LaVyrle Spencer - Sprawy rodzinne.rtf

(967 KB) Pobierz
LaVyrle Spencer

LaVyrle Spencer

SPRAWY RODZINNE

 

 

 

 

Nad grobem mym nie stój wśród łkań,

Ja nie śpię w nim, nie ma mnie tam.

Ja jestem tysiąc wiatru tchnień

I śnieżny diament w mroźny dzień,

Słońce na kłosach zbóż - to ja,

Łagodny deszcz, jesienna mgła.

W cichy poranek, gdy budzisz się,

Ja jestem śmigły w górę pęd

ptaków, co krążą pośród chmur.

Ja jestem gwiazd milczący chór.

Próżny twój płacz nad grobem mym,

Ja żyję wciąż, nie ma mnie w nim

 

Pamięci naszych ukochanych córek Sary i Beth

Serdecznie dziękuję Jasonowi Huebnerowi, z komendy policji miasta Anoka w stanie Minnesota, za pomoc w zbieraniu materiałów i pisaniu tej książki.

Jesteś kochany, Mały.

Dziękuję także państwu Dawn i Bobowi Estelle z kwiaciarni Stillwater Floral za informacje na temat handlu kwiatami, które okazały się bardzo pomocne.

Rozdział 1

Christopher Lallek nie oczekiwał od życia niczego więcej. Był dzień wypłaty, miał wolne, jego stary, poobijany chevy nova został gruntownie wyczyszczony, a w salonie Fahrendorff Ford czekał już na niego nowiuteńki ford explorer. Był to ostatni krzyk mody, z czterolitrowym sześciocylindrowym silnikiem w układzie V, z napędem na cztery koła, klimatyzacją, regulowanym nachyleniem kierownicy, odtwarzaczem płyt kompaktowych i skórzanymi siedzeniami. Kolor lakieru nosił nazwę „poziomkowy” i był bardziej ekstrawagancki niż wszystko, co Chris do tej pory posiadał. Jeszcze godzina, a papiery zostaną podpisane i będzie mógł wsunąć się za kierownicę pierwszego w swym życiu nowego pojazdu. Do pełni szczęścia brakowało mu tylko czeku z wypłatą.

Wjechał na parking komisariatu policji W Anoce, zatoczył swym gruchotem półkole i z przyzwyczajenia zaparkował tyłem przy krawężniku, obok dwóch czarno­białych wozów patrolowych, ustawionych w ten sam sposób w pobliżu drzwi.

Wyskoczył z samochodu, gwiżdżąc „I've Got Friends in Low Places”, po czym dał radosnego susa na chodnik. Zerknął w niebo przez swoje lustrzane okulary, na wściekle różowym sznurku. Wspaniały dzień. Słoneczny. Kilka białych puchatych chmur na wschodzie. Już teraz, tuż przed południem, było ponad dwadzieścia pięć stopni; do czasu gdy chłopaki zbiorą się nad jeziorem, będzie ponad trzydzieści. Greg miał po drodze sprawdzić, po ile są te wielkie dętki do pływania; Tom przynosi narty wodne, a Jason załatwił na cały dzień ślizgacz swoich starych. Ktoś skoczy po piwo. Chris miał kupić parę zgrzewek wody sodowej, po sześć butelek, do tego salami, ser i może jeszcze trochę śledzi w śmietanie, bo obaj z Gregiem za nimi przepadali. Potem pojedzie nad jezioro nową furgonetką, przy dźwiękach ostatniego kompaktu Gartha Brooksa - hej, żyć nie umierać! Wciąż pogwizdując, otworzył przeszklone drzwi i wszedł do pokoju odpraw. Przy stole z komputerem stali Nokes i Ostrinski, obaj w mundurach. Rozmawiali o czymś z powagą.

- Co słychać, chłopaki?

Spojrzeli na niego i umilkli. Patrzyli, jak wsuwa rękę do swojej przegródki na korespondencję, wyciąga stamtąd kopertę i otwiera ją.

- Do licha, nareszcie wypłata! - Odwrócił się na pięcie, zerknął na czek i uderzył nim w dłoń. - Zzieleniejecie chłopaki, mój nowy explorer w końcu dotarł na miejsce. Stoi wypucowany i gotowy do odbioru! Jeśli macie ochotę wyjść na dwór i odprawić ostatnie obrządki nad moja starą novą, to...

Uderzyło go nagle, że żaden z nich - ani Nokes, ani Ostrinski - nie poruszył się. Żaden się nie uśmiechnął. Nie odezwali się słowem od chwili, gdy tu wszedł. Z pokoju patrolowego wyszło w milczeniu kolejnych dwóch umundurowanych funkcjonariuszy. Byli równie poważni jak dwaj pozostali.

- Murph, Anderson... - powitał ich Christopher, teraz już czujny. Był policjantem od dziewięciu lat. Zbyt dobrze znał tę ciszę, tę powagę, ten bezruch.

- Co jest? - Po kolei obrzucał ich spojrzeniami.

- Złe wieści, Chris - powiedział grobowym tonem jego kapitan, Toby Anderson.

Christopher miał wrażenie, że żołądek opada mu o dwa cale w dół.

- Ktoś zginął.

- Niestety, tak.

- Kto?

Przez dziesięć sekund nikt się nie odzywał.

- Kto?! - krzyknął Chris, czując, jak narasta w nim przerażenie.

- Greg - odpowiedział niskim, ochrypłym tonem Anderson.

- Greg! - na twarzy Christophera odmalowało się zdziwienie, potem niedowierzanie. - Chwila. Chyba coś się komuś tutaj pomieszało.

Anderson pokręcił tylko ze smutkiem głową. Nadal patrzył wprost na Chrisa; inni pilnie obserwowali swe buty.

- Ale skąd. On dzisiaj nie ma służby. Wyszedł z mieszkania nie dalej jak godzinę temu; miał tu przyjść po czek. Potem wybierał się do banku i do swojej matki, a gdy tylko odbiorę explorera, mamy kupić koło do pływania i pojechać nad jezioro George.

- Nie zginął na służbie. To się stało, kiedy tutaj jechał. Christopher poczuł, jak ta prawda spływa nerwami do jego kończyn, które zaczynają drętwieć. Kręciło mu się w głowie.

- O cholera - szepnął.

- Jakaś furgonetka przejechała czerwone światło i walnęła w nie go czołowo - wyjaśnił Anderson.

Christopher poczuł w środku pustkę. Jego stężałe rysy zdradzały, że nie może pogodzić się z tym, co zaszło. Dzień w dzień miał do czynienia z tragediami, ale pierwszy raz ze śmiercią kogoś ze swojej brygady. W dodatku chodziło o jego najbliższego przyjaciela. Stał, targany sprzecznymi reakcjami: to, co było w nim ludzkie, zalewało go falami ciepła i słabości, ale jako strażnik prawa, zachowywał chłodny, analityczny dystans. Kiedy się wreszcie odezwał, jego nienaturalnie ochrypły głos rwał się:

- Jechał motocyklem.

- Tak...

Anderson urwał, wszelkie pytania o szczegóły były niepotrzebne. W krtani Christophera urosła wielka kula, poczuł ucisk w piersiach, kolana zaczęły mu drżeć. Opanował się jednak i zaczął zadawać te same pytania, które by zadał, gdyby Greg był kimś obcym. Prawie nie zdawał sobie sprawy, że na skutek szoku zachowuje się jak zdalnie sterowany automat.

- Kto odebrał telefon?

- Ostrinski.

Oczy Christophera odnalazły natychmiast młodego policjanta, który stał obok, blady i wstrząśnięty. - Ostrinski? Chłopak milczał. Wyglądało na to, że płakał.

- No, dalej... opowiadaj - naciskał Christopher.

- Przykro mi, Chris, już nie żył, kiedy tam dojechałem.

Ni stąd, ni zowąd pojawił się gorący poryw gniewu. Christopher odwrócił się gwałtownie, odsuwając ze zgrzytem krzesło.

- Do jasnej cholery! - krzyknął. - Dlaczego Greg? - W przypływie wściekłości zaczął obwiniać przyjaciela: - Dlaczego nie pojechał ze mną! Powiedziałem mu, że podrzucę go do matki! Dlaczego musiał brać ten motor?

Anderson i Ostrinski ruszyli ku niemu, chcąc go pocieszyć, ale Chris cofnął się.

- Nie! zostawcie mnie... muszę... zostawcie mnie na minutę. - Odwrócił się od nich, przeszedł dwa kroki, po czym, zatrzymawszy się nagle, znowu zawołał: - Cholera!

Dopadł go lęk wzniecony przez dawkę adrenaliny, która dostała się do jego żył. Było mu to gorąco, to zimno; drżał i czuł się tak, jakby jego ciało nie mieściło się w skórze. Jako glina, widział takie reakcje dziesiątki razy i nigdy ich nie rozumiał. Gdy na złe wiadomości ludzie reagowali gniewem, co zdarzało się często, sądził, że są twardzi, a tu raptem jemu przytrafiało się to samo - ten nagły błysk nieopanowanej wściekłości, która sprawiała, że zamiast płakać po stracie przyjaciela, miotał się jak oszalały wojownik.

Gniew odpłynął równie szybko, jak się pojawił. Chris stał wstrząśnięty, było mu niedobrze. Do oczu napłynęły piekące łzy, w gardle czuł ucisk.

- Och, Greg - zawołał dziwnym, skrzekliwym głosem. - Greg...

Koledzy podeszli do niego. Tym razem nie uchylił się, kiedy poczuł na ramionach ich dłonie. Cicho przekazywali mu wyrazy współczucia; w ich głosach także słychać było emocje. Christopher odwrócił się i nagle poczuł, że obejmują go ręce kapitana Andersona. Wielkie, krzepkie ręce, wyćwiczone w sztuce walki, przyciskały go mocno. Obaj starali się powstrzymać szloch.

- Dlaczego Greg? - zdołał wydusić Chris. - To takie cholernie niesprawiedliwe. Dlaczego nie jakiś... jakiś handlarz, sprzedający dzieciakom pod szkołą kokę, albo jakiś czuły tatuś, który... leje swe pociechy dwa razy w tygodniu. Do diabła, mamy takich ze stu w kartotekach.

- Wiem, wiem... to niesprawiedliwe.

Po twarzy Christophera popłynęły łzy. Stał w objęciach Andersona, z podbródkiem przyciśniętym do szorstkiego od naszywek kołnierza kapitana. Słyszał, jak tamten, wyższy od niego, przełyka raz po raz tuż przy jego uchu, czuł pokrowiec na kajdanki wpijający mu się w brzuch. Pozostali koledzy stali obok, nie wiedząc, co zrobić czy powiedzieć.

- To był dobry człowiek... - powiedział Anderson - dobry policjant.

- Miał dwadzieścia pięć lat. Do diabła, on właściwie nie zdążył pożyć. Kapitan poklepał go po ramieniu i zwolnił uścisk. Christopher opadł na krzesło, zgiął się wpół i zakrył twarz dłońmi. Przypomniał sobie, jak tego ranka w mieszkaniu, które wspólnie zajmowali, Greg wyszedł ze swojej sypialni. Jego brązowe włosy sterczały na wszystkie strony, drapał się po piersiach i jak zwykle rzucił Chrisowi kawalerskie powitanie: „Zaraz będę lał jak koń wyścigowy. Z drogi!”

Potem przyczłapał z łazienki do kuchni i stał przez dobre półtorej minuty przed otwartymi drzwiami lodówki, gapiąc się do środka. „To o której masz zamiar odebrać tego explorera?” - zapytał. Sięgnął do środka, wyjął sok pomarańczowy, wypił połowę wprost z kartonu, czknął głośno i wreszcie puścił drzwi, pozwalając im się zamknąć.

On nie umarł! To niemożliwe!

Zaledwie godzinę temu stał przed kredensem w kuchni, zajadając grzankę. Miał na sobie kąpielówki i pomiętą koszulkę z napisem: WĄSACZE JEŻDŻĄ ZA DARMO! „Muszę wpaść do mamy - powiedział. - Rozwaliła się jej końcówka od węża ogrodowego. Prosiła, żebym założył nową”.

Greg był zawsze taki dobry dla swojej matki.

Matka Grega... o Jezu! biedna matka Grega. Na myśl o niej Chris poczuł nową falę przerażenia i smutku. Ta kobieta przeszła już w życiu swoje. Nie trzeba jej było jeszcze policyjnego kapelana pukającego do drzwi z takimi wieściami.

Christopher wciągnął z drżeniem haust powietrza, wyprostował się i przejechał ręką pod nosem. Ktoś podał mu kilka szorstkich serwetek z pokoju śniadaniowego. Wysiąkał nos i zapytał ochryple:

- Czy kapelan poinformował jego rodzinę?

- Nie - odpowiedział kapitan Anderson.

- Ja chciałbym to zrobić, jeśli można.

- Jesteś pewien, że dasz sobie radę?

- Znam jego rodzinę. Może łatwiej im będzie usłyszeć to ode mnie niż od kogoś obcego.

- W porządku, jeśli czujesz się na siłach.

Chris wstał, zdziwiony, że czuje się tak słaby. Drżał cały - kolana, żołądek, dłonie - szczękał zębami, jakby wyszedł na mróz.

- Dobrze się czujesz, Lallek? - zapytał Anderson. - Wyglądasz trochę nie bardzo. Może posiedź jeszcze chwilę.

Chris posłuchał rady. Klapnął na krzesło, jakby coś go nagle przestraszyło. Zamknął oczy i kilka razy odetchnął głęboko, tylko po to, by poczuć, że łzy znowu napływają mu do oczu.

- Po prostu tak trudno w to uwierzyć - wymamrotał, ściskając rękoma głowę i potrząsając nią. - Godzinę temu stał w kuchni i jadł grzankę.

Ktoś dodał:

- A wczoraj, kiedy schodził z dyżuru, mówił, że wybieracie się nad jezioro.

Chris otworzył oczy. Przez łzy zobaczył rozmazaną olbrzymią postać Pete'a Ostrinskiego. Miał zaledwie dwadzieścia pięć lat; po jego twarzy było widać, jak wielki przeżył szok.

- Pete, chłopie, przepraszam cię. Przecież to ty odebrałeś telefon. Ja tutaj beczę, ą to na ciebie spadł największy cios.

- Tak - wydusił Ostrinski, ale nie mógł mówić dalej. Odwrócił się, żeby wytrzeć oczy.

Teraz z kolei Chris zaczął go pocieszać. Wstał, zarzucił mu ręce na ramiona i mocno go uścisnął.

- Jest już w kostnicy? Ostrinski ledwie mógł mówić.

- Tak, ale nie jedź tam, Chris. W każdym razie nie pozwól jechać jego matce. Jest paskudnie pokiereszowany.

Christopher raz jeszcze przycisnął do siebie Ostrinskiego, po czym bezradnie opuścił ręce.

- To ją zabije.

- Taa... ale matki są twarde.

Ruth Randall, która zajmowała się kartotekami, stała cicho w drzwiach, oparta o framugę; nie wiedziała, co zrobić lub powiedzieć, podobnie jak oni wszyscy. Drzwi od strony parkingu otworzyły się i zamknęły. Do pokoju wszedł kolejny policjant w mundurze.

- Właśnie się dowiedziałem - powiedział Roy Marchek, po czym w zatłoczonym pomieszczeniu zapadła zupełna cisza. Każda z obecnych osób miała codziennie do czynienia z tragediami i chcąc nie chcąc, zdążyła się do nich w pewnym sensie przyzwyczaić. Ale ta śmierć, śmierć jednego z nich, dotknęła ich o wiele bardziej niż bezosobowe wezwania.

Wejściowe drzwi znowu się otworzyły i pojawił się policyjny kapelan, Vernon Wender. Był to wyprostowany czterdziestoparoletni mężczyzna o rzedniejących ciemnoblond włosach; nosił okulary w srebrnej oprawie. Przeszedłszy obok Ruth Randall wkroczył do pokoju brygady, pomiędzy mężczyzn. Kapitan Anderson powitał go skinieniem głowy.

- Straciliśmy dobrego człowieka - powiedział Wender stłumionym, pełnym szacunku głosem. - Straszliwa tragedia.

Zapadła głucha cisza, każdy z obecnych zmagał się z własnymi uczuciami.

- Kiedy po raz ostatni rozmawiałem z Gregiem - ciągnął po chwili przerwy kapelan - powiedział mi: „Vernon, zastanawiałeś się kiedyś, jak wielu ludzi nie cierpi swej pracy? Ale nie ja. Uwielbiam być gliną. Dobrze jest krążyć po mieście i pomagać ludziom”. Może wszyscy poczujecie się lepiej, kiedy nad tym pomyślicie. Greg Reston był szczęśliwy. - Wender odczekał kilka sekund, po czym dodał:

- Będę tu przez cały dzień, gdyby ktoś chciał porozmawiać... albo pomodlić się... albo wspomnieć zmarłego. Sądzę, że wszyscy po czujemy się nieco lepiej, jeśli już teraz odmówimy modlitwę.

Słuchając, jak kapelan się modli, Christopher z wolna przestawał rozumieć jego słowa. Myślał o rodzinie Grega, zwłaszcza jego matce, o wstrząsie, jaki ją czeka. Była wdową i miała jeszcze dwoje dzieci - dwudziestotrzyletnią Janice oraz czternastoletniego Joeya - ale na Gregu, jako najstarszym, najbardziej polegała od śmierci swego męża przed dziewięciu laty. „Silna kobieta - mówił o niej Greg wiele razy - najsilniejsza jaką znam... i najlepsza”. Przez całe życie Christopher Lallek nie słyszał, aby ktoś wychwalał swoją matkę tak jak Greg Reston. Stosunki pomiędzy nimi opierały się na wzajemnym szacunku, podziwie i miłości - uczuciach tak pełnych ciepła, że słuchając o nich w ciągu tych kilku lat, odkąd Greg wstąpił do policji, Christopher często czuł w żołądku ucisk zazdrości. Greg mógł dyskutować ze swoją matką o wszystkim: o sporcie, pieniądzach, seksie, filozofii, nawet o zranionych uczuciach, które zdarzają się w najzgodniejszych rodzinach. Tych dwoje rozmawiało ze sobą na o wszystkim, a potem Chris wysłuchiwał relacji Grega. Wiedział o pani Reston więcej niż wielu ludzi o własnych matkach. Z czasem nabrał dla niej podziwu i szacunku, jakich nigdy nie żywił wobec własnych rodziców.

Modlitwa dobiegła końca. Zaszurały stopy. Ktoś wysiąkał nos. Chris wydał z siebie głębokie, drżące westchnienie, po czym rzekł do Wendera :

- Greg i ja mieszkamy... mieszkaliśmy razem. Chciałbym sam powiadomić jego rodzinę.

Kapelan ścisnął jego rękę.

- W porządku, ale czy jesteś pewien, że dobrze się czujesz?

- Dam sobie radę.

Wender opuścił dłoń i z powagą skinął głową.

Na zewnątrz słońce wciąż świeciło jasno. Piekło boleśnie załzawione oczy. Chris zasłonił je okularami i wsiadł do samochodu, prawie nie zauważając, że rozgrzana tapicerką pali go w nagie uda. Uruchomił silnik, ale nie pamiętał o wrzuceniu biegu. Greg tak naprawdę nie umarł. Zaraz zaparkuje obok, podejdzie, oprze się rękoma o drzwi samochodu i powie: „No to spotykamy się nad jeziorem”.

Nie, nie powie!

Już nigdy.

Christopher nie zdawał sobie sprawy z upływającego czasu. Czuł tylko ciężar smutku panujący nad każdym atomem jego istoty. Z ociąganiem wrzucił bieg i wyjechał na ulicę. Od przyziemnych czynności związanych z prowadzeniem auta oddzielał go rodzaj emocjonalnej mgły. Usiłował przypomnieć sobie Grega, zobaczyć twarz przyjaciela, gdy widział go po raz ostatni. Greg wychodził z mieszkania - właśnie! - ubrany jak na plażę, na głowie miał czerwoną czapkę z daszkiem, w jednej ręce trzymał jabłko, a w drugiej klucze. Kiedy otwierał drzwi, przytrzymał jabłko w zębach, potem ugryzł kawałek i powiedział z pełnymi ustami: „No to zobaczymy się za jakąś godzinę”.

Czapka z daszkiem zamiast kasku.

Kąpielówki zamiast dżinsów.

Podkoszulek w miejsce skórzanej kurtki.

Bez skarpetek w brudnych białych butach. Chris zbyt dobrze wiedział, co dzieje się z tymi ofiarami wypadków motocyklowych, którym nie chciało się odpowiednio ubrać.

Zmiażdżone czaszki...

Nagie kości na asfalcie.

Spalona skóra...

Buty, których czasem nie udaje się odnaleźć.

Klakson samochodu przywołał go do rzeczywistości. Łzy przesłaniały mu świat. Posuwał się z szybkością dziesięciu mil na godzinę w strefie, gdzie wymagane było trzydzieści, i właśnie przejechał znak stop, nawet nie zwalniając. Do diabła, nie był w stanie prowadzić. Jeżeli nie będzie uważał, sam za chwilę kogoś zabije.

Otarł oczy rękawem koszuli. Przyspieszył do trzydziestu, usiłując wyrzucić te przerażające obrazy ze swego umysłu. Musi opanować emocje, zanim dotrze do domu pani Reston.

Myśl o niej napełniła go nową falą przerażenia. Matka - Boże wszechmogący, jak mówi się matce takie rzeczy? A zwłaszcza matce, która już utraciła jedno dziecko?

Drugie z jej dzieci zmarło na SIDS - zespół nagłej śmierci niemowlęcej - kiedy Greg był taki mały, że ledwie to pamiętał. Jednak gdy podrósł, rozmawiała z nim o tamtych czasach. Na tym polegała jej filozofia, którą Greg tak podziwiał i starał się naśladować. Uważała, że nic nie jest tak ważne jak szczęście jej małżeństwa i rodziny, byłoby więc niewybaczalne, gdyby podkopywała je, przeciągając żałobę.

Czuła, że ciąży na niej odpowiedzialność, że musi być dobrą żoną dla męża i matką dla syna, który pozostał przy życiu. Aby tak się stało, natychmiast zaszła w ciążę. Urodziła się Janice, siostra Grega, o dwa lata młodsza od niego. W dziewięć lat później urodził się Joey.

Mając lat trzydzieści sześć, matka Grega owdowiała. Jej mąż, którego bezgranicznie kochała, zmarł na tętniaka mózgu po trzydniowym pobycie w szpitalu. Wszelako pani Reston okazała tę samą odporność co poprzednio. Pozostała z trojgiem dzieci, którym była potrzebna, nie miała zawodu, z ubezpieczenia na życie wypłacono jej nędzne dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, ale ona nie chciała pogrążać się w smutku i ubolewaniu nad własnym losem. Zwróciła się do konsultanta udzielającego porad w sprawach zawodu, ukończyła kilka kursów, spędziła rok w szkole handlowej, kupiła sobie kwiaciarnię i w ten sposób stworzyła podstawy, które pozwalały jej pomagać dzieciom tak długo, jak długo będzie trzeba.

Silna? Ta kobieta była niczym skała Gibraltaru. Ale nawet skały pękają pod zbyt wielkim ciśnieniem.

W skwarze ostatnich dni tego tragicznego czerwca, jadąc do jej domu Christopher Lallek zastanawiał się, jak ma jej powiedzieć o tym, że utraciła kolejne dziecko. Dobrego sposobu po prostu nie było.

Dom pani Reston położony był o jakieś dwie mile od komisariatu. Chris przejechał większą część drogi zupełnie nie zwracając uwagi na to, co go otacza, ale gdy skręcił w Benton Street, stał się czujny i niespokojny. Szeroka aleja ciągnęła się wzdłuż zakola Missisipi, zabudowana była po obu stronach starannie utrzymanymi domkami. Pani Reston mieszkała o kilka przecznic od Ferry Street, a jej dom wychodził na południowy zachód i stał po przeciwnej stronie ulicy niż rzeka. Był to ładny stary dworek, biały, z czarnymi żaluzjami. Po obu stronach wejścia znajdowały się kwietniki z beżowej cegły, pełne kwitnącego na czerwono geranium. Na podwórku rosły okazałe klony; ich korony o doskonale okrągłych kształtach przypominały lizaki, jakby regularnie przycinał je zawodowy ogrodnik. Wokół ich pni wyrastały z ceglanych kręgów różowe i białe petunie. Trawa była schludnie przystrzyżona, ale w pobliżu krawężnika zaczynała już schnąć. Obrotowy zraszacz kręcił się chaotycznie tam i z powrotem. Kiedy Christopher wjechał na podjazd i zatrzymał się przed wielkim, wolno stojącym garażem, zraszacz bryznął wodą na przednią szybę i opryskał mu lewy łokieć. Drzwi garażu były podniesione. Jedno stanowisko było puste, na drugim stał samochód pani Reston, pięcioletni niebieski sedan marki Pontiac, którego rdzewiejący zderzak ozdobiony był nalepką z napisem:

KWIATY CZYNIĄ ŻYCIE PIĘKNIEJSZYM.

Chris wyłączył silnik. Siedział przez chwilę, patrząc w głąb garażu na przedmioty, które wiele mówiły o życiu właścicielki: grabie i motyki, wózek ogrodowy, torba węgla drzewnego; warsztat jej zmarłego męża, nad którym wciąż jeszcze wisiały narzędzia: podczepiony do krokwi stary żółty rower, zapewne własność Grega.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin