LaVyrle Spencer - Dwie miłości.rtf

(763 KB) Pobierz
LaVyrle Spencer

LaVyrle Spencer

DWIE MIŁOŚCI

ROZDZIAŁ 1

1837

Od chwili gdy Rye Dalton po raz ostatni widział się ze swoją żoną, minęło pięć lat, jeden miesiąc i dwa dni. W ciągu tego czasu jedynymi pieszczotami, jakich zaznał, były wilgotne muśnięcia chłodnych ramion morza i jego słone pocałunki.

Już niedługo cię ujrzę, Lauro, pomyślał.

Dwumasztowy szkuner „Omega” brnął ciężko przez fale, omija­jąc mielizny u wejścia do zatoki Nantucket. Wiózł pełną ładownię starannie zaszpuntowanych beczek wielorybiego tłuszczu.

Dłoń Daltona, oparta na relingu bakburty, miała odcień drzewa tekowego, a ogorzała twarz odcinała się ostro od płowej czupryny, wypranej z barw przez słońce i żrące bryzgi wody. Krzaczaste brwi i gęste, długie bokobrody dodawały zadzierżystości jego surowej anglosaskiej twarzy. Mocne nogi bez wysiłku utrzymywały równo­wagę na chwiejnym pokładzie, a jasne oczy niecierpliwie wypatrywały bliskiego już brzegu.

Tuż przed piaszczystą łachą zrefowali żagle, rzucili kotwicę i załoga czym prędzej skoczyła do łodzi, z podniecenia klnąc jeszcze soczyściej niż zwykle.

Nareszcie w domu!

Spuszczone z dawisów łodzie zaczęły ciąć gładką taflę zatoki, którą majowe słońce obsypało milionem błyszczących lusterek w kształcie złotych rybek. Oślepiony Rye zmrużył oczy. Nie mógł rozróżnić poszczególnych twarzy w tłumie na nabrzeżu, ale pewien był, że Laura czeka wraz z innymi. Wieża strażnicza na Brad Point musiała przekazać wieść o przybyciu statku, a w Nantucket nowiny rozchodzą się szybko. „Omega” zresztą stała już na redzie, głęboko zanurzona po udanym rejsie.

Jaskrawe refleksy zbladły, widać było oczekujących ludzi. Kobiety machały mokrymi od łez chustkami. Starzy marynarze zrywali z głów szorstkie wełniane czapki, wspominając ze wzruszeniem dawne rejsy, młodzi zaś chłopcy, którym morze śniło się co noc, rozdziawiali usta, patrząc na swych idoli z podziwem i zazdrością.

Pierwsza barka stuknęła o deski pomostu i na nabrzeżu wybuchła powitalna wrzawa. Narzeczeni padali sobie w objęcia, ojcowie pod­nosili narodzone pod ich nieobecność dzieci, żony ocierały łzy szczęścia.

Rozległ się głuchy turkot, podobny do pomruku odległej burzy; to sztaucrzy toczyli baryłki po drewnianym trapie. Ustawiano je na konnych lorach, stłoczonych przy nabrzeżu, te zaś miały odwieźć ładunek do stojących w porcie magazynów.

Przyjemnie było znów czuć pod nogami solidny, nieruchomy pomost. Rye zarzucił na ramię nieporęczny kuferek, kurtkę wepchnął pod pachę i zaczął przedzierać się przez tłum. Rozglądał się przy tym tęsknie, taksował wzrokiem barwne krynoliny i ściśnięte fiszbinami talie, szukając tak dobrze znanej sobie sylwetki.

Laury Dalton jednak w porcie nie było.

Rye zmarszczył brwi i długim, rozkołysanym krokiem ruszył w stronę miasta, zręcznie mijając ludzi, jak gdyby jego bagaż nie ważył zgoła nic. Odprowadzały go zdumione spojrzenia wszystkowiedzących matron; dwie dzierlatki pospiesznie zaszeptały coś do siebie, przy­słaniając usta, zaś sędziwy kapitan Silas, rozparty na swym zwykłym miejscu pod zbielałą od wichrów ścianą składu sieci, skinął mu w milczeniu głową, pyknął z fajki i chrząknął: „Hm - hm!”

Pozostawiwszy za sobą gwarny port, Rye mijał drewniane szopy, zalatujące smołą, konopiami i rybą. Z przetwórni tranu bił duszący odór, mieszając się z kłębami szarego dymu z pieców. Marynarz zignorował te wonie, podobnie, jak nie spostrzegł wielu ciekawskich oczu, które śledziły go ze świecowni, linowni i stolarni na rogu wyboistej uliczki, wiodącej do rynku. Wspinała się ona na zbocze Wesco Hill, przecinając rodzinną osadę Rye'a.

Ach, Nantucket, moja Nantucket!

Zagubiona wśród fal Atlantyku wyspa leżała trzydzieści mil od najbliższego lądu, którym na zachodzie były wapienne klify Martha's Vineyard, a od północy - smagane wiatrem wrzosowiska Cape Cod. Nazywano ją nieraz Szarą Królewną Mórz i dziś, gdy drzemała pod kopułą błękitnego nieba, wysrebrzona ścianami domów, które lśniły w słońcu jak nie oszlifowane klejnoty, w pełni zasługiwała na to miano. Brukowane uliczki tonęły w soczystej zieleni świeżych traw, prze­chodząc za miastem w blade piaszczyste dukty i wąskie ścieżki wysypane muszlami. Słona bryza niosła zapach kwitnących śliw i krzewów woskownicy, a z sadów wybuchały w niebo jasne fontanny kwiecia.

Rye przystanął na chwilę. Zerwał kwiat jabłoni, przytknął go do nosa i zaciągnął się głęboko, jak gdyby w ten sposób mógł nadrobić pięcioletnią nieobecność. Delikatny aromat był dlań tym wspanialszy, że zrodziła go ziemia, nie morze.

Białe muszle przegrzebka chrzęściły pod nogami. Radował się ich dźwiękiem, zapachem jabłoni i widokiem dobrze znanej okolicy. Oto każdy krok zbliżał go do domu.

Lewa odnoga ścieżki wspinała się na wzgórze Quarter Mile; prawa, węższa, wiodła na niewysoki pagórek, gdzie rozsiadł się typowy dla Nantucket niski dom z szarych, nie malowanych desek, wypolerowa­nych przez słony wiatr tak, że każda lśniła jak szlachetna perła. Małe szybki okien osadzono w drewnie - ich ołowiane ramy przetopiono na kule kilkadziesiąt lat temu w czasie wojny o niepodległość. Białe okiennice otwierały się niby rozpostarte ramiona, wpuszczając do środka piękny, wiosenny dzień.

Przed drzwiami stały rzędem doniczki pelargonii - ulubionych kwiatów Laury. Młody żywopłot otaczał dom od zachodu, gdzie do ściany tuliła się nakryta spadzistym dachem przybudówka. Rye przyjrzał jej się ze zdziwieniem. Nie było jej, gdy odjeżdżał.

Dzwon na wieży kościelnej wybił południe, wzywając mieszkań­ców osady na posiłek. Odkąd Rye sięgał pamięcią, ten sam dzwon odzywał się pięćdziesiąt dwa razy na dobę, lecz dziś jego echo budziło w sercu drżenie; zdawało mu się, że bije specjalnie dla niego.

Zszedł ze ścieżki, chcąc podkraść się bez hałasu. Przez otwarte drzwi doleciał go zapach gotowanej strawy. Nagle poczuł wdzięczność, że Laura czeka w domu, zamiast publicznie witać go na nabrzeżu. Odstawił kuferek, przygładził palcami niesforne włosy, spadające mu na twarz jak kłąb wodorostów, stłumił westchnienie i stanął w progu.

Przez chwilę nie widział nic poza smugą światła, wpadającą do izby. Milczał, lecz miał wrażenie, że z dala słychać bicie jego serca.

Laura pochylała się nad wielkim kuchennym piecem, ubrana w prostą niebieską sukienkę i biały płócienny fartuch, przez rąbek którego przytrzymywała właśnie wiszący nad ogniem sagan. Nuciła pod nosem, wtórował jej szczęk łyżki, którą mieszała w garnku.

Rye poczuł zawrót głowy. Patrzył na ciężki węzeł orzechowych włosów, smukłe plecy, zarys bioder osłoniętych białym płótnem. Przez chwilę miał wrażenie, że wyszedł stąd wczoraj. Napawał się znajomą prostotą tej sceny, cieszył myślą, że oto wrócił do swojego domu, do swej kobiety - takiej kobiety!

Laura nakryła garnek i odłożyła łyżkę na gzyms okapu. W wyob­raźni widział kształt jej piersi, kawową barwę oczu, wykrój warg...

Spotniałą dłonią zastukał cicho w futrynę.

Laura Dalton obejrzała się zaskoczona. Pod słońce widziała tylko sylwetkę wysokiego mężczyzny, trzymającego coś pod pachą i stojące­go w rozkroku, jak gdyby wiał silny wiatr.

- Słucham pana? - wytarła ręce w fartuch, przysłoniła oczy i z wahaniem postąpiła parę kroków do drzwi. Kiedy jasna smuga dotknęła brzegu jej sukni, zatrzymała się nagle. Poznała niebieskawe oczy, jasne włosy i usta... pierwsze usta, jakie ją całowały.

- Rye? Cały dom zawirował nagle wokół niej. Z niedowierzaniem wyjąkała raz jeszcze:

- Rye, to ty? Uśmiechnął się niepewnie.

- Lauro.... - wzruszenie ścisnęło go za gardło - tylko tyle masz mi do powiedzenia po pięciu latach?

- Rye... mój Boże, ty żyjesz? Rzucił kurtkę na ziemię i wyciągnął ręce. Laura pofrunęła wprost w jego ramiona. Podniósł ją i mocno przytulił do piersi.

Nie, nie! - chciała krzyknąć, zamknięta w uścisku, który omal nie zgruchotał jej kości, przytulona do szorstkiej, pasiastej, pachnącej morzem koszuli. Zamknęła oczy i znów otwarła je szeroko, jakby nie dowierzając. To naprawdę Rye! Jej Rye! Odruchowo objęła twarde, szerokie barki, przygarnęła go czule. Był mocno zbudowany, ciepły i żywy - naprawdę żywy! Głowa Laury bez wahania oparła się na ciepłym, zarośniętym policzku, a tylko w oczach zapiekły ją łzy.

Po chwili Rye odsunął ją lekko od siebie, stwardniałymi dłońmi objął wokół jej twarz i pełne, ciepłe, znajome wargi odnalazły jej usta. Całował Laurę zachłannie, z natarczywością, która rosła w nim przez pięć lat. Oto się odnaleźli, tulili do siebie w słodkiej gorączce, od której ich serca zataczały się jak pijane, tracąc poczucie czasu, spychając te pięć lat w niepamięć.

Rye postawił ją na ziemi, wciąż obejmując niczym bezcenny skarb, zaglądał jej w oczy i powtarzał szeptem: „Lauro, ukochana...” Potem oparł czoło o jej głowę, przymknął znużone powieki i pił jej zapach, bliskość, wodził dłońmi po plecach, jak gdyby chciał przypomnieć sobie każdy mięsień jej ciała.

Po chwili Laura delikatnie uniosła jego twarz. Badała ją wzrokiem i opuszkami palców, odkrywała nieznane dotąd zmarszczki, które czas wyrysował na jego smagłej cerze. Setki dni w pełnym słońcu rozjaśniły mu nie tylko włosy, lecz nawet błękit oczu.

Teraz oczy te patrzyły na nią z bliska, przenikały na wylot. Stwardniała od lin dłoń spoczęła na jej policzku, wciąż jeszcze zaróżowionym od ognia; druga osunęła się na pierś, jak gdyby ostatecznie chciała się upewnić, że to nie sen, że nareszcie jest w domu.

Laura odruchowo przylgnęła do niego i nakryła dłonią jego dłoń, czując, jak przyspiesza jej serce i wzmaga się oddech. Dopiero po chwili z zakłopotaniem ujęła tę śmiałą męską dłoń, złożyła w jej wnętrzu pocałunek i przytuliła do twarzy, na której nadal mieszały się strach i ulga.

- Och, Rye, Rye... - szepnęła z rozpaczą. - Myśleliśmy, że nie żyjesz...

Rye pogładził jej włosy, opadające ciężkim węzłem na kark. Zastanawiał się, dokąd sięgną, kiedy je rozpuści. Szorstkie, pełne zadr palce wplątały się w jedwabiste, tak dobrze znane pasma, o których tylekroć śnił. Ponownie zamknął żonę w objęciach i zapytał:

- Nie dostałaś żadnego z moich listów?

- Listów? - powtórzyła bezmyślnie, oswobodzając się z uścisku, choć była to ostatnia rzecz, jakiej pragnęła.

- Pierwszy zostawiłem w muszli żółwia na Wyspie Karola... Na skale jednej z wysp Galapagos znajdowała się duża biała skorupa żółwia, znana wszystkim wielorybnikom na świecie. Każdy powracający do Nowej Anglii statek zawijał tam, by zabrać marynar­skie listy, które trafiały następnie do osad takich jak New Bedford lub Nantucket. Mijały miesiące, ale większość w końcu trafiała we właściwe ręce.

- Nie dostałaś go? - Rye wpatrzył się w ciemne, czarno oprawne oczy, o których myśl pomogła mu przetrwać tysiąc sztormów i bez­piecznie zawinąć do macierzystego portu.

Laura potrząsnęła tylko głową.

- Napisałem go zimą trzydziestego trzeciego - Rye zmarszczył z zakłopotaniem brwi. - Następny podałem przez bosmana z Sag Harbor, kiedy na Filipinach spotkaliśmy „Stafford”. A jeszcze jeden wysłałem z Portugalii... tak, były co najmniej trzy. Żaden nie doszedł?

Laura znów w milczeniu potrząsnęła głową Atrament źle znosił morską wodę. Rejsy były długie, losy statków niepewne. Istniało tysiąc powodów, dla których nigdy nie dostała listów Rye'a. Teraz mogli jedynie spoglądać na siebie bezradnie.

- Dowiedzieliśmy się... mówiono, że „Massachusets” zatonął razem z całą załogą - Laura dotknęła twarzy Rye'a, jak gdyby chciała się upewnić, że nie jest duchem. Dopiero teraz spostrzegła kilka drobnych znamion, z których jedno zniekształciło nieco zarys jego ust, nadając im dziwnie kpiarski wygląd. Przez ułamek sekundy miała złudne wrażenie, że Rye się z niej naśmiewa.

Dobry Boże, pomyślała. Boże, jak to możliwe?

- Nim jeszcze minęliśmy Horn, z pokładu zwiało trzech ludzi - rzekł powoli Rye. - Strach ich obleciał na myśl o przeprawie. Zawinęliśmy więc do Chile, żeby zamustrować kilku harpunników i trafiliśmy prosto na epidemię ospy. Po jedenastu dniach ja też zachorowałem. - Przecież przed wyjazdem szczepili cię krowianką!

- Widać miałem pecha... W istocie ówczesna metoda szczepienia, polegająca na tym, iż do naciętej skóry przykładano wydzielinę chorych krów, nie zawsze zapobiegała wystąpieniu choroby, znacznie jednak łagodziła jej prze­bieg.

- Tak właśnie myślałem, schodząc na ląd: że mam pecha - ciąg­nął Rye. - Później, gdy się dowiedziałem, że „Massachusets” wpadł na skały koło Galapagos i od razu poszedł na dno... - westchnął na wspomnienie zmarłych towarzyszy. W oczach miał zadumę świadczą­cą, iż bliskość śmierci i na niego wywarła znaczny wpływ. Po chwili wzruszył ramionami i wrócił do teraźniejszości. - Kiedy spadła mi gorączka i znikła wysypka - podjął - musiałem zaczekać na następny statek, który będzie potrzebował bednarza. Zabrałem się na Wyspę Karola, bo tam zawsze jest punkt zborny, no, i tu miałem szczęście. Trafiła się „Omega”, podpisałem kontrakt i ruszyłem na Pacyfik, przekonany, że o wszystkim dowiesz się z mojego listu.

Och, Rye, najdroższy, myślała z rozpaczą Laura. Jak ja ci to powiem?

Patrzyła na tę szczupłą, przystojną twarz, licząc wzrokiem ślady po ospie. Znalazła siedem i z trudem zdołała się powstrzymać, by nie dotknąć ustami każdego po kolei. Wiedziała, że ciężkie przeżycia podczas rejsu będą dla Rye'a niczym w porównaniu z tym, co go dopiero czeka.

Jego gęste, niesforne włosy o barwie włókien młodej kukurydzy zawsze wyglądały tak, jakby przed chwilą zmierzwi! je wiatr - nawet, gdy Rye świeżo się uczesał. Przygładziła je dłonią, niezdolna oprzeć się pokusie, by - choć ten jeden raz - wskrzesić dawne chwile. I natychmiast utonęła wzrokiem w jego oczach, których wspomnienie prześladowało ją w dniach żałoby. Wystarczyło wówczas, że stanęła w progu i spojrzała na wietrzne, pogodne niebo, i od razu przypomina­ła sobie barwę oczu mężczyzny, którego utraciła.

Spuściła wzrok. Nie mogła się pogodzić, iż tyle wycierpiał i tyle jeszcze będzie musiał przejść, choć nie było w tym jego winy.

Zanim wyjechał, pokłócili się nie na żarty. Obiecywał, że ten pierwszy rejs będzie zarazem ostatnim, a gdy odbierze swą bednarską „działkę”, czyli udział w zyskach, będzie im o wiele łatwiej związać koniec z końcem. Laura błagała, by nie wypływał, mógł przecież zostać w Nantucket i pracować w warsztacie ojca. Majątek niewiele dla niej znaczył. Ale Rye się uparł. Tylko ten jeden rejs, powtarzał. Roztaczał przed nią wizję profitów, jakie przypadną mu w udziale, jeśli połów okaże się udany. Jego nieobecność miała trwać około dwóch lat i Laura nie mogła znieść myśli o tak długim rozstaniu. Niestety, wielorybnicy z Nantucket nie mogli już, jak dawniej, napełniać baryłek tuż pod własnym nosem. Świat żądał tranu, fiszbinów i ambry, woskowatej substancji używanej do wyrobu perfum. Nadal znajdowano je w głębi­nach morza, z roku na rok jednak w pogoni za stadami wielorybów musieli wypływać coraz dalej.

- Nie było cię przez pięć lat! - zawołała z gniewem. Rye ujął jej twarz w dłonie i powiedział:

- Nie żałuję, Lauro. „Omega” wróciła z pełniuteńką ładownią! Czy wiesz, ile pieniędzy...

Przerwał mu cichy dziecięcy głosik:

- Mamo?

Laura wzdrygnęła się nerwowo, przykładając dłoń do serca. Rye obrócił się i zmartwiał. W drzwiach stał płowy malec, nie sięgający mu nawet do pasa.

Zerkał nieśmiało na nieznajomego, trzymając palec w kąciku uroczo wykrojonych ust. Fala szczęścia zalała serce Rye'a. To mój syn, myślał. Słodki Jezu, mam syna! Spojrzał pytająco na Laurę, ale ona zdawała się unikać jego wzroku.

- Gdzie byłeś, Josh? Josh, pomyślał z radością Rye. Po dziadku, moim ojcu.

- Czekałem na tatusia.

Laura wpadła w panikę. Usta jej wyschły, dłonie zwilgotniały. Powinna była wyjaśnić wszystko zaraz na początku! Ale jak powiedzieć mężczyźnie coś takiego?

Twarz Rye'a, jeszcze przed chwilą promienna, zmieniła się nie do poznania, jak gdyby ktoś nagle starł z niej uśmiech. Jego spojrzenie żądało wyjaśnień. Laura z ociąganiem otworzyła usta, ale nim zdążyła wykorzystać szansę, na ścieżce zachrzęściły kroki i w drzwiach pojawił się krępy, mocno zbudowany mężczyzna. Ubrany był niemal urzędo­wo: w czarny surdut, misternie związany biały krawat i prążkowane spodnie, przytrzymywane w pasie przez niewidoczne szelki, a dołem naciągnięte strzemiączkami pod podeszwę buta, tak, że na całej długości nogawek nie było najmniejszej zmarszczki. Przybysz zdjął kapelusz i powiesił go na haku wprawnym, wielokroć przećwiczonym ruchem. Dopiero wtedy zobaczył ich dwoje, zastygłych jak posągi. Jego dłoń, sięgająca już guzików palta, nagle znieruchomiała.

Laura z trudem przełknęła ślinę. Twarz przybysza zbielała jak ściana. Rye patrzył to na niego, to na nią, to na hak z kapeluszem. W izbie było tak cicho, że bulgot gulaszu wydawał się głośniejszy niż ryk północno - wschodniego szkwału.

Rye odczuł mdlący strach, gorszy niż wtedy, gdy opływali Horn, miotając się w paszczękach dwóch wściekłych oceanów, które niejeden statek rozdarły na strzępy.

Nowo przybyły oprzytomniał pierwszy. Przyoblekł twarz w powi­talny uśmiech i ruszył naprzód z wyciągniętą ręką.

- Rye! Na Boga, chłopie, czyżby morze nie mogło cię strawić i wypluło z powrotem?

- Dan, jakże się cieszę, że cię widzę - rzekł odruchowo Rye, uświadamiając sobie, iż jeśli jego podejrzenia są słuszne, słowa te są wierutnym kłamstwem. - Ano, nie było mnie na „Massachusets”, gdy ten całował dno. Wysadzili mnie wcześniej, miałem ospę.

Nawet przyjazny uścisk nie zdołał rozluźnić napiętej atmosfery. Byli przyjaciółmi, znali się od dziecka, teraz jednak patrzyli na siebie jak obcy, tym bardziej, że żaden nie był całkowicie pewien, co się właściwie dzieje.

- Ocaliłeś życie... dzięki ospie? - wyjąkał wreszcie Dan Morgan, parskając śmiechem.

Rye mu zawtórował, wkrótce jednak znów zapadła niezręczna cisza. Laura w popłochu zerknęła na Josha, który przyglądał im się ze zdumieniem.

- Umyj buzię i ręce, zanim siądziesz do stołu.

- Ale, mamo...

- Proszę bez dyskusji. No, idź - popchnęła go łagodnie i dziecko znikło za tylnymi drzwiami, odprowadzane spojrzeniem obu męż­czyzn.

Atmosfera była tak gęsta jak całun mgły, który pokrywa Nantucket średnio przez ćwierć roku. Rye rozejrzał się i po raz pierwszy dostrzegł, że stół na krzyżakach nakryty jest na trzy osoby. W izbie był jeszcze jeden, mniejszy stół z wiśniowego drewna; znajdował się w głębi, a obok niego wyściełany fotel i taboret z wikliny, obciągnięty taką samą materią. Łóżko, które stało tu niegdyś, zniknęło. Jego miejsce zajęła przenośna zamykana alkowa, której rozsunięte drzwi pozwalały dojrzeć szereg drewnianych żołnierzyków stojących na baczność u wezgłowia - a zatem na pewno zajmował ją chłopiec. Spojrzenie Rye'a powędrowało w stronę drzwi do przybudówki, wyciętych w ścianie na lewo od kominka. Zauważył narożnik znajome­go małżeńskiego łoża.

Z trudem przełknął ślinę.

- Wpadłeś na lunch? - spytał ostrożnie.

- No, owszem... - Dan wyraźnie nie wiedział, co począć z rękami.

Obaj mężczyźni patrzyli na Laurę, błagając ją wzrokiem, by wzięła na siebie ciężar sytuacji. Nastrój był iście pogrzebowy. Na ironię zakrawało, iż tak właśnie przyjęto wieść, że Rye Dalton cudem pozostał wśród żywych.

Głos Laury brzmiał nieswojo, policzki jej pałały, palce splatały się nerwowo.

- Rye... - odezwała się wreszcie - my... myśleliśmy, że nie żyjesz.

- My?

- Dan i ja.

- Dan i ty - powtórzył głosem bez wyrazu. Laura błagalnie zerknęła na Dana, lecz temu najwyraźniej całkiem odjęło mowę.

- No i? - warknął Rye, z każdą sekundą coraz bardziej przerażo­ny.

- Och, Rye - na twarzy Laury odbiła się litość. - Mówili, że z „Massachusets” nikt się nie uratował. Dziennik pokładowy także poszedł na dno.

Stali bez ruchu, tworząc idealny trójkąt, co w danej sytuacji miało wręcz symboliczny wydźwięk. W końcu Dan zaproponował cicho:

- Może byśmy usiedli? Lecz Rye, jako człowiek morza, zwykł był przyjmować dopusty losu na stojąco.

- Czy sprawa wygląda... tak jak wygląda? - spytał zaczepnie, omiatając szybkim spojrzeniem wszystkie oznaki świadczące, iż Dan nie wpadł tu tylko z wizytą. Potem spojrzał na żonę. Zaciskała dłonie tak kurczowo, że kostki palców były białe jak śnieg. Ciemne oczy błyszczały od powstrzymywanych łez i malował się w nich głęboki żal.

- Tak, Rye - przyznała. - Dan i ja wzięliśmy ślub.

- Boże!... - Rye opadł na krzesło i ukrył twarz w dłoniach. Laura miała ochotę podbiec doń, utulić, cierpiała bowiem równie mocno, jak on. Chciała krzyknąć: „Ach, co za nieszczęście!”, lecz przecież obok stał także i Dan - wypróbowany, najlepszy, ukochany przyjaciel. Dan, dzięki któremu udało jej się przetrwać ciężkie chwile; który w obliczu tragedii stał się jej podporą i dał jej wolę życia. Ten, kto pomagał jej w tysiącu spraw i zadań, jakim samotna, brzemienna kobieta nie mogła podołać. Ten wreszcie, kto pokochał dziecko Rye'a jak własne, a biorąc ją za żonę stał się dla Josha ideałem ojca.

Chłopiec wpadł właśnie do izby z mokrą po myciu buzią. Podbiegł wprost do Dana i objął go za nogi, zadzierając głowę z radosnym uśmiechem, którego widok rozkrwawił serce Rye'a Daltona.

- Mama zrobiła dzisiaj to, co lubisz - zaświergotał. - Zgadnij, co?

Rye patrzył, jak Dan Morgan głaszcze włosy malca, wygładza­jąc sterczący czubek, który zresztą natychmiast podniósł się z po­wrotem.

- Zagramy w zgadywanki po kolacji, synu - bąknął bez za­stanowienia Dan, po czym poczerwieniał i zerknął ukradkiem na zbolałą twarz Rye'a.

Bladobłękitne oczy oceniały chłopca. Ile może mieć lat? - za­stanawiał się gorączkowo Rye. - Cztery? Nie miał żadnej pewności. Czyj jest? Mój czy Dana? Obejrzał się na Laurę, zadając jej wzrokiem to samo pytanie.

Napięcie wciąż rosło i Laura czuła się jak lina, którą dwie drużyny przeciągają między sobą. W gardle ją dławiło, w głowie miała pustkę i odnosiła dziwne wrażenie, że cała ta farsa wcale jej nie dotyczy, że wszystko to spotkało kogoś innego. W końcu górę wziął konwenans i jej usta same ułożyły się w słowa: „Będzie nam bardzo miło, jeśli zjesz z nami obiad, Rye”. Jakże dziwnie to zabrzmiało! Zapraszała go do jego stołu, w jego własnym domu!

Rye omal nie parsknął gorzkim śmiechem. Przez pięć lat na morzu jadał twarde jak podeszwa suchary, soloną rybę i całkowicie niestrawny gulasz z suszonych jarzyn, pocieszając się myślą o pierw­szym obiedzie, jaki dostanie w domu. A teraz, gdy jego nozdrza wypełnił aromat dania, o jakim śnił po nocach, nie mógł przecież ot, tak, po prostu zasiąść do niego wraz z Laurą i jej drugim mężem!

Zerwał się na nogi. Czuł palącą potrzebę, by opuścić ten dom i wszystko w spokoju przemyśleć. Chłopczyk wciąż mu się przyglądał, uniemożliwiając zadanie jakiegokolwiek pytania.

- Dziękuję, Lauro, ale jeszcze nie widziałem się z rodzicami - wykrztusił. - Pójdę się przywitać.

Oni będą znać prawdę - pomyślał.

Laura nieco przybladła i wymieniła z Danem ukradkowe spojrze­nie.

- Odprowadzę cię kawałek.

- To zbyteczne. Doskonale pamiętam drogę.

- Idź z nim, Lauro - wtrącił szybko Dan. - Ja w tym czasie nałożę obiad.

Przez krótką, trudną do zniesienia chwilę, Rye zastanawiał się, czy ma dać znak Laurze, aby wyszła pierwsza, czy też upierać się, że pójdzie sam.

Josh zadarł głowę i spojrzał na Dana.

- Mamusia idzie na spacer z tym panem?

- Tak, ale niedługo wróci - odparł Dan.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin