Kane 2 - Pierscien Z Krwawnikiem.rtf

(748 KB) Pobierz
Karl wagner

KARL WAGNER

 

 

 

Pierścień

z krwawnikiem

 

(Przełożył: Juliusz Garztecki)


Dla Johna F. Mayera-

Kolegi i przyjaciela,

Brata w infamii...


Spis rozdziałówProlog

I. Śmierć przy ognisku

II. Wieża nad Otchłanią Czasu

III.  Dyplomacja w Selonari

IV.  Obcy przynosi dary

V. Gnijący kraj

VI. Gdy budzą się starsi bogowie

VII. Kapłan przybywa do Breimen

VIII. Śmierć we mgle

IX. Gromadzą się orły wojny

X. Obcy powraca

XI. Burzowe chmury wojny

XII. Trofea zwycięstwa

XIII. Kły wilczycy

XIV. Ucieczka w koszmar

XV. Pan Krwawnika

XVI. Gdy śmierć zostaje zdemaskowana

XVII. Jaki rodzaj człowieka

XVIII. Wilk układa plany

XIX. Sny w Arellarti

XX. Noc Krwawnika

XXI. Nie było łez w Selonari

XXII. Podziemia Świątyni

XXIII. Giganci na ciemnym niebie

XXIV. Spada ostatnia maska

XXV. Gdy umierają szaleńcze sny

Epilog


PROLOG

 

Na bezkresnych przestrzeniach ciągnął się pierwotny bór. Olbrzymie drzewa wyciągały konary ku niebu, walcząc o  dostęp do blasku słonecznego i świeżego powietrza. Pod ich gęstym listowiem egzystował świat odmienny od świata pod wysokim niebem - dziedzina przyziemnego półmroku. Tu chłodny cień tylko od czasu do czasu rozjaśniały słupy słonecznego światła, spływające z górnego piętra lasu na grube pokłady zbutwiałych liści i  sosnowych igieł zaścielających ziemię. Puszcza nie miała podszycia z wyjątkiem miejsc, gdzie padł jeden z leśnych gigantów, zostawiając wyłom w drzewnym sklepieniu, przez który strumieniem wpadało żółte światło słońca. Wtedy przez niedługi czas dywan podszycia mógł krzewić  się bujnie na bogatej próchnicy przy gnijącym pniu, póki w górze inne gałęzie nie wypełniły luki i nie odcięły życiodajnych promieni.

Ale leśne przyziemie bynajmniej nie było martwą pustynią. Niezliczone mnóstwo przedstawicieli wielkiego i małego życia zwierzęcego roiło się w puszczy. Szeleściły w leśnym dywanie lub wspinały się po pniach owady. Po ziemi ślizgały się węże w poszukiwaniu gryzoni, żyjących w norach wygrzebanych w gąszczu korzeni. Różne puszyste zwierzątka przeciskały się przez korytarze i jamy wśród porośniętych brodatym mchem resztek opadłych gałęzi i latami zrzucanych na leśną podłogę liści. A wysoko nad nimi świergotały gromadki ptaków, niekiedy zaś dobiegał oburzony głos wiewiórki, protestującej przeciw jakiemuś niewiadomemu afrontowi. Niekiedy w oddali nerwowo zakrakał kruk, by zaraz zamilknąć.

Jego niezdecydowany, ostrzegawczy krzyk usłyszała łania i zamarła w cieniu, z przytulonym do jej boku długonogim jelonkiem. Rzucając wkoło zaniepokojone spojrzenie wielkich oczu, nastawionymi bystro uszami łowiła zwiastujące niebezpieczeństwo dźwięki. Ostrożnie wciągnęła czułymi nozdrzami powietrze w poszukiwaniu zapachu wilka, niedźwiedzia czy innego drapieżnika. Stała nieruchomo przez kilka minut, badając otoczenie, szukając oznak niebezpieczeństwa. Nie pojawiło się żadne, a wabił widok porośniętej koniczyną łączki. Łania zrobiła pierwszy krok, wychodząc z cienia drzew, tuż za nią postępował jelonek.

Na udeptanej, gliniastej ścieżce zdołała pozostawić tylko kilka śladów swych ostrych kopytek, gdy świsnęła strzała wbijając się jej między żebra. Chwytając z bólu pyskiem powietrze, łania zachwiała się, a potem w ślepej panice pognała ścieżką z powrotem. Zdumiony jelonek zatrzymał się w miejscu ledwie na moment, a potem instynktowny strach ogarnął go, zmuszając do ucieczki. Jego cienkie jak szczudła nóżki poniosły go z łomotem za matką. Do stada kruków doleciał zapach krwi i przerażenia. Zakrakało w chrapliwym proteście.

Z ukrycia przy ścieżce wyskoczył łowca z następną strzałą w gotowości na naciągniętej cięciwie. Zwróciwszy doświadczony wzrok na wydeptany przez zwierzynę szlak, dostrzegł krwawy trop i uśmiechnął się radośnie.

- Przynajmniej płuco... może nawet serce, sądząc z krwi! Biegnij, póki możesz, suko, nie dojdziesz daleko!

Wyciągnął długi nóż i bez wahania podążył za połyskującym posoką tropem.

Siady kopyt łani wkrótce znikły ze ścieżki, ale jej drogę łatwo było rozpoznać po purpurowych plamach na leśnej ziemi. Jak przypuszczał myśliwy, nie ubiegła nawet stu jardów, gdy dosięgła ją agonia. Leżała w zagłębieniu ziemi - jamie wyrwanej w glebie przed kilku laty korzeniami padającego drzewa. Oddychała z jękiem przez skrwawione nozdrza, jej oczy zamgliła nadchodząca śmierć.

Myśliwy ostrożnie zsunął się do wykrotu i poderżnął jej gardło. Ocierając nóż o jej bok, rozejrzał się za jelonkiem. Nie było po nim śladu. Zapewne do rana jakiś zwierz go pochwyci, więc przynajmniej nie zginie z głodu. Myśliwy poczuł przelotne wyrzuty sumienia z powodu zabicia łani z małym, ale miał za sobą długi dzień, a w Breimen rodzinę na utrzymaniu. A poza tym płacono mu za dostarczanie jeleni na targowisko, nie za przyglądanie się leśnym idyllom.

Pomimo zmęczenia oparł się plecami o skarpę jamy z pomrukiem zadowolenia, wytarł twarz w brudny rękaw i rozejrzał wokoło. Chwila odpoczynku - a potem trzeba będzie ją wypatroszyć, zmajstrować coś w rodzaju sanek i zaciągnąć tuszę zwierzęcą do Breimen. I to powinno wystarczyć na resztę popołudnia.

Wykrot, w którym spoczywał łowca, miał wiele jardów średnicy, bo obalone drzewo było pradawne i ogromnej wysokości. Ciągle jeszcze dno stanowiła naga ziemia, choć rośliny zaczęły już porastać zbocza. Na samym zaś dnie coś błyszczało. Padający z góry promień słońca rozświetlił coś połyskującego, wbitego w humus - jakiś przedmiot, rzucający prosto w oczy srebrne refleksy. Trochę zaintrygowany myśliwy wstał, by obejrzeć rzecz z bliska. To, co dostrzegł, wywołało u niego pomruk zdziwienia. Przykucnął, by lepiej zbadać znalezisko.

Był to wbity w ziemię pierścień. Wokół niego gliniastą glebę przecinały pasma białej, kruchej substancji, wyglądającej jak spróchniałe kości. Czerwonawe pasy obok nich mogły pochodzić od resztek zżartego rdzą żelaza. Odmiatając luźną ziemię, zauważył też parę pozieleniałych grudek, które musiały być skorodowaną miedzią  lub mosiądzem. Zapewne ciało jakiegoś starożytnego wojownika - choć łowca nie potrafił sobie wyobrazić, jak długo gniło tutaj, pod podłogą lasu. Dość długo, by rozpadły się kości i uzbrojenie - a drzewo, które na nim wyrosło, liczyło wiele wieków.

Niepewną dłonią myśliwy wyciągnął pierścień z podłoża zabarwionej gliny i oczyścił z przylepionych grudek. Popluł, a potem wytarł go o skórzaną nogawicę, by wreszcie podnieść do oczu i z bliska ocenić. Metal był srebrzysty z wyglądu, ale znacznie twardszy - a tak stare srebro musiałoby poczernieć. Osadzony był w nim olbrzymi kaboszon z krwawnika - wspaniały, ciemnozielony kamień z czerwonymi żyłkami w głębi. Był to, jak ocenił myśliwy uniósłszy klejnot do światła, kosztowny przedstawiciel tego gatunku drogich kamieni. Bo barwy miał intensywniejsze niż inne okazy krwawników i zdawał się prześwitywać, co odróżniało go bardzo od zwykle nieprzezroczystych klejnotów. Kamień był ogromny - jak na pierścień wręcz nienormalnie wielki - i zręcznie połączony z oprawą. Myśliwy starannie odskrobał parę ostatnich grudek gliny przemieszanej z prochem kości i przyłożył pierścień do palca. Ktokolwiek przed wiekami go nosił, musiał być olbrzymem, bo obrączka była o kilka numerów za duża na jakikolwiek palec zwykłego człowieka.

Z niepokojem przypomniał sobie myśliwy opowiadane przez Selonaryjczyków legendy o gigantach i demonach grasujących po lasach, zanim ten lud tu się osiedlił. A i w jego własnym plemieniu krążyły opowieści o dzikich Rillytich, którzy jakoby nigdy nie oddalali się poza muliste ostępy ich bagien.

Ale łowca miał trzeźwy, praktyczny umysł. Wzniósłszy do Ommema modlitwę o opiekę, a do ducha spróchniałego szkieletu o przebaczenie, wrzucił pierścień do sakiewki. Mechanicznymi ruchami wypatroszył zdobycz, przez cały czas oddając się miłym myślom o tym, jaką cenę uzyska znalezisko na targu jubilerów w Breimen.


I . ŚMIERĆ PRZY OGNISKU

 

Potężny mężczyzna siedział otulony płaszczem jak złowieszczy, czarny cień w chwiejnym blasku ogniska i ponuro sączył wino z glinianego kubka, który ginął w jego ogromnej dłoni. Nosił obcisłą koszulę i spodnie z ciemnej skóry ze świeżymi plamami potu i krwi. Prawy rękaw miał podwinięty; węźlaste od muskułów przedramię otaczał bandaż pokryty szkarłatnymi smugami. Przez masywną pierś miał na ukos przerzucony pełen srebrnych guzów pas, przytrzymujący za jego potężnym barkiem pustą pochwę miecza. Miecz zaś trzymał przed sobą, wbity ostrzem w krzywy korzeń drzewa. Wodząc w roztargnieniu palcem po krótkiej, rudej brodzie, okalającej jego nieco brutalne oblicze, rozmyślał o wielu szczerbach i czerwonobrązowych smugach, które szpeciły klingę, a w migoczącym świetle przypominały minioną walkę. Zdawało się, że człowiek ten zapomniał o obecności innych, chciwym wzrokiem wpatrzonych w rozpostarte łupy, które mieli rozdzielić między siebie.

Łańcuch gór Ocalidad, strzegący północnego skraju puszczy, zwanej obecnie Wollendad, miał już haniebną sławę z powodu zamieszkujących go bandytów na długo wcześniej, nim jasnowłosi żeglarze, dążąc znad morza, przekroczyli jego przełęcze, by wyrąbać miejsca dla swych miast w wielkich borach południa. Ciemnowłosi leśni ludzie, którzy opornie ustępowali ich zakutemu w żelazo pochodowi, korzystali z niezliczonych jaskiń i niezdobytych fortec górskich na długo przedtem, nim najeźdźcy wylądowali na ich wybrzeżach. Za pamięci tych, którzy posiadali ziemie, nigdy karawany nie mogły bezpiecznie przekraczać gór Ocalidad. Ale towary musiały płynąć szlakami od wybrzeża po wnętrze kraju i z powrotem, bo zyski z handlu z bajecznymi miastami za morzem czyniły ryzyko wartym wysiłku. Dlatego ludzie wiozący bogactwa przekraczali góry, a tam inni ludzie z mieczami w dłoniach czekali, by kupców ich pozbawić. Dzieje stosowanych przez obie strony środków i przeciwśrodków były zarówno długie i barwne, jak krwawe.

Tego dnia o poranku banda zaatakowała małą karawanę, podążającą z południa pod strażą niewielkiego oddziału zbrojnych. Wynikła bitwa przyniosła nieznaczną przewagę bandytom, którzy utracili niemało swych ludzi, nim pozostali przy życiu uczestnicy karawany wyrwali się z zasadzki i zbiegli w bezpieczne miejsce. Ale w ucieczce kupcy porzucili pewną liczbę pakunków z towarem, rozbójników zaś zadowoliło zdobycie tego łupu i nie podjęli dalszych wysiłków, by ich dogonić. Zaskoczeni zachodem słońca wycofali się do swego obozowiska, a teraz pogrążeni byli w trudnym i niebezpiecznym zadaniu podziału zdobyczy.

-  Piękna partia biżuterii w tym oto pakunku - zauważył ich przywódca, olbrzym z pociętą bliznami twarzą, nazwiskiem Hechon. - Ktoś tu wyłożył kupę pieniędzy. Ciekawe, na ile to wszystko było cenione. Hej... a może prawdziwe są te wszystkie pogłoski, że Malchion wynajmuje jeszcze więcej wojska, by zaatakować Selonari.

-  To stara historia, powtarzana w tych górach w takiej czy innej formie od tak dawna, jak sięgam pamięcią - zadrwił któryś.

Zawartość torby handlarza biżuterią starannie wysypano na koc. Tu, pod chciwym spojrzeniem wielu oczu, sypnęła iskrami blasku w świetle ognia. Tuzin par rąk wyciągnęło się pożądliwie, by pochwycić te skarby, ale bandytów powstrzymywał widok Hechona z namysłem obmacującego łup. Do niego należało ostatnie słowo, jak wszystko zostanie rozdzielone między bandę.

-  Cholera! Tu mamy coś ciekawego! - huknął Hechon.

Trójpalczasta dłoń sięgnęła i wyciągnęła na światło piercień. Doświadczonym spojrzeniem ocenił przedmiot. - Zaraz  sobie pomyślałem, że to dziwnie wygląda! Pierścień jest o wiele za duży dla większości ludzi i nie potrafię rozpoznać tego metalu. Nie wygląda na srebro; zbyt twardy. Myślę, czy to czasem nie platyna, taki drogi metal, twardy jak żelazo. Słyszałem, że obrabiają ją na północy czy gdzieś tam. A o kamieniu myślałem na początku, że to krwawnik. Ale nie przypomina żadnego, jaki widziałem, Popatrzcie, jak światło zdaje się zaglądać do środka... Można prawie widzieć, jak żyły czerwieni idą w głąb.

-  Daj mi obejrzeć ten pierścień. - Potężny mężczyzna siedzący na uboczu odezwał się wreszcie; odkrycie Hechona wyrwało go z pełnego rezerwy zamyślenia.

Na dźwięk niskiego głosu zwróciły się w jego stronę wszystkie spojrzenia. Hechon popatrzył na mężczyznę, kalkulując coś sprytnie i po chwili cisnął mu pierścień z krwawnikiem.

-  Oczywiście, Kane. Popatrz sobie, jeśli jesteś zbyt zmęczony, by przyjść i stanąć tutaj ze wszystkimi.

Kane chwycił przedmiot lewą dłonią i podniósł do oczu. W milczeniu przyglądał się pierścieniowi, obracając go do światła, jakby zauważył wyryty na nim napis. Przez dłuższy czas pogrążony był w rozmyślaniach, a potem odezwał się nagle:

- Chcę tego pierścienia jako części mego udziału w łupie.

Hechon wzdrygnął się na jego ton. Miał duże wątpliwości, czy należy przyjąć Kane'a, gdy ten rudowłosy nieznajomy zgłosił się do niego przed dwoma miesiącami. Przyprowadził wówczas z sobą garść innych - wszystkich, którzy przeżyli, gdy ich bandę banitów zaskoczył oddział najemników, wysłany przez nadbrzeżne miasta dla zapewnienia bezpieczeństwa handlowym szlakom przez górskie przełęcze. Hechon ani nie wiedział, ani dbał o to, skąd Kane przybył jeszcze wcześniej. Natomiast herszt bandytów dobrze znał morderczą zręczność Kane'a w bitwie, bo przeraźliwa moc ręki trzymającej miecz wkrótce uczyniła imię obcego powszechnie respektowanym w górach Ocalidad. I choć Hechon natychmiast pojął, że Kane stanowi zagrożenie dla jego przywództwa, uznał jednak swą pozycję wśród własnych ludzi za zbyt mocną, aby tamten odważył się rzucić mu otwarte wyzwanie... a podczas napadu Kane był wart tuzina mniejszych zabijaków.

Ale śmiały zabór przez Kane'a dziwacznego pierścienia wywołał w nieufnym umyśle Hechona nagły przypływ niechęci. Lepiej natychmiast pokazać, kto tu rozkazuje - zdecydował - nim pozostali zaczną przyjmować zachcianki Kane'a jako prawo także w innych sprawach.

- To ja decyduję, jak dzieli się zdobycz - warknął herszt. - A poza tym to jest cenny pierścień i mnie samemu się spodobał.

Kane lekko zmarszczył brwi, nie przestając uważnie przyglądać się pierścieniowi.

- Krwawnik trudno uważać za kamień szlachetny, a wartość pierścienia wynika jedynie z jego osobliwości - zauważył rozsądnie. - Niemniej uważam go za nieco intrygujący, wygląda przy tym, jakby nie był nazbyt duży na moją rękę. Więc być może jest to tylko kaprys, ale chcę go mieć. A jeśli idzie o jego wątpliwą wartość pieniężną, jestem gotów pójść na wielkie ryzyko i przyjąć ten pierścień w zamian za całą resztę mego udziału w łupie. To pozostawia wam wszystkim do podziału dodatkową część niewątpliwej wartości.

- Nie byłbyś aż tak głupi, by puszczać się na takie ryzyko, gdybyś nie był innego zdania na temat jego wartości - wytknął mu Hechon, teraz już naprawdę pełen podejrzeń. - I, jak powiedziałem, ja jestem tu szefem i ja decyduję, co kto dostaje. Więc oddaj ten cholerny pierścień, Kane, a my zajmiemy się innymi sprawami. Dostaniesz to, co ja postanowię, i mówię ci prosto w oczy, że ten pierścień będzie mój. - Głos herszta groźnie zazgrzytał.

Hechon utkwił w Kanie pełne groźby spojrzenie. Pozostali złoczyńcy patrzyli w nerwowym milczeniu, niemal niedostrzegalnie cofając się od nich coraz dalej. Kościsty zastępca Hechona, Abelin, czekając na jakiś sygnał przekazany wyrazem twarzy przywódcy, wytarł dłonie o biodra i schował je tak, by Kane ich nie widział. Hechon zdecydował, że jego ludzie go poprą.

W napiętym milczeniu nawet głosy nocnych stworzeń zdawały się przyciszone i odległe. W migającym świetle ogniska oczy Kane'a płonęły błękitnym ogniem, a z ich głębi wyglądała, śmiejąc się szyderczo, zimna twarz śmierci. Hechona zawsze przechodziły dreszcze, gdy spoglądał w te oczy, oczy urodzonego mordercy. Z niepokojem przypomniał sobie, jak błyszczały szaleństwem w chwili, gdy Kane stał spryskany krwią wylaną w boju nad tymi, którzy padli od jego ostrza. Złowieszczy blask krwawnika, trzymanego przez Kane'a w lewej dłoni tuż przy twarzy, płonął jak jego niesamowite spojrzenie. Nawet w słabym świetle ogniska czerwone żyłki kamienia zdawały się fosforyzować.

A Hechon wiedział, że Kane nie odda pierścienia. Przeszedł go zimny dreszcz na myśl, że w tej chwili nie ma już żadnego wyboru. Jeśli się zgodzi, straci na rzecz Kane'a twarz wobec własnych ludzi i wkrótce dowództwo przejdzie w ręce tamtego. Na wyzwanie Kane'a musi odpowiedzieć natychmiast i zamknąć sprawę na zawsze.

Kane zdawał się nieruchomy, ale Hechon znał morderczą szybkość, z jaką człowiek ten potrafił uderzyć. Miecz trzymał przed sobą w zasięgu ręki, zatknięty w korzeń drzewa. Hechon nie spuszczał wzroku z lewej ręki Kane'a - tej, w której zwykł był trzymać miecz - ale Kane nadal pocierał policzek pierścieniem. Herszt bandytów wzruszył ramionami.

- No cóż, jeśli tak bardzo chce ci się tego cholernego pierścienia, uważam, że możesz go zatrzymać jako swoją część łupu. - Wyglądało, że Hechon się odprężył, uśmiechając się do pozostałych. Ale równocześnie na znaczącą chwilę popatrzył w oczy Abelinowi, rozkładając ręce w oczywistym geście bezradności.

- Bo przecież, Kane - kontynuował - zachowanie ciebie ma dla mnie większą wartość...

Dłoń Abelina nagle podskoczyła do jego karku i błyskawicznie odskoczyła, dobywając z pochwy zawieszonej między łopatkami noża o długim ostrzu. Nie przerywając płynnego ruchu, długie ramię zastępcy bandyty wyprostowało się, by wypuścić ostrze prosto w pierś Kane'a.

Ale Kane nie dał się zwieść rzekomą ugodowością Hechona. Znając podstępność herszta, Kane nie spuszczał wzroku z jego oczu i dostrzegł w nich niemy wyrok śmierci, przekazany Abelinowi do wykonania. I choć Kane był leworęczny, lata ćwiczeń uczyniły jego prawicę niemal tak sprawną jak lewicę.

W tym samym ułamku sekundy, potrzebnym Abelinowi, by cisnąć błyskawicznie ostrze w serce Kane'a, ten rzucił w bok swe potężne ciało. Gdy jednym skokiem wyprostował się ze skulonej pozycji, prawa dłoń, już wcześniej skierowana ku jego prawemu butowi, błysnęła ukrytym tam nożem. Uderzając jak zwinięty wąż, Kane cisnął swój sztylet przez ognisko niczym strzałę światła. Koło niego syknęło lecące ostrze Abelina i z hukiem wbiło się w pień drzewa. Jeszcze pochylony siłą zamachu bandyta zakaszlał w nagłym bólu - klinga Kane'a zatopiła swe ostrze prosto w jego sercu.

W tej samej chwili, gdy rzucał sztylet, Kane stał już wyprostowany. Gdy pod umierającym zastępcą herszta ugięły się kolana, Kane chwycił lewą dłonią miecz, cisnął pierścień na ziemię, a butem kopnął ognisko. Oślepiająca, paląca fontanna rozżarzonych węgli uderzyła w ogłupiałych bandytów, zmuszając ich do ucieczki w bólu i zamieszaniu.

W chwili, gdy Abelin wyciągał nóż, Hechon sięgnął po rękojeść swego miecza. Wyrzuciwszy drugie ramię w powietrze, by odegnać płonącą chmurę ognia i popiołu, herszt z szaleńczym pośpiechem wyszarpnął klingę. Ledwie wystarczyło mu czasu, by podnieść gardę przed ciosem Kane'a.

Kane skoczył przez ognisko, tnąc mieczem jak płonącą żagwią. Uniknąwszy oddanego przez Hechona ciosu, uderzył ponownie, zadając tak potężne uderzenie, że drętwiejące palce bandyty omal nie wypuściły rękojeści. Zmuszony do przejścia do obrony, Hechon zaczął się wycofywać, desperacko próbując powstrzymać atak do chwili, gdy jego ludzie otrząsną się z zaskoczenia i przyjdą mu na pomoc - jeśli przyjdą. Kane nie dał im na to czasu. Gdy Hechon cofał się wśród rozrzuconych węgli, coś osunęło się pod jego butem, zmuszając go do machnięcia mieczem dla zachowania równowagi. W tym momencie, trwającym ledwie ułamek jednego skurczu serca, miecz Kane'a wyminął osłabioną gardę Hechona i ciął bandytę w bark.

Odrzucony impetem uderzenia do tyłu, Hechon nie potrafił już zablokować następnego ciosu Kane'a. W sekundę później rozrąbane ciało herszta padło na ziemię. Ostatnie, co ujrzał przed śmiercią, to widok strumienia czerwieni, zalewającego płonący złym blaskiem pierścień z zielonym kamieniem.

Błyskawicznym ruchem Kane podjął pierścień z krwawnikiem z pociemniałej ziemi i wyprostował się, by stawić czoło pozostałym bandytom. Z wyciągniętą bronią dreptali zmieszani w miejscu, niepewni, jak się zachować teraz, gdy ich przywódca został zabity.

- No i dobrze! - ryknął Kane, unosząc groźnie swój czerwony od krwi miecz. - Ten pierścień jest mój i zabiję każdego następnego cholernego głupca, który zechce spierać się o mój łup! Resztę zdobyczy podzielcie między siebie, i to zaraz! Dostałem, czego chciałem, i odjeżdżam! Kto chce szybko odbyć podróż do piekła, niech popróbuje mnie zatrzymać!

Nie podniosła się przeciw niemu ani jedna ręka. Chwyciwszy swój sztylet i garść złotych monet, Kane wsiadł na konia i z grzmotem kopyt runął w ciemność. Za jego plecami szakale zaczęły spierać się o to, co pozostawił.


II. WIEŻA NAD OTCHŁANIĄ CZASU

 

Pod kopytami jego konia kamienie stały się nieomal uspokajająco znajome i nagle Kane nie był już pewien, czy upłynęło pięćdziesiąt lat, czy tylko pięćdziesiąt dni od chwili, gdy ostatni raz jechał tą percią. Z potrzaskanych i wyrzeźbionych wiatrem skał wyrastały rzadkie i skarłowaciałe drzewa, rzucając dziwaczne cienie w świetle pomarańczowoczerwonego słońca na zachodzie. Wiatr, szarpiący jego włosami i trzepoczący płaszczem z wilczury u ramion, niósł z sobą chłodny zapach morza, widniejący jak niebieska wstęga na mglistym wschodnim horyzoncie. Cichy szept dalekich fal mieszał się ze świstem wiatru, a ostre krzyki szybujących ptaków rozlegały się niezgodnym dyszkantem. Te odległe, ciemne kształty, wiszące w miejscu lub krążące na wietrze - były to kruki, jastrzębie czy mewy? I czy w ogóle były ptakami? Kane zbyt był zajęty zadaniem utrzymywania się na nie uczęszczanej i ledwie widocznej ścieżce, by zwracać na nie baczniejszą uwagę.

Z wolna zaczęły się ukazywać ruiny niskiego muru, wyraźniej wyznaczające starożytny szlak, po którym dążył. Sterty zwalonych szarych kamieni przypominały zniszczone domy, a od czasu do czasu pojawiały się pozbawione dachów budowle, przytulone do grzbietu grani. W miarę przybliżania się do szczytu łańcucha górskiego Kane coraz lepiej dostrzegał znajome szczegóły jej wieży - majestatycznej, bazaltowej iglicy, sterczącej niebezpiecznie nad mierzącym tysiące stóp pionowym urwiskiem, opadającym na nadbrzeżne równiny, rozciągnięte daleko w dole. Zdawało się niewiarygodne, że wieża już wieki temu nie spadła do przepaści, ale Kane wiedział, że jej kruchość jest tylko iluzją. Bo miasto poniżej legło w gruzach o wiele dawniej, niż cofnął się wielki ocean, niegdyś przewalający się potężnymi falami u stóp górskiej ściany. A przecież wieża stała nie zmieniona.

Kierując wierzchowca ku szczytowi po ostatnich paruset jardach spękanej drogi, Kane zauważył, że w górnych oknach wieży zapalają się światła. Wrażenie, iż znalazł się w znajomym otoczeniu, było z każdą chwilą silniejsze, wywołując w nim dziwne uczucie jakby powrotu do domu. Niesamowita niezmienność jej świata była dla Kane'a tym dziwniejsza, że on sam odczuwał istnienie jako nieustanny, gorączkowy prąd wydarzeń. Wydawało mu się, jakby w wieży Dżhaniikesty znajdowało się ognisko pozaczasowości, schronienie przed upływem czasu wśród nieustannie zmiennych form reszty wszechświata.

Gdy się przybliżył, rozwarły się bramy wieżycy, rzucając w półmrok otulający granie mgliste, żółtawe światło. Widma strażników, należących do dawno wygasłej rasy, oddały mu cześć ze szczękiem dziwacznych włóczni. Rumak Kane'a zaczął w przerażeniu toczyć wytrzeszczonymi oczami i rżeć nerwowo. Zmęczony długimi dniami ciężkiej jazdy, Kane zsunął się z siodła i zaprowadził parskającego wierzchowca do pozbawionej dachu zagrody, przytulonej do podstawy wieży. Uwiązując go tam zauważył, że z potrzaskanej podłogi wyrasta dosyć pokarmu, by zaspokoić zwierzę do chwili, gdy będzie mógł bardziej nim się zająć.

Strażnicy obojętnie spoglądali pionowymi źrenicami, jak Kane wchodzi we wrota wieży. Zamknęły się za jego plecami z lekkim tylko zgrzytem. Ciekaw był, kiedy po raz ostatni otwarły się, by wpuścić gościa. Gdy przeszedł przez hol wejściowy i zaczął się wspinać po kamiennych schodach, prowadzących na górne piętra, jego drogę oświetlały umieszczone wzdłuż ścian pochodnie.

U szczytu schodów stała Dżhaniikest, na wpół złożonymi skrzydłami zasłaniając szeroki korytarz. Gdy wyciągnęła do niego rękę, jej wąskie czerwone wargi odsłoniły ostre jak igły białe zęby.

- Kane! Widziałam z góry, jak przybywasz! Całe popołudnie tu się gramoliłeś. Myślałam, że zgubiłeś drogę... a może przez te wszystkie lata zapomniałeś Dżhaniikest! Zdaje się, że nie widziałam cię od stu lat!

- Jestem pewien, że nawet w przybliżeniu nie tak długo - zaprotestował Kane, przyklękając, by ucałować jej zwodniczo kruchą dłoń o długich palcach. - Prawdę powiedziawszy, podczas jazdy pod górę myślałem sobie, że od mej ostatniej wizyty upłynęło ledwie parę miesięcy.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin