Dołęga-Mostowicz Tadeusz - Prokurator Alicja Horn.rtf

(1220 KB) Pobierz
Tadeusz Dołęga_mostowicz

Tadeusz Dołęga_mostowicz

 

 

 

 

Prokurator Alicja Horn

 

 

 

 

 

 

 

 

 

           Tom

 

 

 

     Całość w tomach

 

 

 

 

 

 

 

Zakład Nagrań i Wydawnictw

 

   Związku Niewidomych

 

       Warszawa 1996

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tłoczono pismem punktowym dla

niewidomych w Drukarni Zakładu

Nagrań i Wydawnictw Związku

Niewidomych,

 

3 3 64 0 0 108 1 ff 1 74 1

Warszawa, ul. Konwiktorska 9.

 

 

Przedruk z wydawnictwa

"Instytut Wydawniczy im.

Andrzeja Frycza Modrzewskiego",

 

Warszawa 1991.

 

 

Pisała K. Pabian

 

Korekty dokonały

 

B. Krajewska

 

i I. Stankiewicz

 

 

Rozdział 1

 

 

 

 

 

Wyskoczył z tramwaju i szybko

nastawił kołnierz palta. Siekł

drobny deszcz zmieszany ze

śniegiem, od Wisły ciągnął

przejmujący chłodem wiatr.

 

Nie znał wcale tej dzielnicy

miasta. Gdy przed kilkunastu

laty mieszkał w Warszawie,

Żoliborz jeszcze nie istniał. Na

tym miejscu rozciągały się obłe

pagórki, teren Cytadeli.

 

Pomimo dość wczesnej pory

ulica była pusta. Zbliżył się do

latarni i jeszcze raz rzucił

okiem na notatkę: Dębowa 26.

 

Stracił dobre pięć minut na

wypytanie jakiegoś lękliwego

przechodnia o kierunek, w którym

ma iść, by odnaleźć ulicę

Dębową. Nie zdziwił się

zaniepokojeniem zaczepionego.

Wiedział, że swoim wyglądem nie

mógł wzbudzić zaufania:

zniszczone i zabłocone ubranie

na szerokich barach i od

tygodnia nie golona twarz.

 

Z chaotycznych informacji

przechodnia wynikało, że trzeba

skręcić w prawo, później będzie

tor, a za torem czerwona

kamienica, później na lewo i

trzecia czy druga uliczka znów

na prawo. Mruknął "Dziękuję",

zapchnął zmarznięte dłonie

głęboko w rękawy i ruszył

szybkim krokiem.

 

Wiedział, że nie zabłądzi.

Miał wrodzony instynkt

orientacji w nieznanych

terenach, po prostu jakiś węch

przestrzeni, który nie zawodził

go nigdy, czy to w setkach

obcych miast, czy na

karkołomnych bezdrożach gór, czy

w zawiłych labiryntach

oceanicznych portów...

 

Gdy zawrócił na prawo, wiatr

znowu uderzył mu w oczy

prysznicem ostrych jak igły

kropelek i wdarł się pod

płaszcz. W chwili, gdy

przystanął, wyminął go w

szalonym pędzie ogromny

samochód. Do jego uszu doleciał

jakby stłumiony krzyk, następnie

już całkiem wyraźny brzęk

stłuczonej szyby i auto zniknęło

na zakręcie.

 

Odwrócił głowę: ulica była

pusta. Po obu stronach stały z

rzadka małe domki o ciemnych

oknach.

 

- Oho - mruknął do siebie -

jakaś grubsza robota.

 

Na zakręcie przy świetle

latarni ujrzał kilka kawałków

grubego szkła. Machnął ręką i

ruszył dalej. Po kilku minutach

odnalazł ulicę Dębową, jeszcze

mniej zabudowaną niż inne, i

zatrzymał się przed dużą białą

willą.

 

Wysokie żelazne sztachety, a

za nimi niewielki ogródek.

Nacisnął klamkę furtki. Była

zamknięta. Zadzwonił i czekał. Z

przyzwyczajenia rozglądał się

uważnie. O kilkanaście metrów

dalej była w sztachetach brama

wjazdowa, tuż za nią stało kilka

zabudowań gospodarskich.

Wyglądały mizernie przy

okazałej, dwupiętrowej willi. W

oknach było ciemno. Musiały być

szczelnie zasłonięte lub też

mieszkańcy już spali.

 

Powtórnie nacisnął guzik

dzwonka i dopiero teraz zauważył

tabliczkę przy furtce:

 

"Dr Karol Brunicki

 

prof. Uniwersytetu

Warszawskiego".

 

Tymczasem jakieś boczne drzwi

willi otworzyły się z hałasem i

po chwili za furtką ukazała się

krępa, niemal kwadratowa postać

z kijem w ręku.

 

- Czego tam? - rozległ się

chrapliwy głos.

 

- Ja do pana profesora, proszę

otworzyć.

 

Krępy człowiek zbliżył do

sztachet brodatą twarz, obrzucił

przybyłego nieufnym spojrzeniem

i wzruszył ramionami:

 

- Pan tu nikogo nie przyjmuje,

tylko w klinice.

 

- Wiem, ale proszę powiedzieć

panu, że przyszedł... Fakir...

 

- Jak?

 

- Fakir.

 

Służący niezdecydowanie

zawrócił ku domowi, lecz po paru

krokach zatrzymał się:

 

- Fakir?... Niby z cyrku?

 

- Nie z cyrku, do diabła!

Proszę powiedzieć: Fakir,

profesor będzie wiedział.

 

Upłynęło sporo czasu, zanim

brodacz wrócił, tym razem

frontowymi drzwiami. Bez słowa

wydobył z zanadrza pęk kluczy,

otworzył furtkę, przepuścił

przybyłego i starannie ją

zamknął.

 

Kilkoma schodkami wchodziło

się na ganek. Dwoje grubych

drzwi, opatrzonych wieloma

zamkami i zasuwami, prowadziło

do niedużego przedpokoju. Ściany

wyłożone dębową boazerią lśniły

czystością, jak i podłoga. Miłe

ciepło uderzyło w wilgotną od

deszczu twarz.

 

- Proszę wytrzeć nogi -

warknął służący, spode łba

przyglądając się gościowi. Gdy

ten możliwie najstaranniej

oczyścił obuwie, brodacz

otworzył drzwi do sąsiedniego

pokoju, mruknąwszy coś, co miało

oznaczać zaproszenie, a sam

zniknął.

 

Był to bardzo duży pokój,

rodzaj hallu, gęsto zastawionego

mnóstwem miękkich mebli, o

ścianach pokrytych dywanami.

Daleko w rogu paliła się mała

lampka pod rubinowo czerwonym

abażurem. Dzięki temu pokój

tonął w półmroku i przybyłego

ogarnęło wrażenie, że oprócz

niego jest tu jeszcze ktoś,

czyje oczy bacznie go obserwują.

 

Wrażenie to wciąż rosło i

stało się tak dokuczliwe, że nie

mógł go nie sprawdzić. Wstał i

kilku szybkimi krokami po

miękkim dywanie dotarł do

najciemniejszego kąta pokoju.

 

W rogu szerokiej kanapy

żarzyły się dwa zielone punkty:

kot. Leżał tam nieruchomo

ogromny, czarny kot.

 

Skrzywił się. Nie znosił tych

zwierząt. Już chciał wrócić na

swoje miejsce, gdy na fotelu tuż

obok dostrzegł drugiego kota.

Wzrok pomału przyzwyczaił się do

czerwonego zmroku i z najwyższym

zdumieniem odkrywał niemal na

każdym fotelu, na każdej sofce,

na każdym stosie ozdobnych

poduszek - koty. Ogromne,

tłuste, opasłe koty.

 

- Psiakrew - zaklął przez zęby

- cóż za ohydna menażeria!

 

W tej chwili w drzwiach

ukrytych za portierą szczęknął

zamek i na progu stanął szczupły

niski człowiek w czarnym

ubraniu. Jego ręka niezwykle

drobna i uderzająco biała

wyciągnęła się z wolna do

kontaktu i jaskrawe światło

zalało pokój.

 

Przyglądali się sobie w

milczeniu.

 

- Jak się masz, Fakir -

odezwał się wreszcie gospodarz i

jego wąskie usta wygięły się w

nikłym uśmiechu. - Cieszę się,

że cię znowu widzę.

 

Przybyły wyciągnął rękę i

mocno potrząsnął wąską dłonią

profesora:

 

- Źle się mam - odparł niskim

głosem - dlatego masz przykrość

mnie oglądać, kochany Karolu.

 

Spojrzał prosto w grube szkła

profesora, zza których

obserwowały go bacznie małe

czarne oczy, i dodał:

 

- Pozwolisz usiąść?

 

- Ależ proszę cię, drogi

Fakirze, wybacz moje

roztargnienie.

 

Przysunął gościowi fotel i

wówczas zaleciała od niego mdła

woń chloroformu.

 

- Oderwałem cię od pracy -

zauważył Fakir siadając.

 

- O, bynajmniej.

 

- Myślałem. Pachniesz

chloroformem. Chętnie zapaliłbym

papierosa.

 

- To jeszcze z kliniki -

odpowiedział twardo profesor. -

W klinice wszystko cuchnie

chloroformem.

 

Wydobył dużą złotą

papierośnicę i podał Fakirowi.

 

- Tak... - odezwał się ten po

chwili. - Bogaty jesteś...

Bardzo bogaty.

 

- Bardzo - obojętnie powtórzył

profesor. - Cóż chcesz, nie

umiem trwonić pieniędzy.

 

- Bardzo ci współczuję -

roześmiał się gość. - I wciąż

obdzierasz pacjentów?

 

- Nie. Od kilku już lat nie

prowadzę praktyki.

 

Olbrzymi bury kot ciężko

zeskoczył z kanapy i zaczął się

ocierać o nogi swego pana.

 

- Polubiłeś koty - zauważył

mężczyzna, nazywający się

Fakirem. - Czy interesują cię

jako psychiatrę? Nie rozumiem,

jak można trzymać w domu tyle

tego obrzydlistwa?

 

Profesor nie odpowiedział i

wciąż wpatrywał się w gościa.

 

- Dawno nie widzieliśmy się -

odezwał się wreszcie. - Chyba z

dziesięć lat albo więcej... Aleś

się nie postarzał. Oczy ci się

jarzą, nozdrza rozdymają się...

Widocznie służy ci twój tryb

życia...

 

- Jednak czterdziestka ma

swoje prawa. Widzisz, na

skroniach posiwiały mi włosy.

 

Profesor uśmiechnął się

ironicznie:

 

- To cię chyba nie martwi,

kobiety to lubią... A trochę

szronu we włosach dodaje ci poza

tym pewnej powagi, solidności,

co - jak sądzę - jest rzeczą nie

do pogardzenia w twoich, że tak

powiem, interesach.

 

Przybyły obrzucił gospodarza

ponurym spojrzeniem.

 

- Zimno mi jest - powiedział.

- Wypiłbym kieliszek wódki.

 

- Niestety, nie mam w domu...

Chyba... mógłbym ci służyć

spirytusem?...

 

- Daj.

 

Profesor wrócił po chwili z

dużą apteczną butlą. Od jego

ubrania znowu zaleciał nieznośny

słodki odór chloroformu.

 

- Głodny jesteś? - zapytał.

 

- Wszystko jedno - odparł

Fakir. - Teraz chcę się

rozgrzać.

 

Nalał sobie pełną szklaneczkę

i wypił duszkiem.

 

- Tęgie masz gardło - zauważył

profesor.

 

- Daj mi jeszcze papierosa -

strasznie czuć cię tym

chloroformem.

 

- Wydaje ci się - skrzywił się

gospodarz. - No, więc mów: dawno

wróciłeś do Warszawy?

 

- Dziś.

 

- Zamierzasz długo tu popasać?

 

- Nie wiem jeszcze, zobaczę.

 

- A... a nie obawiasz się, że

mogą cię poznać?

 

Gość wzruszył ramionami.

 

- Wątpię. Tyle lat... -

zaciągnął się dymem. - Nie

słyszałeś o niej nic?...

 

- Nie. Pewno już dorosła, za

mąż wyszła.

 ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin