakieś pamiątki, ale nic więcej!
- I zrobił to pan nielegalnie?
- Czy ja wiem! Kupiłem je albo... wymieniłem na jakieś inne. Podobały się mojej żonie i...
- Piszę „nielegalnie", a potem na końcu poprawimy -ucięła blondynka. - Kiedy już pan będzie w
Mrocznych Portach, czy ma pan zamiar podjąć działalność terrorystyczną przeciwko innym Miejscom z
Wyobraźni? Czy kiedykolwiek pan organizował lub popierał całkowite zniszczenie Miejsca z Wyobraźni?
Czy kiedykolwiek uniknął pan lub próbował uniknąć płacenia podatków w Miejscu z Wyobraźni?
Nestor uznał, że ma tego dosyć. - Niech pani posłucha, kiedy się skończy ta błazenada?! - wybuchnął.
- Niech pan odpowie: tak czy nie?
- Nie. A w każdym razie, jeżeli nie zapłacę podatku, z pewnością nie przyjdę z tym do pani!
Blondynka zapisała energicznie jeszcze kilka linijek, potem podała papier rudej, ta go ostemplowała i
zwróciła koleżance.
Następnie papier wręczono Nestorowi.
- Gotowe - powiedziała blondynka z uśmiechem.
- To już wszystko? - zapytał ogrodnik, wpatrując się gniewnie w formularz.
- Zaniesie to pan do urzędu tu obok, żeby uzyskać wizę - wyjaśniła ruda. - Tymczasem my
przygotujemy pańską szpulkę czarnej Nici. Wróci pan z podstemplowaną wizą i będzie mógł za szpulką
iść aż do bramy Mrocznych Portów.
- A kiedy pan tam dotrze, ja obetnę Nić - dodała szatynka, unosząc wymownym gestem nożyczki.
- A potem... jak wrócę? - zapytał speszony Nestor.
- Jak pan wróci? - spytała blondynka, patrząc ze zdumieniem na swoje koleżanki.
- Obawiam się, że zaszła pomyłka, proszę pana - wtrąciła ruda.
- Nikt nigdy nie wrócił z Mrocznych Portów - odezwała się szatynka.
- Tak. Nikt nigdy - potwierdziła blondynka.
- Tu chodzi o przepustkę ważną tylko w jedną stronę -podsumowała ruda.
Rozdział 3
W TARAPATACH
Jason Covenant ledwie wierzył w swoje szczęście; udało mu się! Znalazł ją!
Zawisł na dachu Willi Argo, trzymając się jedną ręką tego, co jeszcze przed chwilą było progiem w
drzwiach do wieżyczki. Na miejscu ulubionego pokoju Ulyssesa Moore'a była teraz przeraźliwa wyrwa,
nad którą dyndały niebezpiecznie nogi chłopca.
Jason usłyszał jeszcze odgłos ostatniej salwy armatniej i łoskot walącej się na dziedziniec wieżyczki.
Zadrżał. Zimne powietrze bladego świtu wciskało się pod sweter i piżamę, której nie zdążył z siebie zdjąć.
Wyciągnął rękę z pozytywką i wrzucił przedmiot do wnętrza domu, potem uchwycił się mocniej deski
progowej i wysiłkiem obu ramion podciągnął do góry.
Był w domu. Otrzepał się nerwowo i wtedy zdał sobie sprawę, że z emocji szczęka zębami. Światło
elektryczne jakby oszalało: to się zapalało, to gasło bez żadnego powodu.
Przez drzwi biblioteki wylatywały luźne kartki z książek i jakieś papiery, które opadały niczym umierające
motyle na to, co jeszcze zostało z podłogi na korytarzu.
W końcu dotarły do niego niespokojne okrzyki z zewnątrz: rozpoznał głosy rodziców i siostry. Wołali go.
Dał sobie kilka sekund na oddech, odkaszlnął, nabrał w płuca tyle powietrza, ile tylko mógł, i odpowiedział
głośno: - Nic mi nie jest! Zaraz schodzę!
Następnie ukrył pozytywkę pod ubraniem i przeskoczył przez rumowisko wokół stłuczonego lustra.
Przeszedł przed drzwiami biblioteki, ale nie zajrzał do środka. Na korytarzu górnego piętra zauważył, że
klapa prowadząca na poddasze podczas wstrząsów się otworzyła.
Siedziba strażników Kilmore Cove.
Wszystko, co tu przez lata przechowywano, wszystkie tajemnice znikły na zawsze...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin