McArthur Fiona - Niebezpieczna wyprawa.pdf

(499 KB) Pobierz
216588966 UNPDF
216588966.001.png
Fiona McArthur
Niebezpieczna wyprawa
aa
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jonah Armstrong powoli odzyskiwał przytom-
ność. Do jego świadomości zaczynały docierać po-
szczególne dźwięki i układać się w słowa:
– Jonah? Słyszy mnie pan?
W głosie kobiety było coś tak kojącego, ˙e kosz-
mary senne zniknęły. Jęknął, uniósł powieki. Usiło-
wał skupić wzrok na twarzy mówiącej.
Jej głowę otaczała aureola światła. Kim ona jest?
Aniołem? Usiłował się odezwać, lecz język miał jak-
by przyklejony do podniebienia. Nieznajoma pochy-
liła się nad nim, ˙eby lepiej słyszeć.
– Pierścionek Melindy – szepnął z trudem i za-
mknął oczy. Nie miał siły dłu˙ej walczyć z cią˙ącymi
powiekami.
Doktor Jacinta McCloud, ordynator oddziału ra-
tunkowego szpitala ogólnego w Pickford, spojrzała
na du˙e dłonie mę˙czyzny i dotknęła sygnetu na jego
małym palcu, ozdobionego delikatnym złotym motyl-
kiem. Na widok tego ornamentu odruchowo potarła
stopą niewidoczny tatua˙ nad kostką drugiej nogi – jej
własnego maleńkiego motylka.
– Ma go pan na palcu.
Znowu ten sam kobiecy głos. Próbował jeszcze raz
unieść powieki, lecz mięśnie nie słuchały poleceń wy-
8
FIONA McARTHUR
syłanych przez mózg. Pachnący miętą oddech musnął
mu twarz.
– Znaleźliśmy przy panu bilet lotniczy. Dwa dni
temu przyleciał pan z Papui-Nowej Gwinei. Z pasz-
portu wynika, ˙e spędził pan tam sporo czasu. Kiedy
ostatni raz za˙ył pan lek przeciw malarii?
Tym razem mięśnie twarzy wykonały rozkaz.
Jonah ujrzał nad sobą ciemne oczy, teraz przepeł-
nione troską.
– Wczoraj wieczorem. Jest w kieszeni...
Jacinta wsunęła rękę do kieszeni jego spodni,
wyjęła opakowanie leku i przeczytała nazwę. Odeszła
od łó˙ka chorego i zwróciła się do pielęgniarki:
– Jeśli to rzeczywiście atak malarii, to ten szczep
zarodźca nie reaguje na doksycyklinę. Musimy spró-
bować czegoś innego – rzekła przyciszonym głosem.
Gdy w końcu odzyskał świadomość, wiedział, ˙e
najgorsze ma ju˙ za sobą. Prostokąt światła wpadają-
cego przez szparę w zasłonach był niczym drogo-
wskaz do normalnego świata. Ostro˙nie rozprostował
nogi. Przy ka˙dym ruchu wcią˙ odczuwał ból, lecz
w porównaniu z dniem wczorajszym był on do
zniesienia.
Słysząc, ˙e ktoś zbli˙a się do łó˙ka, odwrócił głowę.
Zmru˙ył oczy, by podwójny obraz zlał się w jedno.
Zauwa˙ył, ˙e kobieta miała czarne brwi, a pod nimi
brązowe oczy wypełnione tym samym współczuciem
co wczoraj. A więc nie była aniołem, lecz ˙ywą istotą.
– Dzień dobry, doktorze Armstrong – przemówi-
ła. – Widzę, ˙e gorączka minęła.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin