Anders Roslund & Borge Hellstrom - 2006 - Odkupienie.pdf

(2120 KB) Pobierz
1091638048.001.png
Tytuł oryginału:
EDWARD FINNIGANS UPPRÄTTELSE
1091638048.002.png
Nie chodzi o to, że ma umrzeć. I nie o to, że czeka na tę
chwilą od czterech i pół roku. Nie o to.
Kara - ta prawdziwa - polega na tym, że się wie kiedy.
Nie potem. Nie, kiedy będzie starszy. Nie kiedyś tam, w tak
dalekiej przyszłości, że nie musi o tym myśleć.
Chodzi tylko o to kiedy.
W którym roku, w którym miesiącu, którego dnia, o której
godzinie.
Kiedy przestanie oddychać.
Gdy nie będzie już nic czuł, widział i słyszał.
Kiedyś tam.
Tylko ktoś, komu wyznaczono dokładną datę egzekucji, wie,
jakie to pieprzone uczucie.
Inni żyją z myślą o śmierci, ale nie wiedzą, kiedy nadejdzie.
On wie.
Wie, że nie będzie go za siedem miesięcy, dwa tygodnie, jeden
dzień, dwadzieścia trzy godziny i czterdzieści siedem minut.
Dokładnie wtedy.
WTEDY
Rozejrzał się po celi. Ten osobliwy zapach. Powinien się już
do niego przyzwyczaić. Powinien stać się częścią jego osoby.
Wiedział, że nigdy nie przywyknie.
Nazywał się John Meyer Frey. Podłoga, na którą się gapił,
miała żółtawy kolor moczu i dziwnie błyszczała; ściany, które
napierały na niego z trzech stron, były kiedyś chyba białe, sufit
straszył wilgocią, a widoczne na nim okrągłe plamy przebijały
przez zielonkawe tło, przez co pięć i dwie dziesiąte metra
kwadratowego powierzchni celi wydawało się jeszcze mniejsze
niż w rzeczywistości.
Zaczerpnął głęboko powietrza.
Najgorsze były te ich zegarki.
Radził sobie jakoś z widokiem niekończącego się korytarza
przedzielonego kolejnymi, żelaznymi bramkami; przywykł też
do dźwięku pobrzękujących kluczy, który rozbrzmiewał echem
i powodował silny ból głowy, wypierając z niej wszystkie myśli.
Potrafił nawet wytrzymać krzyki Kolumbijczyka z celi numer
dziewięć, które w miarę upływającej nocy stawały się coraz
głośniejsze.
Inaczej było z zegarkami.
Strażnicy nosili na rękach wielkie cebule wykonane z
tombaku. Kiedy któryś z nich przechodził obok jego celi,
cyferblaty jak gdyby ścigały go swoim widokiem. Na rurach
wodociągowych, które biegły między blokiem wschodnim a
skrzydłem zachodnim, wisiał inny zegar, choć John nie
rozumiał, po co umieszczono go w tak dziwnym miejscu; w
każdym razie zegar tam wisiał, tykał i nie można go było nie
zauważyć. Czasami - John był tego najzupełniej pewien -
słyszał bicie zegara dobiegające z białego kamiennego kościoła
z niską wieżą stojącego przy rynku w Markusville; rozpoznawał
ten dźwięk bardzo dobrze, zwłaszcza o świcie, kiedy na chwilę
zapadała prawie całkowita cisza, a on, nie mogąc zasnąć, leżał
na pryczy ze wzrokiem wlepionym w zielonkawy sufit; dźwięk
uderzeń zegara wdzierał się wtedy do środka, a on liczył
uderzenia.
Bo to właśnie robili. Liczyli. Odliczali czas.
Godzina za godziną, minuta za minutą, sekunda za sekundą;
nie mógł się pogodzić z tym, że wie, ile czasu już upłynęło, i że
przed dwoma godzinami jego życie było o dwie godziny
dłuższe.
To był właśnie jeden z takich poranków.
Prawie przez całą noc leżał na pryczy, nie mogąc zasnąć;
kręcił się z boku na bok, pocił, liczył mijające minuty i znowu
zmieniał pozycję. Mniej więcej od północy Kolumbijczyk zaczął
krzyczeć głośniej niż zwykle i robił to już przez całą noc, aż do
chwili, gdy minęła czwarta. Jego strach odbijał się echem tak
jak szczęk przekręcanych kluczy, a krzyki stawały się
głośniejsze z każdą godziną; wołał coś po hiszpańsku, czego
John nie rozumiał, to samo zdanie, na okrągło.
John zapadł w drzemkę około piątej, nie widział tego na
żadnym zegarze, ale czuł, że to mniej więcej ta pora, bo czas
miał w sobie, a ciało odliczało upływające chwile nawet wtedy,
gdy próbował myśleć o czymś innym.
Obudził się o wpół do siódmej, nie później.
Zapach celi natychmiast go zaatakował i już pierwszy oddech
sprawił, że John zaczął się dusić; przez chwilę wisiał nad
otworem śmierdzącego kibla, choć był to raczej porcelanowy
otwór bez klapy umieszczony zbyt nisko nawet dla kogoś, kto
miał metr siedemdziesiąt pięć wzrostu. Opadł na kolana i
próbował zwymiotować; w końcu wsunął palce do gardła, bo
nic nie chciało lecieć.
Musiał zwymiotować.
Musiał się pozbyć tego pierwszego wdechu, bo inaczej trudno
mu będzie się podnieść, stanąć na wyprostowanych nogach.
Od czasu, gdy tu trafił, ani jednej nocy nie przespał w całości;
minęły już cztery lata i stracił nadzieję, że kiedykolwiek mu się
to uda. Jednak ta noc i ten poranek trwały dłużej niż
poprzednie.
Dla Marvina Williamsa była to przedostatnia noc jego życia.
Przed obiadem ten starszy już wiekiem więzień miał zostać
zaprowadzony długim korytarzem do Domu Śmierci i zająć
Zgłoś jeśli naruszono regulamin