Bogna Lewtak_Wspomnienia_powstańcze_mojej_mamy.doc

(635 KB) Pobierz
Bogna Lewtak - Baczyńska

Bogna Lewtak - Baczyńska
 

Wspomnienia powstańcze mojej Mamy
Teresy Szuch Lewtak-Stattler
we fragmentach książki Jej autorstwa:



| Zamiast wstępu | Przesunięte zegary | Spotkamy się za 3 dni | Miła padnij |
| Nasi Kapelani | Pieśni Powstania Warszawskiego 1944 r. | Galeria zdjęć |








 



 

ZAMIAST WSTĘPU

 

Jest miejsce na Żoliborzu, które było zbiorową mogiłą powstańczą.. Dzisiaj jest tam Ośrodek Zdrowia. W miejscu zbiorowej mogiły wyrosły trzy topole. Powstańcy, którzy tak desperacko ginęli ostatniego dnia Powstania mieli otrzymać pomoc, aby dojść do Wisły. Pomocy od sojuszników nie otrzymali. Dzisiaj nie mają nawet swoich grobów. Mój ulubiony autor pan Melchior Wańkowicz w książce "Wojna i pokój" cytuje za Peterem Churchillem "Straty ruchu oporu w Polsce przewyższają dwukrotnie straty poniesione przez wszystkie armie amerykańskie na wszystkich frontach w czasie całej wojny". I dalej od siebie: "To, że mimo wszystkich wysiłków nie mogliśmy z powodu Powstania Warszawskiego zdobyć należnego echa w opinii świata, nie można tłumaczyć tylko sobkostwem tego świata i jego wyrzutami sumienia. Samym męstwem nie zaimponuje się światu. Męstwo musi być narzędziem realnych wyliczeń". Nie mam podstaw wątpić, że wypowiedź P. Churchilla nie zawiera prawdy. Opinie, w świecie uzyskaliśmy raczej za odbudowę Warszawy. Też prawda. Natomiast męstwo w naszej sytuacji, kiedy byliśmy poddawani akcji wyniszczania, nie mogło być narzędziem realnych wyliczeń. Gdybyśmy pod okupacją niemiecką stosowali rachunek matematyczny męstwa, śmiem przypuszczać, że straty nasze byłyby większe i niepowetowane. Imponować męstwem - to można odnieść do polskich żołnierzy na wszystkich frontach, ale kto chciał nim imponować? Płaciliśmy wysoką cenę. Oczywiście największą wartością był i jest człowiek, ale w latach 1939-1944, człowiek ten musiał stworzyć sobie własny świat, aby wierzyć, że istnieją humanitarne zasady i prawa współżycia między ludźmi. W przedwojennej książce do historii IV klasy gimnazjalnej jedna strona była poświęcona komunizmowi, a druga faszyzmowi. Życie codzienne dostarczało nam prawdziwych faktów, zmieniał się nasz sposób myślenia, wyłaniała się prawda. Chcieliśmy być wolni. Nie mieliśmy wpływu ani udziału w koncepcjach i machinacjach politycznych. Było oczywiste, że mieliśmy zginąć jako naród. Wszystkie środki służyły temu, tak bestialskie, jakich nie znał świat zwierzęcy. Broniliśmy w okupowanym kraju prawa do życia, prawa do polskiego języka, kultury i polskiej historii. Dzięki tym, co nie siedzieli jeszcze w więzieniach i obozach, nie umieraliśmy z głodu, mieliśmy polską gazetę konspiracyjna, polską książkę, polską poezję i uczyliśmy się w tajnej polskiej szkole. Prze pięć lat można nas było zniszczyć fizycznie, ale moralnie byliśmy nie do zniszczenia. W końcu lipca 1944 roku Niemcy wywiesili obwieszczenia, że wszyscy mężczyźni mają stawić się do kopania rowów. Dolna granica wieku dotyczyła w dzisiejszym rozumieniu dzieci. Zamierzonej akcji Niemcy nie przeprowadzili do końca. Przeszkodziło im Powstanie.

góra ↑↑


 

PRZESUNIĘTE ZEGARY

 

Znałam chłopca "Wiśnię" /Zdzisław Gajewski/, który opowiadał w powstaniu, że jego pomnik w Warszawie będzie większy od księcia Józefa Poniatowskiego. Zginął w walce, miał osiemnaście lat - odznaczono go pośmiertnie Krzyżem Walecznych. Umierał pytając natarczywie: "zabiłem Niemca?". Marzył o tym, aby być lekarzem i miał ukochaną książkę "Kajakiem do minaretów". Nie ma nawet jego grobu. Spotkałam w powstaniu kolegów z Woli ze szkoły przy ulicy Młynarskiej 2 - postrach ówczesnych kolegów szkolnych i andrusów, z którymi nie radzili sobie nauczyciele. Świecili przykładem dzielności, poświęcenia, postawy moralnej i humoru warszawskiej ulicy. Nie zostali nawet pochowani. Ostatniego dnia Powstania zginął obok mnie 20-letnl "Grom" /Leszek Gajewski/, chłopiec, który na minutę przed śmiercią powiedział "nie bój się, nigdy ciebie samej nie zostawię". Więc się okropnie bałam, ale wybiegłam z tego leju i tylko ja ocalałam. Nie doszliśmy do Wisły za kilka godzin była kapitulacja. Znałam ich wielu byli różni, ale wszyscy chcieli bić Niemców i chyba wszyscy troszeczkę marzyli o sławie i bohaterstwie, a może ten pomnik i pamięć ludzka naprawdę są potrzebne. Umawialiśmy się gromadnie na spotkania po wojnie. Wyznaczaliśmy miejsca w Warszawie, odległe daty i godziny. Umawialiśmy się także, że ci którzy zginą obowiązani są pozostałym dać jakiś znak. Gnębiło nas to, że życie nasze kończy się po śmierci, a ona była obok nas. Bezpieczniej było ginąć niż być rannym; ciężko rannym. Spotkania te nie odbyły się nigdy. Był rok 1966, a może 1967 - 1 sierpnia - dwadzieścia parę lat od tego sierpnia do którego często powracam. Ulica Powązkowska - kierunek Cmentarz Wojskowy. W samochodzie trzy kobiety, trzy pokolenia związane tragicznie z przeszłością, historią, przeżyciami własnymi i cudzymi. To było niedawno, a powstało nowe, nie ma tamtych ulic, tamtych domów, tamtych uczuć, zapachów, tamtej radości, strachu i rozpaczy. Kierowca Renault sygnalizuje mi, że tarasują mu drogę, a ja jestem zagapiona w przeszłość. Ustępuję z ukrytą irytacją. Obrzucamy siebie niemiłymi spojrzeniami. Dziwnie znajoma twarz. Pewnie spieszy się na cmentarz. Zabawne za kilka minut znowu obrzucamy się spojrzeniami i parkujemy obok. Niezliczone mrowie mieszkańców tego miasta. Największe i najpiękniejsze party Warszawy - tych, których nie ma z tymi, którzy przeżyli i z tymi, którzy przyszli po nas. Cmentarz młodych i radosnych - ciemno, groby płoną od świateł, kwiaty. Jest niezwykle uroczyście i serdecznie - uśmiechy i powitania. Wędruję przez kwaterę "Parasola" do "Żywiciela". Szukam zawsze grobu "Orkana". Zapal świeczkę na grobie "Pomiana"- odwracam się - to ten z samochodu. Syn zapala świeczkę. Mamy chęć do siebie podejść, ale oboje rezygnujemy. Postanawiam to wszystko odtworzyć, napisać, żeby zawsze ktoś zapalał świeczkę na grobach "Pomianów", "Gromów" i "Orkanów". 13 grudnia 1943 r., miałam wówczas 14 lat, dostarczyłam broń "Orkanowi" do bramy przy ulicy Senatorskiej, odebrałam na Freta i odniosłam na Świętojerską 18. Broń ta była wykorzystana w zamachu na Brauna. We wrześniu 1943 roku została wydzielona z drużyny harcerskiej, grupa dziewcząt, która przeszła z "Jenny" ( Poległa w Powstaniu Warszawskim ) do grupy dywersyjnej ( II pluton oddziału dyspozycyjnego Kedywu Agat ). Dowódcą plutonu był "Mirski"- Jerzy Zapadko. Szczególnie charakterystyczną postacią była "Dewajtis". Kursował o niej wierszyk: "ma mleko pod nosem, a w zębach pieluszki, podobna do dębu jako słoń do muszki". Miała lat czternaście, a wyglądała na jedenaście, prawie nigdy nie była porządnie uczesana i ubrana, pasjonowała się historią i śpiewem, była szkolna solistką. Działała najpierw sercem, a później rozumem, miała ogromne szczęście, w czym pomagał jej niepozorny wygląd, a dokonywała rzeczy nieprawdopodobnych. W dywersji byłyśmy szkolone między innymi w zakresie obchodzenia się z bronią i materiałami wybuchowymi. Pamiętam, że wykładowcami był "Graf" i "Ossoria". Przenosiłyśmy broń, robiłyśmy rozpoznania, brałyśmy udział w akcjach. Dodajmy do tego, że miałyśmy domy, chodziłyśmy do szkoły. Chyba jeden z pierwszych utworów "Dewajtis" był mnie poświęcony! Mówił: lekcję dobrze umie, Łacinę rozumie, algebrę kapuje, a w polskim przoduje. "W domach naszych panowała po prostu zwyczajna bieda. Na obiad królowała jako wspaniałe danie kasza jaglana z kartoflami i chleb kartkowy z olejem. Dostawałyśmy w organizacji pieniądze na przejazdy tramwajami. Musiała to być niewielka kwota, ponieważ za tygodniowy przydział na przejazdy można było kupić 1 kg. śliwek. Stanowiło to pokusę, którą trzeba było umieć opanować. Tak więc z atmosfery harcerskich sprawności i piosenek, opieki nad kalekimi Żołnierzami września, pomocy dla zamojskich dzieci, paczek dla RGO, zatykania biało-czerwonych Chorągiewek i opieki nad dziećmi z Powiśla, przeszłyśmy w atmosferę walki i bardzo dorosłe i dojrzałe obowiązki. Dyskusje toczone w harcerstwie na temat jego ideałów i czy harcerz powinien brać udział w walce zbrojnej należały do przeszłości. To co rozgrywało się codziennie na warszawskiej ulicy, nie pozwalało na cień wątpliwości i bierność. Powiedział "Orkan" do mnie: "będziesz moją maskotką". Czułam się wyróżniona i uszczęśliwiona. Nie brałam udziału w przygotowywaniu akcji na Brauna. Nie znałam kompleksowego planu akcji. W końcu listopada Orkan /Kazimierz Kardaś/ powiadomił mnie, że Kierownictwo Walki Podziemnej wydało wyrok na szefa urzędu kwaterunkowego Brauna. "Orkan" obejmuje dowództwo akcji. Następuje zmiana w obsadzie łączniczek, zamiast pierwotnie wyznaczonej Kamy, ja otrzymuję zadanie dostarczenia broni "Orkanowi" i odebraniu po akcji. Cyklonowi dostarcza broń "Scarlett" /Janina Lutyk/. Wyznaczona została godzina 7-ma rano odebrania broni z Czerniakowa / o ile dobrze pamiętam z mieszkania Lutyków - ul. Wilanowska /, na godzinę 8-mą dostarczenie broni do bramy na Senatorską. Zamach na Brauna miał być wykonany pierwotnie, chyba tydzień, czy kilka dni wcześniej przed 13-tym grudnia, mimo obecności wszystkich na stanowiskach nie doszedł do skutku. Daty planowanego zamachu i faktycznie wykonanego nie pamiętałam. Pamiętałam, że było to na początku grudnia 1943 roku. Datę 13-tego grudnia znam z relacji powojennych. Zapamiętałam natomiast, że zadanie swoje wykonywałam dwukrotnie w odcinkach kilkudniowych. Miałam czternaście lat, chodziłam do gimnazjum, ojciec mój był już w Oświęcimiu, mama była również w konspiracji, a ja z piętnastoletnim bratem Januszem w dywersji. Mama wiedziała, że chodzimy na zbiórki harcerskie, ale nie orientowała się co na nich robimy. Tak też, zadanie, które zlecił mi "0rkan" było znacznie łatwiejsze dla mnie do wykonania, natomiast upozorowanie w domu wyjścia było sprawą trudniejszą. Bardziej bałam się wówczas mamy niż udziału w akcji. Musiałam wyjść z domu o godzinie 6-tej rano, stąd też, aby upozorować normalne wyjście do szkoły, musiałam przesunąć zegary o blisko dwie godziny naprzód. Broń przenosiłam w przedwojennej teczce ojca, była nie za nowa nie za stara, a obszerna. Odebrałam broń na Czerniakowie o 7-mej, jechałyśmy ze "Scarlett" tramwajem nie przyznając się do siebie. Kilka minut przed godziną ósmą dotarłyśmy do bramy na Senatorskiej. "Orkan" i "Cyklon" mieli odbierać broń w tej samej bramie. Brama w tym domu była od strony ulicy, od podwórza był wylot, po stronie Miodowej było wejście na schody, o godzinie ósmej zjawił się "Orkan". Powiedział: "wejdźcie na schody, budy z żandarmerią na placu Teatralnym. "Wbiegłyśmy na schody na pierwszym piętrze było mieszkanie prywatne z kancelarią adwokata czy rejenta. "Scarlett" postanawia, że w razie wejścia Niemców do budynku, musimy dostać się do kancelarii. W kilkanaście minut później zostajemy zdjęte ze stanowisk i odwozimy broń z powrotem. Nie byłam tego dnia w szkole, oczywiście obowiązywało mnie usprawiedliwienie. Posiadałam do tych celów znakomitą zastępczą opiekę domową, profesora czasu wojny - absolwenta Politechniki, który pasjonował się literaturą łacińską i grecką, znał dobrze języki nowożytne i z nudów po godzinie policyjnej uczył nas dodatkowo wszystkich przedmiotów. Był to pan Henryk Dąbrowski nasz sąsiad. Opieka ta wystawiała mi zaświadczenia do woli, zapowiadając zawsze uroczyście, że to po raz ostatni. Po powrocie do domu, wysłuchałam opowiadania, że nie mamy nawet porządnego zegara i jak on się mógł tyle pospieszyć. Wyjście moje z domu 13-tego grudnia, musiało również zacząć się od przestawiania zegarów. Ponownie załadowałyśmy broń ze "Scarlett" i przed 8-smą znalazłyśmy się w bramie na Senatorskiej. Kilka minut przed 8-smą "Orkan" i "Cyklon" odebrali od nas broń, umieszczając ją pod okryciami. Natychmiast ze "Scarlett" opuściłyśmy bramę i biegiem pędziłyśmy na Freta. Goniły nas odgłosy strzelaniny. Nie czekałyśmy kilku minut podjechał samochód. W samochodzie siedziało, leżało kilku chłopców, dosłownie jeden na drugim. Wyrzucili nam trzy teczki. W dwóch teczkach była broń, teczki nie dawały się zapiąć, były wypchane i nieforemne, broni było więcej niż przed akcją. Samochód natychmiast odjechał. Koło nas robiło się pusto ludzie uciekali na nasz widok. Ale najbardziej kompromitującą teczką była ta trzecia. Ogromna, nowiusieńka i żółta - była to teczka Brauna. Weszłyśmy na Freta w jakąś klatkę schodową i usiłowałyśmy przepakować broń i zapiąć teczki. Jakiś mężczyzna schodząc na dół, stanął osłupiały. Kluczyłyśmy po Starym Mieście około godziny, mając krótką drogę na Świętojerską. Bałyśmy się czy ktoś za nami nie idzie, czy nie ściągniemy za sobą jakiegoś konfidenta. Pamiętam, że przechodziłyśmy przez teren jakiejś nieczynnej fabryczki, czy warsztatu. Na Swiętojerskiej /mieszkanie "Orkana"/ byli już wszyscy. Panowało ogólne zdenerwowanie z naszego powodu, że nas obu tak długo nie było. Dowiedziałyśmy się tam, że akcja się powiodła i nie ma strat po naszej stronie. W żółtej teczce były jakieś dokumenty dotyczące polskiej ludności, nie pamiętam już jakie. Wróciłam do domu, w domu straszne podejrzenia w sprawie zegarów, dochodzenia nie dają rezultatów. Nieprawdopodobne wiadomości z miasta i plotki o zamachu. Język świerzbi, ale nie można nic sprostować. "Scarlett" miała wówczas 17-naście lat. Spotkałam ją po wojnie w 1945 roku w byłym obozie jenieckim Oberlangen. Siedziała w ciemnościach na mojej pryczy, czekając na mnie i zapytała: "zgadnij, kto na ciebie czeka?". Mimo, że od akcji na Brauna tyle się wydarzyło i przeżyło sytuacji straszniejszych i dramatyczniejszych, poznałam głos w ciemnościach i powiedziałam "Scarlett". "Scarlett" nie wróciła do kraju - wyszła za mąż za "Mirskiego" /Oboje już nie żyją, zmarli w Ameryce/. Po wojnie jechałam tramwajem z moją 14-letnią córką Bogną. Wymieniałyśmy uwagi o sztuce teatralnej. Naprzeciwko nas siedziała przystojna pani i mile się uśmiechała. Niespodziewanie zapytała się: "czy pani chodziła do gimnazjum Kochanowskiego?". Nim skończyła zdanie krzyknęłam "Dewajtis". Powiedziała mi: "poznałam ciebie po twojej córce". Ela Dziębowska jest dzisiaj znanym muzykologiem. Grób "Orkana", który zginął w późniejszej akcji jest na Powązkach w kwaterze "Parasola". Nazywałam się wtedy Teresa Lubomira Szuch. Od zastępu harcerskiego wzięłam pseudonim "Znicz", który do mnie nie przylgnął - nazywano mnie "Mirka". Na wiosnę 1944 roku objęłam patrol łączności w Zgrupowaniu "Żywiciela" bat. "Żubrów" i tam jako "Miła" zakończyłam okres konspiracji i Powstania Warszawskiego.

góra ↑↑


 

SPOTKAMY SIĘ ZA 3 DNI.

 

Do Powstania z naszego mieszkania przygotowywało się nas sześcioro, pięciu chłopców i ja jedna. Rozpiętość wieku 15-22 lata. Skoszarowano nas najpierw 28 lipca. W nocy było bombardowanie radzieckie. 29 lipca zdjęto nas ze stanowisk. 30 lipca był ślub jednego z naszych kolegów /lokatora/ Wacka Sitkowskiege z 18 letnią Basią. Oboje byli po konspiracyjnych maturach. Panna młoda miała różową długą suknię, a pan młody nie przewidział powozu i musiał ku uciesze kolegów jechać do Kościoła na Placu Trzech Krzyży zwyczajną warszawską dryndą. To była niedziela. Ze ślubu Wacka z Placu Trzech Krzyży pojechaliśmy na ślub Stefka i Żaby na Łazienkowską. Tam dopadł nas łącznik. Otrzymaliśmy rozkaz stawić się pod telefonami i w lokalach kontaktowych. Nowo poślubieni nie pojechali na przygotowane okupacyjne wesela. Czekaliśmy od niedzieli wieczór do wtorku rano. We wtorek rano 1-go sierpnia 1944 roku otrzymałam wiadomość - godzina "W" - 1700 róg Babickiej i Barcickiej - w tę dzielnicę szło nas pięcioro. Janusz Szuch miał punkt zborny róg Karolkowej i Wolskiej. Wynosił granaty w skrzynkach po piwie i mówił "spotkamy się tej nocy, a za trzy dni będziemy w domu". Spotkaliśmy się po latach. Sieć zaczęła działać - objechałam do południa pół Warszawy: Suzina, Krajewskiego, Solna, Referendarska, Żelazna. Było po deszczu, trotuary suche, stojące kałuże wody, chwilami w godzinach popołudniowych pokazywało się słońce. Zawiadomiłam patrol - stawiły się tylke dwie: "Ama" - Halina Nowak odznaczona później za Powstanie Krzyżen Walecznych i "Tola" - Baśka Hałas przez wiele lat po wojnie zaliczana do poległych. Odnałazła się w Krakowie. Ludność Warszawy w tym cała młodzież, przemieszczała się różnymi środkami lokomocji zgodnie z otrzymanymi przydziałami. Tramwaje obwieszone, rowery, riksze i dorożki załadowane pakami. Wyglądaliśmy chyba, jak pospolite ruszenie. Buty z cholewami tzw. oficerki, saperki, buty sznurowane, ciężkie półbuty, wełniane skarpety, swetry, pół mundury, plecaki, chlebaki, torby Czerwonego Krzyża i to wszystko w środku lata. Sytuacja stawała się tak jasna, że Niemcy albo zgłupieli, albo się nas bali. Czuliśmy się tego dnia wszyscy, jak dobrzy znajomi. Nie było wtedy w Warszawie obcych ludzi. Dotarłam na róg Babickiej i Barcickiej. Wywiesiliśmy biało-czerwoną chorągiew, założyliśmy biało czerwone opaski z numerami plutonów. To potrafi zrozumieć ten kto przeżył te lata. Nasza wyobraźnia stworzyła sobie wolną Warszawę. Strzały, pierwsze chwile wolności, upojenia otwartą walką. Widok pierwszych rannych napawał przerażeniem. Pierwszy poległ Wacek Sitkowski "Burza", nasz lokator, maturzysta, jednodniowy mąż osiemnastoletniej Basi. Stoczył nierówną walkę na Podczaszyńskiego z patrolem żandarmerii. Nie wierzył, że Powstanie się rozpocznie. Na punkt zborny przyszedł z książką do angielskiego. Wieczorem zaczął padać deszcz, wieczorem już wiedzieliśmy, że punkty wyznaczone, nie zostały przez nas opanowane, wiedzieliśmy już, że straty mamy duże i że jesteśmy prawie bez broni. Na Żoliborzu jeszcze przed godziną "W" były dwie wpadki. Nie wszystkie oddziały otrzymały broń. Niemcy nie byli zaskoczeni naszym atakiem. Zgodnie z rozkazem wycofaliśmy się do Kampinosu, aby następnego dnia znowu zgodnie z rozkazem, mimo niedostatecznego uzbrojenia powrócić. Po ponownym wymarszu wróciliśmy już z bronią ze zrzutów aby trwać do końca. Drugi z naszego grona 18-to letni strzelec "Wiśnia" - Zdzisław Gajewski pisał wiersze i chciał być lekarzem, a był strzelcem wyborowym. Otrzymał jako wyróżnienie od dowódcy pistolet maszynowy i wojskową marynarkę ze zrzutów. 26 sierpnia w pozycje Opla na Żoliborzu wjechał na rowerach kilku osobowy patrol SS, zupełnie nie zorientowany, że wjeżdża w polskie pozycje. Chłopcy wpuścili ich w głąb i wybiegli tyralierą. Jeden z esesmanów uciekł (Znalazł się po siedmiu dniach. Ukrył się w piwnicy Ośrodka Zdrowia. Myślał, że siedzi dziewięć dni. Była tam tylko woda w beczce. Pisał w notesie, że wpadł w ręce polskich bandytów. Strzelił sobie w usta.), pozostali zginęli. Po akcji Wiśnia nie podnosił się. Ściągnęły go sanitariuszki i zaniosły na punkt opatrunkowy w Oplu. O godz. 1600 telefonem polowym porucznik "Ojciec Marian" ( Redwan ) zawiadamiał: "Mój najlepszy strzelec Wiśnia ma szok nerwowy". O godz. 2100 drugi telefon "Stan ciężki, u Wiśni znaleziono ranę". Mieliśmy tej nocy przecinać druty na przedpolu niemieckim - zwolniono nas. Dotarliśmy z Krechowieckiej do Opla. W piwnicy na pryczy leżał w agonii nieprzytomny Wiśnia i pytał gorączkowo: "zabiłem Niemca?, zabiłem Niemca?". Zanim stracił przytomność prosił sanitariuszki, żeby nie mówiły nikomu, że ma szok. Najstarszy brat Leszek Gajewski stał w drzwiach piwnicy. Matka prosiła go, by nie brał tego najmłodszego do Powstania. Ranny nagle znieruchomiał. Sierżant "Miara" /Miernik/ krzyczał do lekarza pediatry: "pani ma to życie na sumieniu". A do mnie: "nie płacz, nie pierwszy i nie ostatni, pożegnaj się z nim" Nachyliłam się i pocałowałam "Wiśnie" w policzek. Chłopiec westchnął głęboko i uśmiechnął się. Krzyknęłam: "on żyje, żyje, nosze, szybko do szpitala". Joanna /Zofia Kondracka/ chwyciła z drugą sanitariuszką nosze. Trzeba było przebiec pod barykadą na Słowackiego, która była ostrzeliwana ogniem przerywanym. Noc była ciepła po drodze pola kwitnących astrów. Biegłam za nimi. Kroki nasze dudniły straszliwie. Doktor Węglewicz stwierdził zgon - zmarł w drodze. Popatrzył na mnie "to twój brat, biedne dziecko". Nie zaprzeczyłam, był dla mnie jak brat. Pogładziłam go po włosach, był ciepły. Do dzisiaj astry przypominają mi śmierć "Wiśni". Następnego dnia jakaś pani dała mi koszulę, druga pani kapę z łóżka, ktoś zbił kilka desek. Nie mogłyśmy zatamować krwi, krew płynęła dopiero po śmierci. Otrzymał postrzał w lewe ramię w pozycji leżącej, kula utkwiła w prawej pachwinie dolnej. Wylew był wewnętrzny. Skarżył się na ból w jamie brzusznej. Nie było widać wlotu kuli. Na ramieniu marynarki było nieznaczne przecięcie jakby żyletką. Lekarka nie znalazła rany, ale nawet gdyby znalazła, nie było szans. Tyle tylko, że chłopiec by się nie wstydził szoku nerwowego, którego nie miał. Odznaczono go pośmiertnie Krzyżem Walecznych i oddano honory żołnierskie. 30 sierpnia oddziały nasze pod dowództwem majora Żubra /Władysław Jeleń-Nowakowski/ miały dokonać nocnego wypadu na szkołę przy ulicy Kolektorskiej, skąd Niemcy ostrzeliwali nasze pozycje. Wyznaczono 60 osób. Mnie nie. Stawiłam się do raportu u majora - zezwolił. Szef łączności - zawodowy sierżant "Wariag" powiedział: "Jak cię d... swędzi to idź". Atak miał miejsce z dwóch stron najmniej spodziewanych przez Niemców od CIWF-u i Burakowa. Doszliśmy rozdzieleni ma dwie grupy .Najpierw trzeba było przeciąć siatkę ogrodzenia, a później zrobić podkop w ziemi pod wysokim drewnianym płotem nad, którym były kolczaste druty. Wchodziło się, jak do grobu. Oddziały por. Kwarcianego /Jerzy Zdrodowski/ ppor. Zycha /Zdzisław Grunwald/ por. "Starzy" /Jerzy Terczyński/ i ppor. "Gedroycia" /Konstanty Kiersnowski/ rozlokowały się wokół szkoły. Krzyk: "Hurra ! Żubry ! - i zaczęła się piekło na ziemi. Niemcy zaskoczeni i zdezorientowani wycofywali się na górne piętra. Walki przenosiły się z sali do sali, toczyły się na tarasie, a nawet na dachu. Szkoła zastała opanowana - załoga niemiecka zginęła. W naszych oczach spłonął "Konrad", przy którym rozerwały się butelki z benzyną. Ranny "Sokół" /Piotr Dmowski/ biegł kilka metrów, z rozkrzyżowanymi rękoma - miał kilkadziesiąt ran wokół kręgosłupa od odłamków granatnika. Szarzało. Pchor. Krzyś /Kazimierz Krzyszkowski/, zginął w połowie września na Gdańskiej, strzela z rakietnicy - te znak odwrotu. Nagle będący koło mnie "Grom" /Leszek Gajewski/ żachnął się gwałtownie i zakrył twarz dłońmi. Ściągam go za jakąś przybudówkę. Szkoła płonie, powstańcy wycofują się. Grom ma szarpaną ranę wokół biodra, mam ogromne trudności z założeniem mu opatrunku, spieszę się, opatrunek się zsuwa. Doczołgał się do nas na boku ranny w brzuch "Parowóz". Zatrzymałam przebiegającą "Małgorzatę" /Maria Rago/. Dniało. Jest nas czworo, w tym dwóch rannych, reszta zdążyła się wycofać. Koło nas spalony "Konrad", słychać jęki dogorywających Niemców. Czołgając się ciągnęłam Groma, trzymał mnie ręką za ramiona. Na szyi miał powieszony hełm, w hełmie visa i portfel, w którym utkwił drugi rykoszet /w krzyżu drewnianym, na który składaliśmy przysięgę/. "Małgorzata" ciągnęła leżącego na plecach "Parowoza". Najgorsze było przeciągnięcie ich przekopem. Pierwsza weszła Małgorzata, wpychałam Parowoza głową, a ona wciągała później Groma. Wyczołgałyśmy się za ogrodzenie szkoły. Nie znałyśmy drogi do naszych pozycji. W tamtą stronę prowadziła nas łączniczka Krystyna /poległa we wrześniu/. Zaczęła prać artyleria z Burakowa i CIWF-u. Zasypywała nas ziemia - mieliśmy ją w oczach, w uszach i w ustach. Kierowałyśmy się na wyczucie. Przed nami widać było zarysy bunkrów. Hasłem były "Żubry". Jeżeli bunkry okażą się niemieckie nie możemy dostać się żywi w ich ręce. Parabellum mam na sznurku skórzanym na szyi, ale wiedziałam, ze się sama nie zastrzelę. Leszek przyrzekł mi, że najpierw zastrzeli mnie, a później dopiero siebie. Zaczęliśmy nawoływać "Żubry, Żubry" z bunkrów odzywają się nasi, to przedpole Opla. Parowóz przeżył, rana brzucha była powierzchowna. Operacja Leszka odbyła się bez znieczulenia. Nie dał pozostawić się na punkcie opatrunkowym Opla - śmierć najmłodszego brata sprzed czterech dni była zbyt świeża. Zaniosłyśmy go na Krechowiecką. Operował dr Węglewicz - niestrudzony chirurg naszych oddziałów. Asystowałam przy operacji trzymając w ręku świecę. Drugą moją rękę trzymał ranny i gryzł ją z bólu. Ręka ze świecą drżała, ledwo stojący na nogach ze zmęczenia chirurg krzyczał na mnie. Ręka przestała mi drżeć, gdy ranny zemdlał. Obok konał w strasznych męczarniach, postrzelony również na Kolektorskiej serią pistoletu maszynowego w podbrzusze 18 letni absolwent liceum Rybackiego "Siwy" /Bogusław Kowalewski/. Obaj zostali odznaczeni Krzyżem Walecznych, z tym, że "Siwy" pośmiertnie. "Gromowi" pozostał jeszcze miesiąc życia, zginął 30 września na kilka godzin przed kapitulacją. 17 grudnia 1944 roku matka "Wiśni" i "Groma" pisała do mnie do jenieckiego obozu: "Ból i tęsknota pożerają mnie, a myśl, że już nigdy ich nie zobaczę jest straszna. Nie mogę pokazywać, że cierpię - po raz drugi widziałam ojca płaczącego. Czasami mi się zdaje, że oni tylko wyszli i wrócą". Następnego dnia po wypadzie 15-letni łącznik Belina /Janek Gruszczyński/ poszedł na rozpoznanie na Kolektorską. Złapali go i powiesili przed szkołą. Babcia szukała go bezskutecznie. Nikt z nas nie miał odwagi powiedzieć babci, jak zginął 15-letni łącznik Belina. Najwaleczniejszym z walecznych na Kolektorskiej był "Niespodziany" /Henryk Brus/ - chłopak z Grochowa. Został odznaczony Krzyżem Virtuti Militari. Kiedy zjawił się po raz pierwszy po wojnie na spotkaniu koleżeńskim zapytał w trakcie rozmowy: "słuchajcie, ja podobno dostałem w powstaniu Virtuti?". Czwarty z naszego mieszkania, który również walczył na Żoliborzu przeżył. W naszych oddziałach było wielu absolwentów Liceum Rybackiego. 1-szego sierpnia pod Boernerowem zginął "Konrad" /Wiesław Chrzanowski/ i "Michałko" /Józef Stemler/, we wrześniu zmarł "Korab" /Jerzy Słonecki/ po amputowaniu nogi. Miał osiemnaście lat. Pozostali przy życiu obaj odznaczeni Krzyżami Virtuti Militari i Krzyżami Walecznych pchor. "Obwieś" /Jerzy Harland/ pchor. "Boy" /Janek Ogulewicz/ - dzisiaj obaj nie żyją. "Urwis" - Jerzy Wojciech Gajewski /Zmarł w 1980 r./ powrócił z obozu jenieckiego do kraju, był lekarzem. Nazywali go Judymem naszych czasów. Zakładał w Konstancinie "ścieżki zdrowia". Piąty był z "Parasola"- Janusz Szuch do kraju nie wrócił. Był kilkakrotnie ranny i odznaczony Krzyżem Walecznych, miał 16 lat. Do dnia dzisiejszego ma odłamek w płucach i kulę w nodze. Emigracji nie lubi, z nami nie podtrzymuje kontaktu, jest sam. Za Krzyż Akowski nadawany w Londynie podziękował mówiąc, że krzyże ma na Powązkach w Warszawie. O Polsce nie da nikomu powiedzieć złego słowa. Od 10-tego sierpnia strzelał z lewej ręki, prawą mając na temblaku. Ostatni raz był ranny w Ogrodzie Krasińskich. Obok niego zginęła 15-letnia Aldonka. Zastygła przy nim trzymając go za panterkę. Kiedy do nich dotarli aby ją pochować musieli z niego zdjąć panterkę, tak mocno zacisnęła dłonie. Kiedy padła Starówka, koledzy z "Zośki" nie zawiedli - przenieśli go ze szpitala na Długiej kanałami do Śródmieścia. Leżał w szpitalu na Foksal, na pierwszym piętrze. Wiedział, że w razie wkroczenia Niemców nie ucieknie. Sczołgał się na parter. W kilka minut po tym do sali na pierwszym piętrze wpadł pocisk - wszyscy zginęli. 7 września szpital zajęli Niemcy - SS i Wermacht. Ciężko rannych przeznaczali na rozstrzelanie i rzucali pod mur. Lżej rannych wrzucali na ciężarówki. Janusz znalazł się pod murem, spod którego zabrał go podoficer Wermachtu, może dlatego, że towarzyszył mu syn niewiele starszy od powstańca. Rannych zawieźli do szpitala na Woli strzeżonego przez wartę. W nocy polski personel wykradł go i zawiózł furmanką do Leśnej Podkowy do willi pana Baniewicza. Postanowił szukać matki. Pokuśtykał o kiju na dworzec. Tu spotkała go znajoma matki pani Longina Postępska. Wzięła go do siebie, przebrała i wyrobiła papiery. Przekazano mu wiadomość, że matka znajduje się w obozie pod Częstochową. W drodze złapali go Niemcy, cudem udało mu się uciec. Dotarł do dziadka swego kolegi Kemusa. Dziadek był fornalem w majątku pod Częstochową. Chłopiec kulał, miał nie zagojone, ropiejące rany, zwracał swoim wyglądem uwagę. Obecność jego narażała wszystkich domowników. Mimo tego znalazł tu schronienie. Matka wędrując śladami syna dotarła do tej wsi i dowiedziała się, że ukrywają tutaj powstańca, który jest niespełna rozumu. Poszła tam, na barłogu zobaczyła syna - "Mamuńciu i ty mnie znalazłaś? Czy ty wiesz, że oni mają mnie tu za wariata, opowiadałem im o powstaniu, ale im się to w głowie nie mieści, więc przestałem się odzywać". To co opisałam zdarzyło się tyle razy ilu było walczących, rannych i ile zginęło istnień ludzkich. Bardzo żal mi matek, które musiały przeżyć własne dzieci. I nie wiem, czy umiałabym być matką dzieci idących do Powstania i matką, która uznaje, że istnieją sprawy ważniejsze od ich życia. Janusz Szuch nie ujawnił się w PRL. Zaczęły się aresztowania AK-owców, którzy wstąpili do Armii polskiej. AK-owcy zaczęli dezerterować z wojska, między innymi Antoś Kociszewski. Janusz dał mu swoje cywilne ubranie i dokumenty, od Antosia wziął mundur ppor. WP i zaczął w nim chodzić, był w ochronie gen. Okulickiego "Niedźwiadka". Po aresztowaniu Generała, Janusz przekracza "nielegalnie" granice Polski z dwoma łączniczkami z Parasola - "Alą" /Alina Wysocka/ i "Scarlett" /Janina Lutyk/. Docierają do Włoch, gdzie Janusz wstępuje do 7 pułku ułanów. W Warszawie UB organizuje "Kocioł" w mieszkaniu Szuchów przy ul. Noakowskiego 12. Zupełnie przypadkowo, na mieście zostaje aresztowany Antoś jako Janusz Szuch. UB rozwiązuje kocioł na Noakowskiego. Pokazują tymczasem Antosiowi zdjęcia zabrane z mieszkania Szuchow. Antoś z uporem twierdzi ze nikogo nie zna. "to ty skurw....u własnej matki nie poznajesz!" /wg relacji Antosia/. Dopiero, kiedy w PRL ogłoszono amnestię /dla dezerterów/ Antoś ujawnia, że on jest Kociszewski, a nie Szuch. Janusz nie wrócił do kraju - mieszka w Anglii.

góra ↑↑


 

MIŁA PADNIJ

Nie miałam nigdy inklinacji na bohatera i nim nie byłam. Pokonywałam trudy w jakich znajdowałam się w powstaniu warszawskim, ale uporczywie prześladowała mnie myśl, że miałam kiedyś własne ciepłe łóżko i wtedy istniała szansa przespania spokojnej nocy. Trzeba było walczyć nie tylko z wrogiem, ale stale zwalczać swoje własne słabości, a z tym było coraz trudniej. Godzina "W" była już niejednokrotnie opisywana. W drugiej połowie września 1944 roku entuzjazm, radość i triumfy były już za nami. Towarzyszyło nam coraz mniej przyjaznych spojrzeń. Ale przeważali ludzie wspaniali - ci którzy nosili biało-czerwone opaski i ci którzy ich nie nosili, 28-30 września, ostatnie dni obrony ostatniej pozycji Zgrupowania "Żubr" Dywizji "Żywiciel" - budynku Gdańska 2 i Straży Ogniowej na rogu Potockiej i Słowackiego na Żoliborzu. Jedynym środkiem żywnościowym jest alkohol z rozbitych piwnic Gdańska 2 i opuszczonego przez nas domu Gdańska 4. Chłopcy na pozycjach są bez zmiany, bo nie mamy już kim zmieniać. Błagają o wodę - nosimy im spirytus. Poległych już się nie chowa, bo nie ma gdzie i pozostają w miejscach gdzie zginęli. Piwnice na Słowackiego i Krechowieckiej przepełnione rannymi - na jednakowych prawach traktowani są żołnierz Powstania i ranni Niemcy. Ginie szef łączności "Wariag" - st. sierżant Kazimierz Zarzycki. Dowodzenie przejmuje zastępca kapral Leszek Gajewski "Grom" ranny w ataku na Kolektorskiej i odznaczony za tę akcję Krzyżem Walecznych. Ma ogromne trudności z poruszaniem się ponieważ ma głęboką nie zagojoną ranę w okolicy biodra. Zadziwiająca rzecz, że do ostatniej chwili na Żoliborzu działała telefoniczna łączność polowa. Była to bezsprzecznie zasługa Szefa Łączności Dywizji por. "Słuchawki" /Józef Krzeski/. Bez przerwy pociski zrywają nam druty. Niestrudzone patrole w nocy i w dzień namacując rękoma przewody dokonują napraw. W bloku mieszkalnym przy ulicy Słowackiego sąsiadującym ze Strażą Ogniową bohaterska pani Zofia Pyżykowska ze swoich ostatnich zapasów gotuje nam zupę. Żeby ją dostarczyć w pełnym ostrzale trzeba nie lada odwagi. Ma dwoje dzieci w powstaniu - powróciła tylko córka. Budynek Straży jest już częściowo zbombardowany i ostrzelany pociskami artyleryjskimi. Niemcy bez przerwy go podpalają. Czołgi strzelają kilka metrów od budynku. Jedyna broń na czołgi to 10-cio strzałowe pepance i piaty /broń przeciwpancerna ze zrzutów alianckich/. Leszek łamie zakaz dowództwa i ukrywamy przez noc osoby cywilne. Jest to pani mgr farmacji z dwojgiem małych dzieci. Mąż w powstaniu. W drugiej połowie sierpnia miałyśmy w jej mieszkaniu na Gdańskiej kwatery. Zwracała nam stale uwagę, że rozlewamy wodę w łazience i plamimy olejem parkiet /nie da się wywiórkować/, który nosiłyśmy z narażeniem życia dla ludności cywilnej ze zdobytej przez kompanię Kwarcianego /por. Jerzy Zdrodowski/ olejarni na Marymoncie. Oddaliśmy jej teraz wszystko co nadawało się do jedzenia i miejsce na pryczy. Nogi mam we wrzodach, a na nogach oficerskie buty po rannym koledze. Wstrzykują mi propidon i dostaję wysokiej temperatury. Wiemy, że to nasze ostatnie godziny. Jedni mówią, że jutro spotkamy się u Piotrusia, a drudzy, że przeprawimy się przez Wisłę. 30 września godzina 7-ma rano, otrzymujemy wiadomość telefoniczną od dowództwa: "Trzymać się godzinę, za godzinę radykalne zmiany". Trzymamy się godzinę pełni nadziei, a o 8-mej otrzymujemy rozkaz wycofania się w kierunku Szklanego Domu na ulicy Mickiewicza. Zgrupowanie wycofuje się planowo - Major "Żubr" i poczet, łączność, kompania II por. "Starży", III kompania, kompania I Kwarcianego - osłania IX kompania dywersji. W piwnicznym szpitalu przy ulicy Słowackiego leży ranny dowódca III kompanii "Ojciec Marian" /por. Redwan/. Leszek przyrzekł mu, że w razie odwrotu da mu znać. Wpada do szpitala. Czekam na niego w rowie łącznikowym. Obok mnie szybko przebiegają plutony i kompanie naszego Zgrupowania. Przebiega "Korwin" /Weloński Kazimierz/ - "serwus żabka" - jest straszliwie wysoki, zgięty w pół jeszcze wystaje z rowu. To już dywersja - IX kompania, która osłania nasz odwrót. Leszek wraca, biegniemy, tracę przytomność. Cuci mnie biciem po twarzy. Zostawiamy sprzęt. Biegniemy dalej. W przelotowej bramie Krechowiecka 6 przytulona do muru, oszalała z przerażenia siwa od pyłu i gruzu pani B z dwojgiem dzieci. Podwórze - Krechowiecka 6 to nasz cmentarz z sierpniowych dni. Leży tam również najmłodszy brat Leszka strzelec "Wiśnia" Zdzisław Gajewski. Na Cieszkowskiego pada pocisk, przysypuje mnie ziemia, są zabici i ranni. Naprzeciwko mnie Leszek, który poznaję po ruchu warg krzyczy " Cała jesteś - cała? " tracę przytomność. Odzyskuję ją w piwnicy na Cieszkowskiego. Słyszę krzyk: " wody, wody! ". Atmosfera nieprzychylna. Nasza obecność naraża ludzi. Błagam Leszka: " Zostaw mnie, uciekaj ". Zrzucam marynarkę - wpadamy do rowu łącznikowego, dobiegamy do leju po bombie - kończy się rów łącznikowy. Wyglądam - do przebiegnięcia ulica Mickiewicza - naprzeciwko Szklany Dom. Jest godzina 11-ta. W górze niemieckie samoloty. Za nami czołgi, niemiecka piechota, karabiny maszynowe i ostrzał artyleryjski. Natarcie idzie z trzech stron. Na jezdni zwalone drzewa, trupy i ranni. W kończącym się rowie łącznikowym i leju gromadzi się coraz większa masa wycofujących się. Jestem z lewej strony, w środku Leszek, z prawej jego strony nieznany mi żołnierz. Wychyla się do wybiegu. Kula przeszywa mu głowę - mózg rozpryskuje się na plecach Leszka. Leszek krzyczy: "Biegnij" za chwilę będzie z nas marmelada". Wypycha mnie z leju. Biegnę - naprzeciwko w podcieniach Szklanego Domu stoi Cyganka /Aniela Zawadka/. Przeraźliwie krzyczy: "Miła - padnij - padnij." Padam, podrywam się, padam - dobiegłam. Odwracam się. Leszek leży za lejem przed asfaltem jezdni Mickiewicza. Krzyczę: "Leszek, Leszek, Grom". Podnosi twarz jak papier, oczy zamknięte, dostaje kulę-pod lewą łopatkę, głowa opada, porusza nogami jak w agonii. Tracę przytomność. Odzyskuje ją w piwnicy na Tucholskiej godz. 16.00 - leżę na węglu. Z sąsiedniej piwnicy słyszę głos Tofka / plut. pchor. Alek Matejkowski/ "Panie majorze - Grom nie żyje". Odzywam się - wchodzi Tofek: "Słuchaj - Grom żyje, jest w szpitalu - nie można do niego dojść". Łomocze mi w głowie - kłamie, kłamie. Byłam ostatnią żywą z tego leju, która dotarła do Szklanego Domu. Ojciec Marian zginął również. Urwało mu obie nogi. Zginęli obaj adiutanci majora - ppor. "Dąb" i ppor. "Czech". Otrzymujemy rozkaz wstrzymania ognia - pertraktacje dowództwa. Godz. 19-ta - kapitulacja. Żołnierze Armii Ludowej, którzy idą z nami do niewoli otrzymują legitymacje AK - podpisuje płk. "Żywiciel". Noc - straszliwa cisza - tragiczna cisza. Ponieśliśmy ogromne straty. Ostatni z braci Gajewskich - "Urwis" usiłuje popełnić samobójstwo. Cyganka podbija mu ręke. Ostra wymiana zdań. "Nie powiem mamie, że Leszek zginął". Idziemy dc niewoli. Nie ma Powstania, nie ma Warszawy, nie ma najbliższych. Jestem w pierwszej czwórce. Obok mnie major "Żubr" /Władysław Jeleń-Nowakowski/, łączniczka Małgorzata. /Maria Rago/, Kpt. Romański. Dochodzimy do placu Wilsona. Ustawiają nas przed rowem łącznikowym, przed którym stoją karabiny maszynowe. Żoliborz płonie. Ruiny, oczodoły okien, Pod nogami szkło. Niedaleko w ciemnościach leży Leszek. Po obu naszych stronach szpalery Wermachtu. Jedyna satysfakcja, że są tak samo zmordowani, zarośnięci i brudni jak my. Automatycznie wykonuję to co moi dowódcy - zatrzymuję moje parabellum, które mi podarował pchor. Zawieja. Żołnierze rzucają broń /poprzednio celowo uszkodzoną/, tworzą się stosy. Obie z Małgorzatą mamy na nogach oficerki, włosy schowane pod furażerkami. Otaczają nas Niemcy: "Hande hoch!" - zabierają nam broń. Mam na sobie bryczesy niemieckie po rannym koledze. W kieszeniach była zakrzepła krew, więc wycięłam kieszenie. Niemiec wkłada mi do otworów kieszeni ręce, odruchowo opuszczam swoje. Zorientował się, że jestem dziewczyną. Zrzuca mi furażerkę z głowy, wypadają długie włosy. Wrzeszczy: "Tutaj są kobiety!". Wyciągają nas z szeregów. Wtedy wystąpił mjr Żubr. Mówił dobrze po niemiecku. Głos miał donośny. Darł się tak samo na Niemców jak Niemcy na nas - "Te kobiety były żołnierzami i mają być traktowane jak żołnierze". Ostatnie zdanie Niemca: "Zadaniem polskiej kobiety mordować". Odłączają nas i dzielą na grupy: oficerowie, podchorążowie, łączniczki, sanitariuszki i żołnierze. Pędzą nas przez wymarły Żoliborz na Powązki, gdzieś między cywilnymi i wojskowymi. Były tam baraki podobne do stajni. Ginie tam ostatni żołnierz naszego oddziału, który przyszedł z nami z Kampinosu, "Praktykant" z Zaborowa Leśnego /Zdzisław Zieliński/. Nasza kwatera na Cmentarzu Powązkowskim to głównie żołnierze nieznani, żołnierze, którzy polegli przeważnie 30 września 1944 roku, nie zostali pochowani, przeleżeli kilka miesięcy na ulicach i placach Żoliborza, których identyfikacja po wojnie była już niemożliwa. "Praktykant" nie chciał zdjąć biało-czerwonej opaski, mimo że zagrozili mu bronią. Zastrzelili go na miejscu. Ostatnich przypędzili chłopców - żołnierzy. Tych najmłodszych kopali i bili. Koczujemy przez noc. Nie mogę sobie znaleźć miejsca, wszyscy wydają mi się dziwnie obcy. Znajduje mnie Korwin: "Serwus...", ale "żabka" nie przechodzi mu już przez usta. Zrozumiał, że Leszek nie żyje. Dręczę się, że nie dotarłam do Leszka. Jestem jak żywy trup. Rano - budy. Wiozą nas do Pruszkowa. Jesteśmy za drutami. Boy - Janek Ogulewicz obcina nam nożem włosy - mamy wszy. Do drutów nie wolno podchodzić. Widzimy pędzoną ludność cywilną - nie kończący się pochód śmiertelnie zmordowanych ludzi. Nie możemy rozpoznać twarzy - zbyt daleko. Ktoś mi dał świstek papieru, piszę list do ciotki do Żyrardowa Janiny Petasz. Wachman z drugiej strony drutu jest stary i mam wrażenie, że nam współczuje. Patrzymy na siebie, daje mi znak. Podbiegam i wyrzucam kartkę. Dowiedziałam się po wojnie, że ją doręczył, mimo, że adres podałam mylny. Major zbiera w hali resztki swojego Zgrupowania. Przemawia do nas: "Czołem Żubry" - "Czołem Panie Majorze" - echo niesie przemówienie - dziękuje nam i życzy spotkania w wolnej Polsce. Niemcy nie zdążyli zareagować. Do hali wkroczył oficer Abwery i obwieścił, że pozostają żołnierze Armii Krajowej, żołnierze Armii Ludowej przechodzą do hali sąsiedniej. Dowódcy Armii Krajowej, którzy zatrzymają w swoich szeregach żołnierzy Armii Ludowej będą rozstrzelani. Podział nie nastąpił - wszyscy szliśmy do niewoli jako Armia Krajowa. Po dwóch dniach załadowali nas do bydlęcych wagonów z kolczastymi drutami w małych otworach okiennych, dowieźli nas Skierniewic i postawili na bocznicy. Jedzie około 300 dziewcząt i kobiet-łączniczek i sanitariuszek. Jest z nami starsza pani - komendantka Żoliborska Pani Zofia Czerska "Sawa". Straciła najbliższych członków rodziny. Na bocznicy otwierają nasz wagon i pędzą nas wszystkie do ogromnego baraku z ziemią zamiast podłogi. Siadamy w kucki pojedynczo pod ścianami i łudzimy się, że może nam dadzą pić lub jeść. Do baraku wchodzi dwóch esesmanów, jeden chudy, wysoki drugi gruby, niski. Ręce założone do tyłu. Dokonują przeglądu siedzących pod ścianami - cisza jak makiem zasiał - przyglądają się nam. Wysoki zatrzymuje się przede mną. Pewnie jestem dla niego typem nordyckim. Mierzymy się wzrokiem - nie spuszczam oczu. Ostatni akt mojej odwagi. Mam te nieszczęsne oficerki ma nogach, furażerkę z blało-czerwonym proporczykiem i orłem i granatową policyjną pelerynę, którą dał mi w ostatniej chwili "Urwis". Esesman kiwa na mnie palcem - nie wstaję. Naokoło szepty: "Miła - wstań, wstań". Nie wstaję - myślę teraz mnie zastrzeli. Pada pytanie: "Wo ist Dolmetscher?". Podrywa się 19-sto letnia Duda /Wanda Kwaśnińska-Złota/ - dziewczyna o nieprzeciętnej urodzie. Esesman coś do niej mówi. "Duda" wolno się odwraca: "Zabierają ciebie i mnie". Wstaję i wyprowadzają nas z baraku. Wsiadamy do dorożki, oni siadają my stoimy w środku. Przez Skierniewice pędzą powstańców z Mokotowa. Dorożka zatrzymuje się przed Gestapo. Wprowadzają nas do dużego pomieszczenia biurowego. Dudę sadzają plecami do mnie, naprzeciwko Dudy siada gruby esesman. Dzieli nas odległość kilku metrów. Do mnie wzywają tłumacza. Przychodzi cywil ze swastyką na rękawie. Przesłuchanie - tłucze mi się po głowie myśl czy będę bita. Esesman zakłada papier z kilkoma kalkami do maszyny. Usiłuję zebrać myśli - nie ma Warszawy, nie ma rodziny, nie ma nic. Podaję prawdziwe nazwisko: "Szuch". Pada komentarz: "Niemieckie nazwisko". Odpowiadam: "Polskie". Maszyna stuka. "Data urodzenia" - podaję:"1929". Esesman każe mi wstać i zdjąć wierzchnią odzież. Mają wątpliwości czy naprawdę mam piętnaście lat. Oglądają mnie. Pyta: "Wykształcenie" - "cztery klasy gimnazjum", "Konspiracyjne?" - "Konspiracyjne". "A gdzie ojciec?" - "W Oświęcimiu", "Za co?" - recytuję: "Szkodnik społeczny". "Od kiedy w konspiracji?" - "Od początku", "Co robiłaś w konspiracji?". Oblatuje mnie strach, żebyś wiedział co robiłam! Waham się. Podsuwa mi odpowiedź? "Kolportaż?", "Tak, kolportaż". "Co robiłaś w powstaniu?" - "Byłam łączniczką". Tłumacz nie zna tego słowa, pytają Dudę. Duda wyjaśnia: "Melderinn". Interesuje ich czy strzelałam. Wreszcie pada pytanie: "Jakie były oddziały na Żoliborzu?". Odpowiadam: "Armia Krajowa". Tłumacz szybko mi podpowiada: "Była też Armia Ludowa". Zaprzeczam: "Nie słyszałam o takiej". Wypytują mnie o ulice, gdzie byłam, ale mają słabe rozeznanie geograficzne Żoliborza i rozlokowania oddziałów. Następne pytanie: "Jakie były gazety w czasie Powstania?". Wyjaśniam, że nie czytałam gazet w czasie Powstania. Esesman oświadcza, że może mi udowodnić, bo były rozlepiane na Żoliborzu komunistyczne gazety. Zaprzeczam. Pyta mnie w jakim celu wycofywaliśmy się do Wiały. Odpowiadam, że chcieliśmy przeprawić się przez Wisłę. "Do komunistów?". Esesman wyciąga papier z maszyny i każe mi podpisać. Patrzę na położony protokół i świta mi myśl, że podałam prawdziwe nazwisko, a oni mogą zamieścić w celach propagandowych zupełnie inną treść. Oświadczam, że nie wiem co tu jest ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin