LaVyrle Spencer - Koliberek.pdf

(1913 KB) Pobierz
LaVyrle Spencer - Koliberek.rtf
LaVyrle Spencer
Koliberek
1
Rozdział pierwszy
Kiedy pociąg o dziewiątej pięćdziesiąt wjeżdżał na stację w
Stuart’s Junction, zawsze gromadził się tłum, ciągle bowiem
była to nowość, na którą całe miasto wyczekiwało co dzień.
Bosonogie dzieci czekały przykucnięte niby przepiórki w tra-
wach i ostnicach na skraju miasta, dopóki głośny syk potwora
nie kazał im rzucić się biegiem ćwierć mili w stronę stacji. Brnie
Turner, miejscowy pijaczek, także wychodził codziennie na
spotkanie pociągu. Wytaczał się chwiejnie z baru i, wstrząsany
czkawką, zasiadał na ławce przy stacyjnym ganeczku, gdzie
zapadał w drzemkę. Dopiero po przyjeździe popołudniowego
pociągu wyruszał na wieczorną sesję w barze. Kowal Spud
Swedeen odkładał swój ciężki młot, porzucał miechy i stawał w
otwartych drzwiach kuźni, krzyżując wysmarowane na czarno
ręce na jeszcze czarniejszym fartuchu. A kiedy milkły odgłosy
młota w kuźni Spuda, wszyscy w Stuart's Junction w Colorado
nastawiali uszu. Właściciele sklepów wzdłuż niedługiej ulicy
Frontowej wychodzili na wypalone słońcem deski chodnika.
Ten poranek na początku czerwca 1879 roku nie różnił się od
innych. Kiedy umilkło stukanie w kuźni Spuda, opróżniło się
krzesło u balwierza, urzędnicy bankowi porzucili kasy, szale
wagi w urzędzie probierczym kołysały się bez obciążenia, a
wszyscy wylegli na dwór, zwracając głowy na północny
wschód, by obserwować przyjazd pociągu o dziewiątej pięć-
dziesiąt.
Ale pociąg o dziewiątej pięćdziesiąt nie przyjechał.
Wkrótce wiele rąk sięgnęło nerwowo po łańcuszki zegarków,
wyciągnięto chronometry, otwierano ich pokrywki i zatrzaski-
wano, wymieniając przy tym pełne powątpiewania spojrzenia.
W końcu miejsce szeptanych domysłów zajęło zdenerwowanie i
właściciele po kolei powrócili do swoich sklepów, jedynie od
czasu do czasu wyglądali przez okna, zastanawiając się nad
2
spóźnieniem pociągu.
Czas wlókł się powoli. Wszyscy nasłuchiwali jękliwego gwizdu,
który jakoś się nie rozlegał. Minęła godzina i w Stuart’s Junc-
tion zapadła pełna uszanowania cisza, jakby ktoś umarł.
O jedenastej zero sześć uniosły się wszystkie głowy. Najpierw
jeden, potem drugi kupiec wyszedł na próg swego sklepu, gdy
orzeźwiający letni wietrzyk przywiał odgłos parowego gwizdka.
- Jedzie! Ale coś za szybko!
- Jeżeli prowadzi Tuck Holloway, to ani chybi chce minąć sta-
cję. Odsuńcie się, bo może wyskoczyć z szyn.
Ukazał się spychacz przed lokomotywą w kłębach pary i kurzu,
a z otwartego okna kabiny machała czerwona ręka. Był to Tuck
Holloway. ale jego słowa zagłuszył brzęk metalu i syk pary,
kiedy rozpędzony parowóz minął stację i zatrzymał się sto me-
trów dalej i jakimś cudem nie wyskoczył z szyn. Jednak ochry-
pły glos Tucka i tak nie przebiłby się przez jazgot ciżby ludzi na
peronie. W tym momencie wszystkie głowy odwróciły się, a
języki zamilkły, rozległ się bowiem pojedynczy strzał; Max
Smith, nowo mianowany zawiadowca stacji, stał z dymiącym
pistoletem w dłoni.
Ciszę przerwał podniesiony głos Tucka:
- Gdzie Doc Dougherty? Lepiej go sprowadźcie jak najszybciej,
bo dwadzieścia mil stąd na północ był napad na pociąg i mamy
dwóch rannych. Jeden jest ciężko postrzelony, nie ma kwestii.
- Kim są ranni? - Spytał Max.
- Nie miałem czasu pytać o nazwiska. Nie znam żadnego. Jeden
próbował obrabować mój pociąg, a ten drugi go powstrzymał.
Ale został przy tym ranny. Potrzebuję kilku mężczyzn, żeby ich
wyładować.
W ciągu kilku minut z głębi pociągu podano dwa bezwładne
ciała wprosi w ramiona kasjera bankowego, stajennego, mierni-
czego i kowala.
3
- Niech ktoś sprowadzi wóz!
Złożono nieruchome ciała na bryczkę, a tymczasem zza budyn-
ku baru ukazał się zadyszany i zasmarkany doktor Cleveland
Dougherty; ciężka czarna torba uderzała go w tłuste łydki, kiedy
próbował przyśpieszyć kroku. Chwilę później klęczał nad
pierwszym nieznajomym, który miał kredowobiałą twarz wyra-
żająca nienaturalny spokój.
- Żyje - stwierdził. - Ledwie. - Zbadał drugiego rannego - O tym
nic nie mogę powiedzieć. Zawieźcie ich do mnie, szybko! Spud,
masz omijać każdy kamień i każdą dziurę na drodze!
Ktokolwiek przybył tego dnia do miasteczka, zwlekał z odjaz-
dem. W barze był taki ruch jak w przydrożnym zajeździe. W
stajni Gem Perkins miał za mało boksów dla koni. W hallu ho-
telowym podłoga przy spluwaczkach została dokładnie opluta
na długo przed nadejściem popołudnia, a tymczasem mieszkań-
cy miasteczka zgromadzili się pod bukiem we frontowym
ogródku doktora i wpatrywali się w drzwi. Czekali, tak jak
przedtem oczekiwali przybycia pociągu o dziewiątej pięćdzie-
siąt. Czekali, by dowiedzieć się o losie tych dwóch, którzy
przyjechali pociągiem w pozycji leżącej.
Panna Abigail McKenzie westchnęła, a westchnienie to podnio-
sło do góry piersi pod plisowanym przodem jej wiktoriańskiej
bluzki. Przejechała paluszkiem wzdłuż obszytego koronką wy-
sokiego kołnierzyka, oddzielając go od lepkiej skóry. Odwróciła
się trochę w lewo, jej niebieskie oczy zerknęły w zwierciadło,
wierzchem dłoni dotknęła podbródka, sprawdzając jędrność
skóry.
- Owszem, skóra jeszcze jest jędrna, jeszcze młoda - pocieszała
się panna Abigail.
Następnie zdecydowanym ruchem wyjęła dużą szpilkę ozdo-
4
bioną filigranem z kapelusza obramowanego stokrotkami, sta-
rannie nałożyła go na gładko zaczesane do tyłu brązowe włosy i
przypięła szpilkę. Wzięła nieskazitelnie białe rękawiczki z półki
olbrzymiego wieszaka, który przypominał tron, z lustrem na
oparciu; otwory w bocznych ramionach były przeznaczone na
parasole i laski.
Panna Abigail przez chwilę zastanawiała się nad rękawiczkami,
wyjrzała przez obite siatką ochronne drzwi na zewnątrz, gdzie
upalne powietrze zdawało się falować, odłożyła rękawiczki,
zawahała się, po czym zdecydowanie znowu je wzięła i zaczęła
wkładać na szczupłe dłonie. Upał nie usprawiedliwia wycho-
dzenia na miasto w nieodpowiednim stroju - skarciła samą sie-
bie.
Przeszła na tył domu, raz jeszcze sprawdziła zasłony na wszyst-
kich południowych oknach, upewniając się, że dobrze chronią
przed ostrymi promieniami słońca. Rozejrzała się po kuchni, ale
nic tu nie wymagało przestawienia, odłożenia czy poprawienia.
Dom utrzymywała w równie nienagannym porządku jak swoje
ubrania. Wszystko w życiu panny Abigail McKenzie było abso-
lutnie uporządkowane, dokładne i poprawne.
Znowu westchnęła, przeszła z kuchni przez jadalnię do fronto-
wego pokoju i wyszła na ganek. Jednak gwałtownie zawróciła,
żeby sprawdzić zasuwkę przy drzwiach z przesadnym zaafero-
waniem, typowym dla osób wymyślających sobie zmartwienia,
których nie dostarcza im życie.
Nie ma sensu wystawiać na niebezpieczeństwo pięknej owalnej
szyby - powiedziała głośno w stronę drzwi. Ta szyba była jej
dumą i radością. Upewniwszy się, że drzwi nie trzasną, wyszła
ponownie, zamknęła przy tym siatkowe drzwi ochronne tak de-
likatnie, jakby miała do czynienia z żywą istotą. Idąc ścieżką,
kiwała na powitanie głową zadbanym różom na palikach.
Szła wyprostowana, z podbródkiem równolegle do ziemi, jak
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin