Wiktor Szałkiewicz - Porozów którego już nie ma.pdf

(492 KB) Pobierz
Porozów, którego już nie ma…
27 września 2012 14:32
Wiktor Szałkiewicz
Tak się stało, że niestety, najstarsza i najlepsza część mieszkańców mojego Porozowa
przeprowadziła się już na całkiem inne miejsce i leżąc na zabytkowym miasteczkowym
cmentarzu pod Zapoliczami, oczekuje na drugie przyjście Zbawiciela… Kiedyś mamie przyśnił się
nieboszczyk ojciec, Antoni. Mama zapytała go:
- Antek, a co wy TAM robicie?
- A co i zawsze robiliśmy – padła odpowiedź. Orzemy pole, pasiemy krowy, kosimy siano,
stawiamy w stogi, a zimą przyjeżdżamy końmi i zabieramy…
Tak więc wszyscy moi dalecy i bliscy krewni, nie wyłączając dziadka Stanisława i wujka Józefa
oraz starzy znajomi – Józek Koziuk, Miecio Szałkiewicz nawet TAM nie zaznali spokoju…
1
901260855.009.png 901260855.010.png 901260855.011.png 901260855.012.png
 
Grób powstańca styczniowego Kazimierza Szałkiewicza na cmentarzu w Porozowie
Jeszcze lat temu z dziesięć na cmentarzu rosło mnóstwo drzew: brzozy, klony, jesiony, nawet
wiśnie i czereśnie, jaśminy. I bardzo fajnie wieczorem każdego dnia w końcu maja śpiewał słowik,
trochę uroczyście, trochę beztrosko, jakby chciał osłodzić nieboszczykom chwile wiecznej nocy.
A potem nowy ksiądz, zrobiwszy porządek przy kościele, zaczął oczyszczać z zarośli cmentarz i
nie zostało na nim prawie nic, oprócz pomników i samotnej starej brzozy, na której złamanym
wierzchu jakiś zwariowany bocian urządził gniazdo i regularnie wracając w porozowskie strony,
wyklepuje co roku z żoną dwójkę albo i trójkę dzieci. A tej dawnej cmentarnej romantyki, tych
krzaków bzu już nigdy chyba nie ujrzę i pięknej słowiczej pieśni nie usłyszę…
Do dziś pamiętam jak po mszy niedzielnej przed kościołem stali gromadą wszyscy porozowscy
mężczyźni, na winklu, to znaczy na głównym skrzyżowaniu ulic, elegancko ubrani, wygoleni,
pachnący wodą kolońską, z papierosami w ręku i spokojnie o czymś gadali, czasem politykowali,
bo i takich u nas nie brakowało. Wybitną postacią, tak w sensie geograficznym jak i politycznym
był Kazimierz, syn Klemensa, albo – jak go nazywano – Kaziczko. To on kiedyś jednemu z
miejscowych działaczy bolszewicko-kołchozowych palnął z rozgoryczeniem:
- Wielki jest Związek Radziecki, od Amuru po Elbę, a kartofli posadzić nie ma gdzie! Aforyzm
godny tego aby go wyryć złotymi literami na płycie w muzeum komunizmu. Stanisław Jerzy Lec
umywa pióro i odpoczywa…
2
901260855.001.png 901260855.002.png
Dawny dworek w Porozowie. Fot. Wikipedia
Kaziczko lubił geografię i wszystko co z nią związane, w każdą niedzielę oglądał „Telewizyjny
klub wędrowców”, ba! – nawet wiedział gdzie jest Kustanaj, co w naszym miasteczku było nie do
pomyślenia. Córka jego, pani Helena, poszła w jego ślady, bo uczyła nas w szkole geografii…
Inną postacią, nie mniej wybitną i kolorową, był mój wielki przyjaciel, pan Józef Koziuk, dużo było
u nas w miasteczku Józefów Koziuków, a ten akurat mieszkał na ulicy Nowej, po drodze z
Porozowa do Bogudzienek. Osoba wręcz legendarna, miał bardzo ładny głos i sam mi opowiadał
jak za czasów II Rzeczypospolitej przyjechała do Porozowa komisja niby z Warszawy i
zakwalifikowała młodego i zdolnego chłopaka do konserwatorium. Ale gospodarka była duża,
trzeba było komuś na niej pracować, a za nauczanie trzeba było płacić, więc Józek nie pojechał
do Warszawy i został w miasteczku. Na weselach ochoczo wyśpiewywał popularne arietki polskie
z lat trzydziestych: Kochać was, kobiety, to życie, to szczęście, to-raaaj! Albo: Brunetki,
blondynki… czy piosenki legionowe. Zawsze pogodny, uśmiechnięty starszy pan… Na początku
lat 50-ch balował w gronie licznych kolegów na Józefa w remizie strażackiej, wziął szklankę z
wódką i zwracając się do portretu Stalina powiedział:
- No, Józiu, powinszowania z okazji imienin!
Oczywiście niebawem pojechał na Syberię piłować las, a wrócił dopiero po śmierci Wodza
Wszystkich Czasów i Narodów…
3
901260855.003.png 901260855.004.png
Dawny majątek Bogudzięki Buttowt-Andrzejkowiczów w Porozowie
W latach 30-ch, za II Rzeczypospolitej, Porozów był miasteczkiem przypominającym kocioł z
barszczem: prawosławni, katolicy, liczna gmina żydowska, kościół, cerkiew, synagoga, dawna
maleńka cerkiew unicka, sklepiki, kramiki… Nikomu się nie przelewało, ale ciężka codzienna
praca na własnej roli była treścią i podstawą życia. Zdarzało się, że biedniejsi mieszkańcy
okolicznych prawosławnych wsi, niepiśmienna romantyczna młodzież, za namową miejscowych
bolszewickich agitatorów wstępowała do jakichś tajnych związków, zbierała się na zebrania w
stodołach, śpiewała piosenki komsomolskie, rozrzucała antypolskie ulotki, ale wtedy wkraczała
do akcji dzielna policyja z Wołkowyska i udaremniała działalność takich organizacji, waląc gumą
po dupie… Niepiśmienni małorolni młodziankowie dostawali od roku do czterech i szli do pierdla,
zapewniając przy tym wysoki sąd, że wyrzekają się komuny na zawsze.
A potem nadszedł pamiętny rok 1939 i dzień 17 września, o którym ironicznie można powiedzieć
słowami białoruskiego poety: Pasiekli nasz kraj papalam! Najpierwsz my wasz, a potem i wy
nasz! W dzień triumfalnego wyzwolenia Zachodniej Białorusi spod ciężkiej i brudnej piety
białopolskiej okupacji przyleciała konno do katolickiego Porozowa wataha mołojców z pobliskiej
wsi, czy to z Daszkewiczów, czy to z Nowosadów:
- Nu szto, budziem bicca, ci budziem mirycca?
- Idzi, idzi k jibieni maciery! – odpowiedział im ktoś z tłumu.
Pani Stefania Sokołowska myślała na głos:
- No, wszystko bolszewicy mogą zrobić, ale ziemi przecież nie zabiorą?…
4
901260855.005.png 901260855.006.png
Przydrożna kapliczka w Porozowie
Ziemia w Porozowie była rzeczą świętą, gospodarze porozowscy przez całe życie dokupowali ją,
oszczędzając na tym lub owym, żeby potem móc ją rozdzielić między synów albo sposażyć córki.
Bolszewicy zabrali ziemię, ale niby nie zabrali, tylko wszystkich ludzi razem z ziemią, końmi,
inwentarzem wcielili do kołchozu, ponieważ jak wiadomo praca kolektywna na roli rozwesela,
uszlachetnia i uzdrawia człowieka prostego. Mój świętej pamięci ojciec Antoni Szałkiewicz
powiadając o tych latach mawiał:
- Kriepka sowietskaja włast – skazał biedniak i gorko zapłakaw polez na piecz.
Albo wspominał wójta naszej porozowskiej gminy Garbowskiego, który jak tylko widział żebraka
rzucał mu do czapki jakiś grosz i prosił:
- Módl się, żebracze, żeby cham nigdy nie był panem!
Według wersji mojej mamy, w ten sam sposób postępowali w stosunku do żebraków niektórzy
Żydzi porozowscy. Mama moja staruszka, mimo swoich 89 lat, ma świetną pamięć, chętnie może
opowiedzieć o początkach Porozowa, czy o księdzu wikarym Jabłońskim, który po mszy
przylatywał do mojego dziadka Józefa wołając:
- No, Szałkiewiczu, dajcie zapalić!
Albo o tym jak dziadek Józef woził wozem Żyda po towar do Białegostoku, a tej wiosny była
bardzo wielka woda i po przejechaniu jakiejś grobli rozpłynął się cukier w workach – i po
interesie. I jak moja babcia Franciszka, bodaj latem 1920-go roku, pieląc warzywa w ogródku na
naszym chutorze koło Gornostajewicz zobaczyła dwóch czerwonoarmistów i przeprowadziła z
nimi słynną rozmowę:
- Babuszka, a daleko li do Warszawy?
- Nie, dzietki, niedaleko. Tam – za gorkaju…
5
901260855.007.png 901260855.008.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin