Ja to nie jestem ja - Jabłońska Katarzyna.doc

(118 KB) Pobierz
Ja to nie jestem ja

Ja to nie jestem ja

Katarzyna Jabłońska

WIĘŹ Nr 7 (525)/2002, s. 50 - 69

 

 

Bardzo łatwo jest pisać o cierpieniu,

ale pisać to jeszcze nic.

Aby je poznać, trzeba go skosztować.

św. Teresa z Lisieux

 

 

- Czekałam na ten telefon - odezwał się w słuchawce ściszony i chyba trochę drżący głos Julii.

 

Kontakt do Julii - oczywiście po uprzednich konsultacjach z nią samą, czy mój telefon w ogóle jest możliwy - dostałam w "Odwadze", działającej w Lublinie grupie, "która służy osobom o orientacji homoseksualnej, szukającym pomocy i wsparcia w życiu zgodnym z nauczaniem Kościoła katolickiego".

 

Julia jest jedną z dziesięciu kobiet, należących do grupy terapeutycznej. Przyjeżdżają średnio raz na miesiąc z całej Polski. Grażyna Tokaj - inspiratorka "Odwagi" - pokazała mi wiersze Julii, drukowane w ich wewnętrznym pisemku "Światło w ciemności". Pierwszy rzucił mi się w oczy ten zapisany wersalikami:

 

OGŁOSZENIE!!!

ODDAM WSZYSTKO W ZAMIAN

ZA ODROBINĘ CIEPŁA - MIŁOŚCI

UWAGA!

POTRZEBNY NAPRAWDĘ BARDZO

ODWAŻNY CZŁOWIEK.

 

- Dobrze spotkajmy się - mówiła Julia, tylko. wie Pani, ja jestem prostym człowiekiem i trochę mnie to oszałamia. Chciałabym, żeby podczas tego spotkania mogła być z nami pani Urszula.

 

Uzgodniłyśmy, że spotkamy się we trzy. Urszula Łuchniak - psycholog z Psychologicznej Poradni Chrześcijańskiej - współpracuje z "Odwagą". Kilka osób z problemem homoseksualnym trafiło tam właśnie dzięki niej. - Jednym z pierwszych moich pacjentów tutaj był homoseksualista - opowiada, kiedy czekamy w Poradni na Julię. - Trochę to dziwne, ale oni trafiają właśnie do mnie. Teraz to już zrozumiałe - jedni przekazują drugim, że można do mnie z tym przyjść. Na początku było jednak dziwne. Pracujemy tu we dwie. Do koleżanki przychodzili sporadycznie, do mnie bardzo często.

 

- Są zazwyczaj bardzo wrażliwi, tacy ludzie bez skóry - mówi Ula. Jest przygnębiona. Wróciła właśnie z pogrzebu Pawła. Kiedy kilka lat temu zostawił go przyjaciel, próbował popełnić samobójstwo. Uszkodził kręgosłup - od tego czasu jeździł na wózku. To była kolejna próba. Tym razem skuteczna. - Oni często nie radzą sobie ze sobą - opowiada Ula. - Julia też jest bardzo pokaleczona, taka jedna wielka niezagojona rana. I jest tym spotkaniem z tobą naprawdę przestraszona.

 

Spotkanie

 

Julia przyniosła trzy róże - jedną dla Uli, drugą dla mnie, a trzecią dla siebie. Była tym jakby trochę zawstydzona. Widziałam, że drżą jej ręce, głos, a nawet policzki. Zanim o cokolwiek zapytałam, sama zaczęła mówić o swoich wierszach, o pisaniu, o tym, że piszą się w niej, gdy się modli, że nie zna się na tych wszystkich przecinkach itd., więc ktoś jej pomaga potem je wstawiać, i że tym razem - przyniosła nowe wiersze - ten ktoś jakoś za bardzo zaingerował, że jednak nie może się z tym zgodzić i że z tego powodu nie mogła spać w nocy, a tak w ogóle to chciałaby zaprosić nas do "Pożegnania z Afryką" na kawę. Czułam, że jak pójdziemy na tę kawę, to nasze spotkanie nie będzie tym, czym miało być. Czułam, że mnie samą opuszcza odwaga - zapytałam więc o "Odwagę".

 

- Jest ważna, nawet bardzo, ale dla mnie pierwsze są spotkania z panią Ulą. Bardzo dużo Pani Uli zawdzięczam - mówi Julia. Podczas naszego spotkania powtarza to jeszcze nieraz.

 

- Bez Pani Uli nie trafiłabym też do "Odwagi". Gdy jechałam tam pierwszy raz, bałam się. Bałam się również tego, że któraś z dziewczyn przyjdzie do mnie w nocy. Niedawno, kiedy po sesji żegnałam się z jedną z nich na dworcu w Lublinie, ona poprosiła: przytul mnie. Znowu poczułam lęk. Iza to zobaczyła, bo powiedziała: przytul mnie, ale w czysty sposób. W "Odwadze" uczymy się budować ze sobą normalne relacje, obdarzać się gestami, w których nie ma erotycznych podtekstów.

 

Lucyna Poduch, psycholog - przyjeżdża do Lublina z Elbląga, to właśnie ona prowadzi terapię kobiet - mówi: "praca polega przede wszystkim na spotykaniu własnych emocji. Chodzi o to, aby je podejmować, a nie tłumić. Każdy z nas najpierw jest człowiekiem, następnie mężczyzną i kobietą, a dopiero potem żoną, ojcem, księdzem etc. Ważne jest - dodaje - żeby uporządkować relacje z samym sobą, a to znaczy również - z własną płcią".

 

Jestem. I jestem kobietą.

 

- Na ostatnie spotkanie w "Odwadze" - opowiada Julia - miałyśmy przywieźć ubranie, które najlepiej oddaje nasz obecny wewnętrzny stan oraz jakiś typowo kobiecy strój. Zabrałam swój mundur moro. Oryginalne amerykańskie moro! Kocham mundury, broń. Chociaż ciekawe, że broń fascynuje mnie już ostatnio dużo mniej niż kiedyś. no i jeszcze kocham samochody ("Jakie to okropne, nie mieć samochodu" - dodaje z żalem.) Kolega pożyczył mi do tego moro autentyczną wojskową czapkę. Specjalnie do niej odpowiednio wygoliłam sobie włosy. Zabrałam ten cały rynsztunek do Lublina i. nie założyłam. Zrozumiałam, że w tym moro to jednak nie będę ja. Owszem, czasem, ale bardzo rzadko, zakładałam je, na przykład na ognisko w lesie. Takie moro świetnie maskuje - jakby mnie nie było. Ale ja jestem. I jestem kobietą.

 

Wtedy w Lublinie założyłam w końcu spódnicę. Przyznam się - uśmiecha się Julia - że na nasze dzisiejsze spotkanie też chciałam przyjść w spódnicy. Byłam nawet wczoraj na bazarze, żeby sobie coś kupić, ale nie było takiej, która mi się podoba. Umówiłam się z panią sprzedawczynią na przyszły tydzień. Wchodzę czasem do sklepu. Oglądam spódnice, sukienki - coraz lepiej wiem, co mi się podoba, co w przyszłości chciałabym nosić.

 

- Kobiecy strój jest ważny, wymusza na przykład sposób poruszania się - mówi Lucyna. - W spódnicy siadasz inaczej niż w spodniach. Dziewczyny ze skłonnościami homoseksualnymi noszą zazwyczaj ubrania raczej maskujące ich kobiecość. Podkreślanie kobiecości poza wszystkim odczuwają często jako niebezpieczne. Wiele z nich ma straszne doświadczenia z mężczyznami, na przykład wykorzystanie seksualne w dzieciństwie czy gwałt. Bezpieczniej się zatem zamaskować.

 

U kobiet - pisze psycholog Jolanta Próchniewicz w tekście "Wołanie o miłość. Istota i geneza zaburzeń homoseksualnych" - jako przyczyny homoseksualizmu, oprócz wadliwej struktury rodzinnej, wskazuje się: molestowanie i wykorzystywanie seksualne przez mężczyzn (szczególnie bliskich - ojca, braci) we wczesnym dzieciństwie; urazy z dzieciństwa, powstałe w sytuacji, kiedy ojciec źle traktował matkę, co doprowadziło do zaburzenia identyfikacji płciowej według schematu: nie chcę być kobietą, bo nie chcę być tak traktowana. [.] Dziewczynka, kształtując własną kobiecość, identyfikuje się ze swoją matką. Jeżeli więc matka przekazuje córce własne negatywne doświadczenia, odbierając swoją kobiecość jako źródło cierpień; jeżeli wrogo traktuje córkę, nie akceptując jej z powodu płci; jeżeli jednocześnie ojciec jest brutalny i agresywny, prześladuje matkę lub odwrotnie - jest uległy i podporządkowany matce - u dziewczyny powstaje lęk przed mężczyznami i niechęć do bycia kobietą.

 

Trzy kobiety i Pan

 

- Teraz wiem już niemało o homoseksualizmie i o tym, jak wiele jest tu do zrobienia - mówi Grażyna Tokaj - ale na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy wszystko się zaczynało, nie wiedziałam zbyt wiele. Wtedy pojawiły się po prostu osoby, które mają ten problem.

 

- Tak się jakoś stało, że te osoby trafiały właśnie tutaj - do naszego domu w Lublinie (ośrodka Ruchu "Światło-Życie"). Z czasem pojawiało się ich coraz więcej - przychodzili, dzwonili. Przede wszystkim ich słuchałam - opowiada Grażyna - to było ważne, żeby z szacunkiem ich wysłuchać. Rozmawialiśmy. Przychodzili sami, czasem parami, początkowo głównie mężczyźni. Nieszczęśliwi, zagubieni, z wielkimi dylematami. Mówili często: taki jestem, ale nie chcę być wykluczony z Kościoła. Odchodzili, a my modliłyśmy się za nich. To głównie ja - wspomina Grażyna - spotykałam się z tymi osobami, ale duchowo towarzyszyły mi w tym i bardzo pomagały Barbara Badura i Irena Chłopkowska. To oczywiste, że same bez Pana Jezusa niczego byśmy nie zrobiły.

 

Trzy kobiety - różne jak powietrze, ogień i woda. Czasem chyba nie jest im ze sobą łatwo.Widać jednak, jak znakomicie się dopełniają. Żywiołowa Grażyna, zasadnicza Irena, łagodna Barbara. Patrząc na nie, przypominam sobie książkę szwajcarskiej mistyczki Adrienne von Speyr "Trzy kobiety i Pan". Wszystkie należą do tzw. diakonii stałej Ruchu "Światło-Życie", wiodą świeckie życie konsekrowane. Irena pracuje w wydawnictwie, Barbara w sekretariacie na KUL, Grażyna zajmuje się przede wszystkim sprawami "Odwagi". - Nie tylko to, co robią, ale sama ich obecność jest nieoceniona - mówi o. Kożuch, jezuita współpracujący z "Odwagą". - Tworzą dom.

 

Wyjście

 

- Jeden z księży, bardzo zresztą mądry człowiek, lekarz-terapeuta, przestrzegał - żadnych grup! To jest ugór. Ale przecież każdy ugór można uprawiać - mówi Grażyna. - My z Irką wiemy to dobrze, obie jesteśmy ogrodnikami. Zanim powstały grupy, prowadzone przez Lucynę i o. Kożucha, przeszłyśmy długą drogę. Początkowo wspólne spotkania odbywały się trzy-cztery razy do roku. Chciałyśmy nie tylko towarzyszyć osobom borykającym się z homoseksualnymi skłonnościami, ale również konkretnie pomóc. Jednak nie bardzo wiedziałyśmy, jak. Trudno było znaleźć jakieś materiały dotyczące homoseksualizmu. Jeśli już były, stawiały zazwyczaj problem w ten sposób: z tym nie da się nic zrobić - z tym trzeba po prostu żyć. A osoby, które do nas przychodziły, często nie chciały z tym żyć!

 

Zosia - która jako jedna z pierwszych trafiła do grupy terapeutycznej kobiet, opowiada, że szukając pomocy u jednego ze sławnych psychologów chrześcijańskich usłyszała: "Jest pani lesbijką i nic się z tym nie da zrobić. Powinna się pani jedynie dużo modlić". - Załamałam się - mówi Zosia.

 

- Szukałyśmy jakiejś pomocy - opowiada Irena. - Sama pobożność nie wystarczała. Czytałyśmy nieliczne w języku polskim książki dotyczące homoseksualizmu. To było coś, ale wciąż mało. Postanowiłyśmy zorganizować konferencję na temat homoseksualizmu. Opatrzyłyśmy ją hasłem: "Wyzwolenie w Chrystusie jako zasada działań pastoralnych wobec osób o orientacji homoseksualnej". To poważne hasło było zgodne z tym, co próbowałyśmy w "Odwadze" robić. Podstawą dla naszych działań jest nauczanie Kościoła katolickiego na temat homoseksualizmu zawarte w Katechizmie oraz innych dokumentach Kościoła, zwłaszcza w liście Kongregacji Nauki Wiary o duszpasterstwie osób homoseksualnych.

 

- Pierwsza konferencja odbyła się w 1999 roku, rok później zorganizowałyśmy kolejną. Przyjechał Richard Cohen. To była rewolucja - opowiada Grażyna. - Oto my, którzy próbujemy pomagać osobom borykającym się z homoseksualizmem, oni sami, niekiedy ich rodziny - spotykamy człowieka, który przez wiele lat sam był aktywnym homoseksualistą i twierdzi, że został uleczony. - Każdy - mówił Cohen - może dokonać wyboru zmiany. Przejście z homoseksualizmu na heteroseksualizm jest możliwe, ponieważ nikt nie rodzi się homoseksualistą. Pragnienia homoseksualne są zawsze następstwem nierozwiązanych zaburzeń z dzieciństwa, które powodują w osobie dziecka zamieszanie dotyczące tożsamości płciowej. Tego, czego się nauczyliśmy, możemy się oduczyć. Dzieje się to wtedy, gdy zostaną uzdrowione rany z przeszłości i gdy niezaspokojone potrzeby z dzieciństwa zostaną zaspokojone w związkach zdrowej miłości. Wówczas osoba taka będzie mogła doświadczyć własnej męskości - jeśli jest mężczyzną; kobieta zaś będzie mogła doświadczyć własnej kobiecości. Wtedy też w sposób naturalny pojawią się pragnienia heteroseksualne.

 

Wyjście z aktywnego homoseksualizmu zajęło samemu Cohenowi wiele lat i - jak sam twierdzi - miało ścisły związek z jego nawróceniem na chrześcijaństwo. Oznaczało również lata mozolnej pracy terapeutycznej. Cohen - dawniej tancerz i piosenkarz - sam zdobył kwalifikacje jako terapeuta i opracował własny czteroetapowy program terapii, w którym spotykają się doświadczenia z zakresu psychologii i duchowości.

 

- To, co proponuje Cohen, jest logiczne - mówi Lucyna. Często powołują się na jego doświadczenia o. Kożuch i Urszula. - To było naprawdę straszne - wspomina Ula - kiedy po raz pierwszy przyszedł do naszej poradni mężczyzna z problemem homoseksualnym, siedział przede mną i płakał, a ja czułam się tak rozpaczliwie bezradna.

 

Nic, a jednak wszystko

 

- Obie konferencje - opowiada Irena - zorganizowałyśmy właściwie bez pieniędzy. Miała nas wspomóc finansowo pewna holenderska fundacja. Było to już właściwie pewne, okazało się jednak, że nasze założenia i zasady nie zgadzały się z ich spojrzeniem na homoseksualizm - w rezultacie nie dostałyśmy tych pieniędzy. Grażyna nawet grała w totolotka, ale Pan Bóg - zdaje się - nie lubi hazardu. Pieniądze wreszcie się znalazły, chociaż zauważyłyśmy, że jakoś zawsze omijają nas te duże pieniądze - a kilka razy były już naprawdę blisko. Nie mając nic, mamy jednak wszystko. Ktoś niedawno podarował nam kserokopiarkę, ktoś inny telewizor i wideo. Mama Grażyny, która sprzedała ziemię pod Warszawą, kupiła "Odwadze" samochód. - Nie przypuszczałam - opowiada Grażyna - że ziemia jest taka droga. Starczyło na nowiutkiego peugeota! Po raz pierwszy mamy zupełnie nowy i tak dobry samochód, można było nawet wybrać kolor (oczywiście ulubiony, czyli zielony - dodaje Grażyna).

 

- W kryzysowych sytuacjach po prostu pożyczamy. Zawsze znajdują się ludzie, którzy są gotowi nam pomóc - opowiada Barbara. - Ostatnio trzeba było zapłacić kilka dużych rachunków za energię, ogrzewanie etc. Brakowało trzy tys. zł. Pomoc zaoferowała moja koleżanka z pracy. W wieloraki sposób pomaga nam również nasz arcybiskup. W tym, co robimy, towarzyszy nam jego życzliwość i błogosławieństwo.

 

Uczestnicy grup - mówi Grażyna - płacą za swój pobyt w domu "Odwagi". Oczywiście brak pieniędzy nigdy nie jest przeszkodą w przyjeździe do nas. Mamy tzw. Bank Opatrzności Bożej - zasilają go głównie sami uczestnicy - z którego dopłacamy tym, którym brakuje. Lucyna i o. Kożuch pracują bez zapłaty.

 

- Kiedyś w jednym z czasopism katolickich opublikowano o nas materiał - opowiada Grażyna - w którym podano informację, że w Lublinie odbywa się właśnie spotkanie "Odwagi". Na chłopaków padł strach. O Boże! - biadali - w domu mogą się dowiedzieć; wiedzą przecież, że jestem w Lublinie.

 

- Rodzina i przyjaciele - mówi Zosia - wiedzą, że raz na jakiś czas jeżdżę do Lublina. Nie wiedzą jednak, po co. Przyjaciele nawet się trochę obrażają. - Ty to wszystko od nas wyciągniesz, a dlaczego my nie możemy wiedzieć, co z tym Lublinem?

 

Zosia, bardzo spontaniczna, łatwo nawiązująca kontakty, nie ma problemów z okazywaniem uczuć i gestów, od zawsze miała wielu przyjaciół - byli pośród nich i dziewczyny, i chłopcy. Nikt z nich jednak nie wiedział i nie wie o jej homoseksualnych skłonnościach. Nie wiedzą również rodzice. - Chociaż. czasem - zastanawia się Zosia - wydaje mi się, że tata chyba coś wie. Z rodzicami nigdy nie mieliśmy (Zosia ma brata bliźniaka) bardzo bliskiego kontaktu. Troszczą się o nas, kochają, dużo im opowiadam, co dzieje się w moim życiu, ale dotyczy to spraw raczej zewnętrznych. Tata ma negatywny stosunek do homoseksualistów i kiedy czasem mówi się o nich np. w telewizji, że żądają dla siebie różnych praw, to się denerwuje i mówi, że takich powinno się zabijać. Wychodzę wtedy z pokoju albo zmieniam temat.

 

"Odwaga" znaczy. odwaga

 

Pierwsze spotkanie dziewczyn z "Odwagi" odbyło się rok temu, 26 maja 2001 roku. - To był Dzień Matki - Lucyna uśmiecha się, dodając: "w kobiecym homoseksualizmie jedną z kluczowych spraw jest przepracowanie relacji z matką".

 

Na początku były ich trzy, teraz jest dziesięć. Grupę mężczyzn, powstałą jeszcze przed grupą kobiet, prowadzi jezuita o. Mieczysław Kożuch, doświadczony psycholog i kierownik duchowy. Spotkania kobiet i mężczyzn odbywają się w różnych terminach.- Ostatnio jednak zbiegły się w czasie i coś się wydarzyło - opowiada poruszona i trochę rozbawiona Grażyna. - Najpierw byli nieufni wobec siebie. Po posiłku dziewczyny ironizowały: no pokażcie, co potraficie - chodziło o sprzątanie ze stołów. Potem jednak spotkali się. Grali na bębnach, gadali do późnej nocy, aż musiałyśmy "wyrzucać" ich z domu, bo nie dało się funkcjonować. Następnego dnia podczas wspólnego spotkania wstała jedna z dziewczyn i zapytała, czy takie spotkania mogłyby stać się regułą. - Jaka ulga, opowiada Grażyna, że to nie ja muszę odpowiadać, czyli wiedzieć, czy tak może być i czy to jest dobre. No bo skąd ja mam to wiedzieć? Po tym pytaniu nastąpiło długie milczenie, które przerwał wreszcie o. Kożuch: "weźmiemy to pod uwagę" - powiedział.

 

- To dla nas wielkie dobrodziejstwo - mówi Grażyna - że wreszcie mamy w "Odwadze" profesjonalistów: o. Mieczysława i Lucynę, a za chwilę pojawi się jeszcze jedna osoba, która poprowadzi drugą grupę chłopaków. Ta prowadzona przez o. Kożucha jest grupą wsparcia. Od września rusza grupa terapeutyczna mężczyzn. Chłopakom strasznie trudno rozstać się z o. Mieczysławem. Jest dla nich kimś bardzo, bardzo ważnym - ojcem i autorytetem. Rozumieją jednak, że jeśli chcą pójść dalej, muszą wyjść spod tych ojcowskich skrzydeł. Boją się tej regularnej terapii - nikt nie ukrywa przed nimi, że to będzie "poligon".

 

- We wrześniu - opowiada Grażyna - ruszy także grupa wsparcia kobiet. Poprowadzi ją Ola Kulczyńska, ze stałej diakonii naszego ruchu. Chodzi o to, żeby dziewczyny - podobnie jak chłopcy - również miały możliwość doświadczenia spotkania z kimś, kto nie tyle będzie się zajmował profesjonalną terapią, ile towarzyszył im w taki sposób, jak o. Kożuch chłopakom. Ola ma duże doświadczenie w pracy z ludźmi bardzo poranionymi przez życie. Przez prawie siedemnaście lat współprowadziła "Betlejem - Dom Chleba" w Nieboczowach koło Raciborza, zamieszkiwany przez alkoholików, bezdomnych, ofiary przemocy w rodzinie, psychicznie chorych i samotne matki. Ola jest silna i zarazem subtelna. Emanuje z niej dojrzała i świadoma siebie kobiecość.

 

- Bardzo czekam na te spotkania - mówi Alicja, która do "Odwagi" trafiła mniej więcej w tym samym czasie, co Zosia - chociaż początkowo możliwość uczestniczenia w grupie była dla mnie zupełnie nie do przyjęcia. Niesamowicie ważne było to, że jest "Odwaga", jednak rok temu znaczyło to dla mnie, że jest Grażyna. Jaka ulga, że wreszcie mogę z kimś otwarcie i bez lęku porozmawiać o swoich skłonnościach homoseksualnych. Wiadomość, że mamy to wałkować w grupie, była dla mnie przerażająca. - Każdy ma swoją historię - Julia przywołuje "Desideratę" - każdy potrzebuje być wysłuchany i zrozumiany - doświadczamy tego w "Odwadze".

 

Dlaczego "Odwaga"? - Dlatego - odpowiada Grażyna - że tylko odważny człowiek może chcieć coś ze sobą zrobić. Oczywiście czujemy więź z "Courage" i tym, co robią Amerykanie. Czerpiemy od nich inspiracje, wypracowując jednak swoją własną drogę.

 

Każdy ma swoją historię

 

JULIA.

 

Często mylono mnie z moim starszym o kilka lat bratem. On sam lubił się mną popisywać. Potrafiłam sprać jego kumpli, jak coś było nie tak. Kiedy byłam już nastolatką, poradziłam sobie również z agresją ojca - gdy kiedyś pijany podniósł na mnie rękę, mocno ją chwyciłam i powiedziałam stanowczo, patrząc mu w oczy, że nigdy więcej już tego nie zrobi. Nie zrobił. Czasem nawet potrafiliśmy ze sobą pogadać. Na przykład wtedy, kiedy wrócił z więzienia do domu i nie zastał w nim matki. Opowiadał o wielkim żalu do niej, o jej zdradach.

 

Mam siostrę bliźniaczkę, ale o jej istnieniu dowiedziałam się dopiero w pewnym momencie. Bliźniaki trochę pokrzyżowały rodzicom plany, chcieli mieć parkę. Chłopiec już był, a tu rodzą się, zamiast jednej, dwie dziewczynki. Kiedy miałam kilka miesięcy, oddali mnie dziadkom. Pamiętam, że jak miałam cztery lata, odwiedziła mnie jakaś pani. Powiedziano mi, że to moja mama. Przywitałam ją słowami - bardzo dobrze to pamiętam - dzień dobry, pani mamo. Kiedy miałam siedem lat, rodzice z rodzeństwem zamieszkali obok dziadków - mieszkaliśmy przez ścianę. Byłam zazdrosna, kiedy mojej siostrze coś kupowali, a mnie nie.

 

Znalazłam ostatnio swoje zdjęcie z dzieciństwa. Od jakiegoś czasu lubię na nie patrzeć. Mam je w komputerze. Patrzę na to dziecko i nie mogę zrozumieć, jak można było kogoś takiego nie chcieć? Zaczynam wracać do dzieciństwa. Chodzę boso. Nie umiem tego nazwać, ale wreszcie podoba mi się być dzieckiem. To coś nowego.

 

W przeciwieństwie do kobiet, które zazwyczaj szczebioczą na widok dzieci, ja czuję wobec nich dystans i raczej oschłość. Jednak - co dziwne - dzieci mnie lubią. Przybiegają do mnie, czasem nawet się przytulają. Już się przed tym nie bronię, nie uciekam. Może kiedyś sama również będę umiała je przytulić? Może dzieci wiedzą więcej?

 

Kłócą się we mnie pewne rzeczy - ja to nie jestem ja. Zawsze chciałam wyjść z homoseksualizmu. Ale życie nieustannie atakuje, a ja ciągle muszę się bronić. Tyle głodów. Teraz, od czasu spotkań z panią Ulą i w "Odwadze", coś się zmienia, jednak dotychczas byłam jednym wielkim głodem kochania kobiety. Tonęłam. Często zapijałam swój ból. Czasem było tak strasznie, że chciałam skończyć ze sobą. Bóg jednak walczył o mnie, bardziej niż ja sama. Inna rzecz, że nigdy nie potrafiłam powiedzieć Bogu "nie".

 

Babci, oprócz tego, że mnie wychowała, zawdzięczam wiarę. To ona nauczyła mnie Boga. Bez Niego dawno bym zginęła. Kiedyś, kiedy znowu zapijałam, bo nie mogłam sobie poradzić ze sobą, poszłam do kogoś bliskiego z mojej wspólnoty i poprosiłam: weź moją duszę, nie chcę jej stracić. Dobrze - powiedziała Teresa - wezmę i włożę ją do brewiarza. Niedawno żartowała, że coś trzeba w sprawie tej duszy postanowić, że ona nie może ciągle tak tkwić w tym brewiarzu. Zawsze fascynował mnie Karmel, a teraz Joanna z naszej wspólnoty zdecydowała się wstąpić do Karmelu. Może zgodzi się zabrać tam moją duszę?

 

Nie ma wyjścia bez Boga. Potrzeba było jednak wielu godzin, tygodni i miesięcy wewnętrznej walki, żeby to zrozumieć. On jednak cierpliwie czekał - dopóki w końcu Julka nie zrozumie. Trwałam przy Nim, jednak gdzieś był we mnie żal, że nie czuję Jego obecności. Teraz coś się zmienia - zaczynam czuć.

 

Moje rodzeństwo? Z bratem się pokłóciliśmy, jednak czasem tam wpadam. Jestem chrzestną matką jednego z jego dzieci. Z siostrą po kilku minutach nie mamy o czym rozmawiać, ale co jakiś czas ją odwiedzam. Ojciec już nie żyje, dziadkowie również. Niedawno dowiedziałam się, że matka się mnie boi. Nie mam potrzeby, żeby się z nią spotykać. Spotkamy się na pogrzebie - moim albo jej.

 

W jednym ze swoich wierszy Julia napisała:

 

MAMO

Patrz co zrobiłaś.

Bóg dał mi życie.

Ty je zabiłaś.

Zadałaś śmierć gorszą

od niej samej.

Spójrz ile w moim

sercu jest zranień.

Nie dałaś mi szansy

kompletnie na nic.

Nie dając swego ciepła

posunęłaś się do

najpodlejszych granic.

Wszystko co piękne, dzięki tobie

mnie ominęło.

I wiem, że jestem stracona i

nie odnajdę ciepła utraconego.

 

ZOSIA

 

Ma dwadzieścia pięć lat, delikatne rysy twarzy, wijące się blond włosy, drobną postać. - To było chyba w piątej klasie - opowiada - znalazłam w domu książkę o miłości kobiet, przeczytałam ją. Pojawiła się wielka potrzeba czułości i samogwałt. Rodzice troszczyli się o nas, ale byli zapracowani i zmęczeni, poza tym późno nas urodzili.

 

Już w szkole podstawowej Pan Bóg był dla mnie bardzo ważny. Należałam do "Dzieci Maryi", niemal codziennie uczestniczyłam we Mszy świętej. Jasne, że ten rozdźwięk bolał. Tęsknota za bliskością była jednak tak silna. Po skończeniu ósmej klasy pojechałam na rekolekcje oazowe. To był coś przełomowego w moim życiu - przyniosło bardzo rzeczywiste doświadczenie miłości Boga. Z rekolekcji wróciłam umocniona, zaczęło się nowe. Byłam jedną z osób, które zainicjowały w naszej parafii wspólnotę, zniknął problem z samogwałtem. Nastał dobry, radosny czas.

 

W nowej szkole nauczycielka historii, Irmina, traktowała mnie z wyraźną sympatią. Pod koniec pierwszego roku w liceum jej syn przystępował do Pierwszej Komunii, a ja pomagałam siostrom pracującym z dziećmi. Często wtedy spotykałam Irminę. Rozmawiałyśmy, jej zainteresowanie mną bardzo mnie cieszyło. Irmina zaprosiła mnie kiedyś do domu. Była troskliwa, czuła. Za którymś razem stało się to. Potem byłyśmy ze sobą jeszcze nieraz. Podczas wakacji wyjechałyśmy razem na kilka dni. Czułam się po tym wszystkim okropnie. Chciałam przerwać ten związek, ale nie potrafiłam. Poza tym bałam się. Irmina była moją nauczycielką - przede mną matura. Byłam rozbita, przestałam przychodzić na spotkania wspólnoty. Nie mogłam poradzić sobie ze sobą, pojawiały się myśli samobójcze.

Kiedyś spotkałam przypadkiem dwoje znajomych ze wspólnoty. Wszyscy się spieszyliśmy, oni jednak zdążyli powiedzieć, że mam pozdrowienia od księdza Henryka. To chyba pomyłka - tłumaczyłam znajomym - on mnie nie zna. Ale on prosił, żeby pozdrowić właśnie ciebie - upierali się. Ja sama znałam go z widzenia, był osobą popularną, robił wiele bardzo dobrych rzeczy.

 

To spotkanie zdarzyło się w czasie, kiedy próbowałam zmobilizować się, żeby pójść do spowiedzi. Wiedziałam jednak, że jeśli chcę wyznać prawdę o sobie, to nie może być pierwszy z brzegu ksiądz. Szukałam, ale niezbyt intensywnie. Nie miałam siły. Wtedy też spotkałam moją animatorkę ze wspólnoty - Basię. Widziała, że jest mi źle, chciała pomóc. Opowiedziałam jej, że próbuję pójść do spowiedzi, ale jakoś nie mogę się odważyć, poza tym szukam odpowiedniego kapłana. Basia zaproponowała, że może spróbować umówić mnie z. księdzem Henrykiem. Sama mnie potem do niego zawiozła.

 

Bałam się. Lęk jednak szybko zastąpiło zaskoczenie. - Ja wszystko o tobie wiem, Zosiu - powiedział ksiądz Henryk. - Naprawdę? - zapytałam z niedowierzaniem i chyba trochę ironicznie. Rzeczywiście wiedział bardzo dużo. Ogromnie mi pomógł. Miałam wrażenie, że sam Bóg upomniał się o mnie.

 

Jakiś czas po mojej spowiedzi o tym, co jest między mną a Irminą, dowiedział się jej mąż. Pisałyśmy razem dziennik, który ona przechowywała w domu. Przypadkiem znalazł go jej mąż i przeczytał. Zobaczył się ze mną, płakał, przepraszał. Spotkania z Irminą skończyły się. Unikałam z nią bliższych kontaktów również w szkole. Ona zaczęła traktować mnie z wyraźną niechęcią, co budziło zdziwienie moich szkolnych kolegów - dotychczas byłam przecież jej ulubienicą. Jednak w miarę spokojnie dotrwałam w szkole do matury, a potem wyjechałam na studia do innego miasta.

 

Po rozstaniu z Irminą powrócił problem samogwałtu. To było strasznie trudne, zwłaszcza że zamierzałam wstąpić do zakonu. Od ósmej klasy związana byłam z siostrami w moim mieście. Później zaprzyjaźniłam się z siostrą Jadwigą z innego zgromadzenia. Często tam jeździłam na weekendy. Kiedy pod koniec swoich studiów zdecydowałam, że chcę wstąpić do tej wspólnoty, dla sióstr było to oczywiste. Traktowały mnie niemalże jak swoją. Miałam w ich domu od dawna własny pokój. 2 lutego - w dzień życia konsekrowanego - wstąpiłam do zakonu. Okres kandydacki odbywałam eksternistycznie, kończąc studia. Wciąż jednak nękał mnie niepokój - drążyło mnie pytanie, czy jestem tu rzeczywiście dla Boga, czy dla siebie?

 

Zaprzyjaźniony jezuita widział, że dzieje się ze mną coś niedobrego. Pomógł mi skontaktować się z o. Kożuchem. Opowiedziałam mu o sobie, a on dał mi telefon do "Odwagi" i poradził również, żeby o wszystkim powiedzieć matce przełożonej. "Niestety, Zosiu, tu nie ma miejsca dla takich jak ty" - powiedziała. Było mi ciężko, może nawet miałam żal, próbowałam jednak rozumieć.

 

Po skończeniu studiów wróciłam do domu. Zaczęłam pracować. Przez jakiś czas chodziłam z chłopakiem. Jurek był starszy o dziesięć lat. Jego małżeństwo rozpadało się. Bardzo zżyli się z nim moi rodzice, zwłaszcza tata. Między nami jednak po pewnym czasie coś się popsuło i rozstaliśmy się. Tata nadal ma o to do mnie żal. Jurek jeszcze czasami odwiedza rodziców.

 

W pracy poznałam Marzenę. Nie układało się jej z mężem. Okazało się też, że on miał jakieś potworne długi, które jako współmałżonkę obciążały również ją. Marzena wpadła w depresję, zaczęła pić. Próbowałyśmy z koleżankami jakoś jej pomóc - gdzieś wyciągałyśmy, coś wspólnie robiłyśmy. Coraz częściej spotykałyśmy się również tylko we dwie. W międzyczasie odbył się rozwód.

 

Kiedyś moje homoseksualne skłonności budziły we mnie lęk, że z tego powodu pójdę do piekła. Dlaczego taka jestem? To pytanie ciągle wraca. Mam poczucie, że robię coś, czego nie chcę. Jak w Liście do Rzymian. bo nie czynię tego, co chcę, ale to, czego nienawidzę - to właśnie czynię. Tkwię w tym, ale nie chcę tego.

 

Nie wyobrażam sobie, żeby nie było "Odwagi". Tutaj czuję...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin