Dawna miłość - Long Anne Julie.pdf

(1244 KB) Pobierz
Microsoft Word - Long Julie Anne - Pennyroyal Green 03 - Dawna miłość.doc
Long Julie Anne
Pennyroyal Green 03
Dawna miłość
Nieustraszony bohater bezbronny wobec niebezpiecznej tajemnicy
i pasji odnalezionego uczucia. List z prośbą o spotkanie jest
zagadkowy, a wyznaczone miejsce – tajemnicze. Największym jednak
zaskoczeniem dla kapitana Eversea okazuje się autorka rozpaczliwego
wezwania. Rozalinda to kobieta, którą kiedyś kochał skrycie i o której
nigdy nie zapomniał. Teraz musi jej pomóc rozwiązać zagadkę, która
porwie oboje w wir ryzykownej przygody i rozpali na nowo ogień w
sercach...
1
Został wygnany.
Chase Eversea - kapitan Charles Eversea - czerpał przewrotną, ale
i słuszną satysfakcję z tych słów. Wygnany z Pennyroyal Green w
hrabstwie Sussex, z własnego domu, z grona bliskich, tylko dlatego,
że w gospodzie Pod Świnką i Ostem nie dalej jak cztery dni temu
wymamrotał kilka słów nad kuflem mocnego piwa. Z pewnością nie
chciał, by ktokolwiek je słyszał. Nawet nie miał zamiaru wy-
powiedzieć ich na głos. Wymknęły mu się jednak, choć - uczciwie
mówiąc - nie rozumiał, jak można go było za nie zganić w tych
okolicznościach.
Wszystkiemu był winien Colin, jego brat. Tak zazwyczaj sprawy
się miały w rodzinie Eversea. Chase spojrzał z nienawistnym
grymasem na drzwi wejściowe londyńskiego pensjonatu,
wyglądającego dość przyzwoicie, ale wyraźnie podupadającego. Z
pewnością niektórzy uznaliby, że podobne określenie dobrze pasuje
teraz do samego Chase'a.
W pensjonacie tym miał ponoć mieszkać niejaki Adam Sylvaine,
daleki kuzyn familii Eversea, a Chase został tu w trybie
natychmiastowym i bezwzględnie wyekspediowany - innymi słowy,
wygnany - by stwierdzić, czy ów Sylvaine byłby odpowiednim
pastorem w Pennyroyal Green. Zadanie, do którego on, Chase,
nadawał się chyba najmniej ze wszystkich ludzi na świecie.
Podejrzewał, że to jedynie podstęp wymyślony przez rodzinę, żeby się
go pozbyć z Sussex.
Zasnute gęstymi chmurami letnie niebo, jakby świadome jego
fatalnego nastroju, spuściło na ziemię strugi ulewnego deszczu. Chase
stał na ulicy, a deszczowe krople bębniły w jego kapelusz i spływały
mu z ramion wprost do butów, upodobniając go do całkiem
niestosownej w tym miejscu fontanny, którą przechodnie zmuszeni
byli omijać. Bawiło go, że im przeszkadza. Można by pomyśleć, że z
nie-ba leje się ukrop, widząc, jak wymachują nad głową rękami!
Jakiś skulony młodzieniec, ujrzawszy jego groźną minę,
zesztywniał niczym pies myśliwski wietrzący zwierzynę, po czym
ruszył pospiesznie przed siebie, potykając się o własne nogi.
Chase parsknął. Niegdyś tym spojrzeniem tłumił każdy sprzeciw
albo psuł humor całemu regimentowi. Uśmiechem mógł zaś,
przeciwnie, natchnąć zgnębionych żołnierzy niezwykłym duchem
walki. Lub zmiękczyć serce każdej kobiety.
Nie był teraz skory do uśmiechu, jakby wojna wciąż jeszcze
trwała. A jednak uśmiechnął się do umykającego młodzieńca. I choć
trudno byłoby to nazwać miłym uśmiechem, kobieta, która
towarzyszyła młodemu człowiekowi, zwolniła kroku, ryzykując
zrujnowanie kapelusika przez deszcz, jakby tym lekkim wygięciem
warg Chase przyciągnął ją do siebie niczym zarzuceniem sieci.
Poświęciła więc to, co zostało z nakrycia głowy, byle tylko
zerknąć na kapitana Charlesa Eversea, który udawał, że tego nie
zauważył, a ona kilka sekund później znów znalazła się u boku swego
towarzysza.
Deszcz, jak to zwykle w lecie, raptownie ustał, a ze wszystkiego
wokół zaczęła parować wilgoć. Chase westchnął i wsparł się mocno
na lasce, żeby ruszyć przed siebie. Wciąż jeszcze potrzebował tej
przeklętej laski do postawienia pierwszego kroku po dłuższym
bezruchu i wciąż jeszcze wpadał z tego powodu w złość.
Rozzłoszczony zaś, tak szybko docierał do szczytu jakiegoś pagórka
lub, dajmy na to, schodów, że niemal nie widać było, iż utyka, a ból
stawał się prawie nieodczuwalny.
Prawie.
Ból nękał go nieustannie. Stał się nieodłącznym składnikiem jego
życia, niczym myślenie. Przypływał, odpływał, dokuczał. Po prostu
był. Trochę jak jego przeklęta rodzinka.
Zrobił kolejny krok i nagle poczuł, że nie może ruszyć dalej, bo
coś złapało go za płaszcz.
- Hej, panie ładny! - powiedziało to zdyszane coś najczystszym
londyńskim żargonem, gdzieś na wysokości jego bioder. Chase
spojrzał w dół. Umorusany chłopiec wpatrywał się w niego parą
zdumiewająco błękitnych oczu.
- Mam tu coś dla pana! - Druga brudna piąstka, ta, która nie
trzymała poły jego płaszcza, rozwarła się, ukazując złożony w kilkoro
skrawek papieru.
Chase przyjrzał się liścikowi podejrzliwie, a potem ujął go w
palce. Papier, ciepły i zwilgotniały, wewnątrz też był zapewne brudny,
a pismo rozmazane. Chase wyszarpnął płaszcz z dłoni malca i
trzymając papier w jednej ręce, drugą sięgnął w tył, chwytając urwisa
za kołnierz koszuli właśnie w chwili, gdy ten chciał uciec. Kołnierz
niemalże został mu w palcach, złapał zatem chłopca za gołe ciało i
zakręcił nim wokoło.
- Oddaj to!
Chłopiec, zaskoczony, mruknął:
- Ja tylko...
- Dawaj to! - powtórzył Chase groźnym tonem.
Ktoś mniej spostrzegawczy, lub bardziej roztargniony, może by
nawet nie poczuł, że drobne palce chciały oderwać guzik od jego
płaszcza. Urwis najwyraźniej na to liczył. Chase rzadko jednak bywał
roztargniony, niezależnie od wysiłku, z jakim sam pragnął oderwać
się od rzeczywistości.
- Przecież to tylko guzik! - jęknął chłopiec.
- Ale mój.
Cóż za nonsensowna kłótnia! Powinien z miejsca złapać tego
przyszłego szubienicznika za uszy sterczące z jego okrągłej głowy.
Włosy miał tak brudne, że nie dało się określić ich koloru - zapewne
były jasne - a minę mocno kwaśną, ale z niebieskich jak
niezapominajki bystrych oczu wyzierał strach. Deszcz wyżłobił w
brudnej skórze dziecinnych policzków wąskie smugi podobne pręgom
na sierści dzikiego zwierzątka. Mogłyby uchodzić za barwy ochronne.
Być może zapowiadały przyszły wygląd tego smarkacza za prętami
więziennych krat.
Przeklęty Londyn. Ledwie tu przybył, a już go chcą obrabować!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin