Redlinski Edward - Konopielka.rtf

(337 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

Edward Redliński

 

 

 

Konopielka

 

 


Co innego wstawać latem, co innego zimo. Słonko to zawsze wstaje równo, zaraz po kogutach, i to zima czy lato, tyle że latem pokazuje sie od razu, latem dużo roboty, a zimo, jesienio wyleguje sie: nie wschodzi na niebo, bo po co? Leży sobie pod spodem, wygrzewa sie po ciemku, czochra sie, całkiem jak w chatach gospodarze.

Jesienio gospodarze wstajo długo, po trochu, posmakować lubio. Jakby taki był, co by widział przez ściany i przez ciemno, to on by może i widział co gospodarze robio jak koguty w sieniach odśpiewajo im trzecie pobudkę.

Przecknąwszy sie oczow nie odmykajo, leżo, leżo sobie pod pierzynami jak bochenki w piecach, jak w gniazdach jajka pod kurami, każdy rozgrzany, rozpalony, baba jemu do pleców przylipła, dycha w szyje aż parzy, w nogach ciepło, w łokciach ciepło, pod pachami ciepło, aj dobrze, żaden nie ruszy sie, nie drygnie, żeb tego swojego przytuliska, ciepliska Broń Boże nie zruszyć, leży, poleży, jeszcze trochu, troszku, aj nie chce sie z gniazda ciepłego wyłazić. Ale to że tam dzieś słonko sie ocknęło i czas wstawać, świdruje to, poszturchuje.

Taki, co by widział przez ściany i ciemno, zobaczyłby naraz we wszystkich chatach nogi, jak raptem myk, wyłażo spod pierzynow i bose szukajo podłogi, macajo. A już i głowy, plecy dżwigajo sie, prostuje i niewiadome kiedy na wszystkich łóżkach siedzo męszczyzny w gaciach i koszulach, oczy dalej maj o zapluszczone.

Nie odpluszczajo, bo chco sobie poziewać: poziewać i poprzeciągać sie na siedząco, uch, co to za siły natężaj o tak od środka, że głowy poodrzucało aż na łopatki, ręce rozkrzyżowało, brzuchi, plecy w dugi wygięło! Siedzo w pomorce, wygięte, naprężone, aj dobrze im, dobrze!

Naraz sprężyny puszczajo: miękno chłopy, zwijajo sie, bezwładniejo, ręce zsuwajo sie im. między kolana, siedzo miętkie, bezwładne, jak nieżywe, jakby ich nie było, ile czasu tak siedzo? Nie wiadomo, nikt nie wie, nima komu wiedzieć. Siedzo. Siedzo Jurczaki, Bartoszki, Mazury, Koleśniki, Litwiny, Orele, Prymaki, Dunaje, Kozaki, czterdzieście gospodarzy na czterdzieści łóżkach, oni w swoich chatach najważniejsze, wstajo piersze: siedzo sobie, słedzo. A teraz przydałby sie taki, coby słyszał przez wszystkie dżwi, ściany: taki posłyszałby raptem we wszystkich chatach uchanie, sapanie, pufanie, marmotanie: to zimno wzdrygnęło ich poruszyło, zaczynaj o gospodarze ćmę rozganiać, tuman, co głowy mroczy, odprawiajo drapanie, postukiwanie, szorowanie paznokciami w kostkę, łydkę o łydkę, kolanem o kolano, czochranie sie pod pachami, po żebrach, w pachwinach, pod kolanami. Brodo o koszule chręszczo, jednym kułakiem krzyży rozciera j o drugim oczy, a wyginajo sie przy tym jak baby w połogu, a stękajo, a gęby wykrzywiajo. I dobrze, ludkowie, oj jak dobrze! W uchu powiercić jeszcze, smarknoć na podłogę, kachnoć na szczęście i zegnawszy sie ręko ciężko jeszcze, zaspano, na słowie Amen oczy odpluszczyć.

Odpluszczysz i latem widzisz brzezinke za rzeko i słonko: jak z trawy wstaje, prostuje sie na cztery łapy, przednie zadziera, wyciąga i po brzozach w góre, czerwone lezie. A ptastwo w krzyk, że dzień sie zaczoł!

A cóż jesienio, ech, jesienio odpluszczysz sie i ciemno, głucho, za oknem czarno, w chacie jeszcze czarniej. Na łóżku pierzyna ledwo bieleje, choć w białej poszwie ona, a głowę żonki na poduszce nie tyle widać, co słychać, dychanie słychać. Przy drugim szczytku, w nogach, dychajo dzieci. Kołyski, co wisi między łóżkiem a pieco, jakby nie było ani widu, ani słychu, trzeba aż nachylić sie nad główkę, wtedy doleci poświstywanie przez chrapki, dychanie drobne, kociacze. Dycha, żyje, nie umarło. A na przypiecy chrr, uchch, chrr, uchch szum taki, jakby traczy belkę piłowali, piła jeździła to wte to wefte. Ale to nie traczy, któż by traczował na piecy, tatko to, tato pod kożuchłem dosypiajo nocy.

Za ściano słychać drugie wstawanie: trzeszczenie łóżka, pokaszliwanie, marmotanie, ktoś zbiera sie, szykuje tak samo jak ja: to Michał, brat, słychać bo ściana cienka, z deskow, deskami tatowa chata między dwoch synow na połówki przedzielona.

Ot i pomału sie wstało. Oczy patrzo, niby widzo, ale ślepe, tylko na pamięć wiedzo dzie kołyska, piec, ceberek, dzie dżwi: idę półślepo, odmykam półomackiem, zawias zapiszczał, kury przestraszyli sie w sieniach, szuraj o na drabinie, grechoczo. Wychodze za próg, na kamień.

I teraz jakby taki był, coby słyszał naraz ze wszystkich podwórzow, to on by posłyszał teraz w wiosce jeden wielki szum i pomyślałby: co to? Czy grad nadciąga i wiater wleciał do wioski? Czy deszcz zaszurał raptem po liściach? A może to wróbli wielko plago wlecieli w ogrody i szepoczo w trawie?

Nie, to nie wiater, nie deszcz, nie wróbli. Taki, co słyszał ten szum, jakby on, jeszcze do tego móg widzieć przez ściany i ciemno, taki zobaczyłby na progach i kamieniach czterdziestu gospodarzy: Jurczakow, Bartoszkow, Mazurów, Koleśnikow, Litwinów, Orelow, Prymakow, Dunajów, Kozaków, czterdziestu chłopa by zobaczył, jak stojo boso w gaciach i koszulach i szezo szparko, stromo w koprzywy pod płotem: tamtego dnia, prawda, koprzywy już nie było, struchlała, biały mroz leżał na ziemi, powietrze zimne było, syrowe, ciemność bura, nawiśnięta, od razu wiadomo co z pogodo: bedzie padało, zimny deszcz a może i szadź, e, myśle sobie, nie pojade dzisiaj do brzeziny, a na co mnie moknąć na takim ziąbie, pogoda w sam raz na stodołę, do cepa.

Czasu przeszło nie więcej jak płachtę wysiać i braś! bach! paf! słychać dżwi w wiosce: to męszczyzny kończo szczanie, wracajo z nadwora. I ja kończę, bo zimno, brr, ziąbu naszło pod koszule, prędzej do chaty! Nawet kury jeszcze nie wychodze, siedzo w sieniach, jeszcze im na dworze za ciemno, za straszno. Wciągam nogawicy i walonki, na koszule palcik i kożuszek, na głowę czapkę. I teraz zachciewa sie mnie zimnej wody. Kubek z goździa zdymuje, zaczerpam ze skopka, pije, cały duży kubek wlewam, lubie nasłuchiwać jak zimno rozchodzi sie po brzuchu. Rozeszło sie i już ja całkiem przecknięty, mogby iść do młoćby. Ale jeszcze w stodole za ciemno, posiedzę póki nie wywidnieje.

Na stołku przed pieco siadam, wyjmuje z kieszenia papierek złożony w ośmioro, naddzieram rąbek, z drugiego kieszenia biore szczypkę machorki, skręcam ośliniwszy brzeżek, żeb trzymało sie, nu i mam papierosa. Teraz szukam w popiele węgielka. A jakże, większy, mniejszy, zawsze sie jakiś żarzy od wczoraj. Przypalam, zaciągam sie i siedze sobie po ciemku. O czym ja myśle tak przed popielnikiem? Ha, prawdę powiedziawszy to ja wtedy nie za bardzo myśle. Myśle niemyśle. Ot, roi sie coś pod czapko: że u świniow dżwi zlatuje, trzeba będzie przybić zawias. Czy Grzegorycha oddała już naftę, co pożyczała na pogrzeb, czy nie oddała. Ile jeszcze do ocielenia sie Raby, prawie miesiąc? Co za czerwona ptaszka świergotała wczoraj na sokorze, nigdy ja takiej ptaszki nie widział. A sokor, jak on choroba pogrubiał, ależ wyros: jak z czubka na wioskę patrzyć, jakaż ona maleńka! A bagno szerokie, bez końca, morze. Ojezu, co zemno, lecę, zleciał ja z sokora i lecę nad chatami jak boćko!

Aha, to śni sie, ni to śpię ni nieśpie: nad wiosko lecę, ale i w chacie siedze, na stołku. W chacie? Prawdę powiedziawszy, wcale ja tej chaty nie widze: dycha ktoś po ciemku, ale kto, co? Toż nie chodzo, nie odzywajo sie. A może ja w stodole? może w jamie? w boru? Ciemno, czy to wiadomo co jest, czego nima? Nu a ja sam: jest ja czy nie? Chiba jest, tak, czuje że coś jest: tam dzie głowa jakoś widniej, jakby kądziel bielała w ciemnie. Ale nogow, plecow, ręcow nie czuje.

Nie czuje, nimam póki sie nie ruszę. A ruszę sie, bo w końcu coś wzdrygnie mno: czy to ręka sie obsunie, czy głowa raptem oklapnie, poruszę sie i już czuje: o ręka, o nogi, o głowa! O, ja! I słysze sapanie, i wiem: te tatowe, te Handzine, te dzieciow. A papieros zgasnoł, nie wiadomo dawno czy tylko co, długo ja myślał niemyślał, śniło sie nie śniło, czy nie długo. Co dalej? Znowuś rozdmuchuje popiół pod płyto, dodmuchuje sie iskry, przypalam. Na dworze brzaśnieje, trochu widniej, nu, możno budzić.

Szturcham żonke: wstawaj Handzia! Ona stęknie i nic, śpi jak spała. Jeszcze raz szturcham:

Wstawaj Handzia, dnieje! Ona ziewa, ręce przeciąga, oczow nie odpluszcza, przeciągnąwszy sie siadać zaczyna, pierzynę podciąga na cycki, zimno, za noc piecy wystygli. I siedzi tak półspawszy.

Ja ze stołka po chacie patrze: już widać kołyskę, kożuchi na murku, łóżko, Handzie na łóżku.

Siedzi i siedzi niedoprzykryta pierzyno, cycki rękami zakrywa od zimna, oczy wytrzeszczywszy nieżywe, szklanne, niby zbudzona a wygrzebać sie z nocy nie może, jeszcze nogi, brzuch nieprzecknięte. Marmocze coś, gęba sie jej rusza jak krowie co przez sen trawę żuje. Aż głowo strzącha, odmyka oczy i mówi co jej sie śniło: We śnie ja dzieci biła, czy to gości bedo?

Wyłaź, mówie, nie będziesz gościowała pod pierzyno.

Ona stęka i ręke po kaftany, serdaki wyciąga. Na przypiecy zaruszali sie kożuchi, zaświeciło łycho, zgasło: tatko nałożyli czapkę na głowę.

I oni wstaje. Pięty świerzbie, co to za wróżba, pytajo, jak ręce świerzbie, coś sie podwędzi, ale co pięty?

Bo śpicie w walonkach, na to Handzia, zdymajcie na noc, nie będzie świerzbiało. A tatko badaj o świerzbiny: ściągnęli walonki i rozsiadszy sie w kożuchach, trach pazurami, trach, drapie sie po łydkach i piętach. Handzia obuwszy sie, skopek bierze, zbudzona a nie-dobudzona idzie doić, ale jak idzie? Krok, dwa i stanie: postoi, poziewa, wzdrygnie sie, znowuś idzie, po drodze stołki przewraca, w szmatach sie plącze, mało co widzi.

Poszła, doić, póki z mlekiem nie wróci sie, posiedzieć możno, poroić pod czapko. Siedze przed pieco, śpię nie śpię, myśle nie myśle, aj dobrze. Dzień sie sam zaczyna, wszystko idzie jak trzeba, jak wczoraj, jak kiedyś, jak było na początku teraz i zawsze i na wieki wieków amen.

Aż tu:

Aż tu słychać kroki i wołanie z nadwora: Raba ocieliła sie, chodź Kaziuk, prędzej! Ocieliła sie? Jakże ona ocielić sie mogła, kiedy adwent tylko co zaczoł sie, bydłowała przed Wojciecha, jej czas przed samymi świętami.

Co ty pleciesz kobieto, mówie, Rabie brakuje prawie miesiąc!

Brakuje nie brakuje, ale cielak jest, upiera sie ona. A tato pośpieszajo: leć, leć Kaziuk, musi jakiś niedonosek! A może Nie Daj Boże zrzuciła!

Lecę na gumno dużymi krokami, zaglądam do chlewa, prawdziwie: coś czarnego w słomie leży, ale pod płotem co odgradza krowę od kobyły, jakoś tak że, widze, obydwie i krowa i kobyła jego oblizuje! A cóż u czorta za dziwo?

Może to źrebię, mówie z proga.

Jakie źrebię, na. to żonka, toż kobyła nie była źrebna!

Ale czy żywe? pytam sie i wchodze. Biore małe rękami pod brzuch, wynosze do prcga, na widniej. Chwała Bogu, ciele, jakieś małe, marne, ale żywe, ha, ocieliła sie Raba sama, bez niczyjej pomocy! Bywa.

Trzeba nieść do chaty, mówi Handzia, toż ono, chudzinka, skapieje tu z głodu, chłodu!

Trzeba, mówie, bierz w chfartuch, nieś, powycieraj, ja do stodoły skoczę po słomę na pościel.

Ale co sie nie robi! Bierze Handzia cielaka w chfartuch, od proga idzie, a tu do dżwiow napieraj o i Raba i Siwka! 2e Raba ryczy, to rozumiem, ona krowa. Ale czegóż Siwka rży, gwałtuje, toż ona kobyła! Dżwi zamykam, słysze ryczenie i rżenie! Cóż u czorta! Przyglądam sie kobyle: ona łbem kiwa, na mnie napiera, rży, o choroba, a jaki ty masz w tym interes? Czemu ty cielaka oblizywała, słyszał kto, żeb żywina cudzy płód oblizywała?

Zamykam dżwi, snopek biore. A tu już Handzia zaniosszy ciele, wróciła sie doić Mećke.

Zacznij od Raby, radzę, zobaczym czy mleko dośpiało, czy niedonoszone.

Handzia przysiada, skopek kolanami ściska, głowę wpiera w pachwinę, doi. Raba, cichnie, nasłuchuje ciurkania w skopku. Zaraz Handzia palcem próbuje smaku: dobre, z siaro, jak trzeba.

Nu to Chwała Bogu, mówie, tylko żeb ciele wyżyło.

Szymona Kuśtyka zawołaj, radzi ona, najlepiej na tych sprawach znaj o sie Szymon. Zanosze słomę, ale już tato położyli cielaczka do łóżka, pod pierzynę między dzieci, dzieci jak bąki cielaka obsiedli, gębę jemu rozdziawiajo, zaglądajo, za ogon ciągajo, nadaremno dziadko ich proszo, straszo. Na słomę nie kładź, radżo mnie, słoma zmarznięta, zimna, na razie rozściel niech ona zagrzeje sie. Słomę w kątku rozścieliwszy do Kuśtykow lecę. Baranice Szymon nałożyli, fajkę zgasili i za mno zaraz podążaj o. A Kuśtykiem przezywa sie ich od zgiętej nogi: jedne nogę majo od małego, po wrzodzie, skurczone na zawsze w kolanie, przyrośnięte pięto do pułdópka, a zdrowa noga wyprostowana do przodu. I chodzo tak, dópo przy ziemi, jedne nogę wprzód rzucawszy, jakby co krok próbowali wstać z przysiadu i nie mogli. Te wygodę majo, że rękami podpierać sie mogo, a na drodze, w polu gadajo ze stojącymi na siedząco, siedzo sobie pułdópkiem na obcasie jak na pieńku, tyle że do rozporków gadajo, bo głowa nisko. Ale niechno dżwigno sie na tym zdrowym nożysku, gruszkę urwać, w gębę dać, niechno stano na jednej nodze z tym kuśtykiem podkulonym jak bocianisko, o, dopieroż widać, jaki duży miał być z nich męszczyzna.

Powiedziawszy pochwalony, zaglądajo Szymon do łóżka, pierzynę odchyliwszy. Najpierw mordkę palcami odmykajo, w zęby patrzo, od razu ogłuszajo: Bił ktoś Rabę i temu zrzuciła. Kto bił?

Ja na to, że nikt cielnej krowy nie bije! Ale gorsze dziwo, mówie: Siwka przez płot oblizywała te ciele jak swoje, a jak sie zabierało, rżała za nim jak matka!

O! Szymona przestraszyło. Usiedli Szymon na progu i dumaj o: Kobyła? Hm, kobyła. Co ma kobyła do cielaka. A pamiętacie Wronę, co pod wierzbo zamarz? Ja pamiętam, co opowiadali stare: U Wrony, co pod wierzbo zamarz, kłaczka zrodziła kiedyś czarnego barana!

E tam, może zrodziła, może nie, mówie, ja tam tego barana nie widział. Tu już i tatko za Szymonem sie ujęli: Ale byli takie, co widzieli, ostrzegajo tatko, widzieli, bo im noco droge przystępował, iskry sypał'

I dzie on teraz?

A rozsypał sie.

Ale czy mogła kłaczka barana urodzić? Zaperzyli sie Szymon: A to ty nie wiesz, że czort lubi noco na koniu pojeździć?

Wiem, wiem to, bo wszystkim wiadomo, że lubi: nieraz zaszedszy rano do chlewa widziało sie, jaki koń umęczony: cały mokry, boki białe, a na mordzie i mięż nogami szumowina aż syczy! Ale co z tego?

A to, tłómaczo Szymon, że u Wrony czort jeździł w osobie czarnego barana, za barana przybrany. Jeździł, jeździł, mało było hadowi jeżdżenia na klaczce, na koniec wzioł i wyruchał. A z czerciego nasienia cóż urośnie, jak nie czerciątko? I urosło, w osobie czarnego baranka, i straszyło na drogach!

Ale, co wy stryku, nie straszcie, mówie do Kuśtyka, chiboż nie wierzycie, że i moje ciele straszyć będzie? Raba do byczka była wodzona, jak trzeba, zreszto nie słychać, żeb czort za czarnego byczka sie przybierał.

Nie, nie, ja nic takiego nie mówie, spokoje Szymon, ale radzę na taki siaki przypadek odczynić, bo jest od czego: raz że ono czarne, dwa że wczesne, trzy że kobyła lizała!

To może i kobyłę odczynić? pytaj o sie tato. A Szymon głowo kiwajo: Kobyłę wyprowadźcie z chlewa, aby zadnimi nogami za próg i wepchnijcie nazad, chwostem do przodu. Tak samo i Rabę. A ciele ja odczynie odrazu. I Szymon drapacz spód piecy chlebowej bioro i nad cielem sie wyprostowawszy, przeżegnali cielaka drapaczem po skórze od głowy do ogona. W tym czasie Handzia ze skopkiem wchodzi.

I mleko odczyńcie, radżo Szymon, przecedźcie przez święcony wianek, najlepiej z krzyżowego ziela.

Handzia cedzi mleko przez wianek, jak Szymon kazali, my sie patrzym, czy jaki fokus nie wyskoczy ze skopka, ale nic, mleko leje sie jak trzeba. Ale słychać, że krowa bardzo ryczy W chlewie, a kobyła rży! I niewiadome, z -głodu czy za cielakiem. Idziem z Kuśtykiem i tatkiem na gumno, żywino sie zająć. Zawiązał ja Rabie postronek na rogi, wywiódł z chlewa aby za próg i wepchnął tyłem, a niełatwo było wepchnąć: zapierała sie, przysiadała, łeb wykręcała. To samo z Siwko: rżała, postękiwała, ukąsić za ręce próbowała. Ale choć odczynione, dalej to samo: rżo, myczo jak przedtem.

Aż jak ja im w żłoby dał, ucichli, siano gęby pozatykało. A Handzia wiadra niesie, do koryta przed chlewem ciasta nalewa i świńskie dżwi odmyka: wyskakuje prosiaki, dwa małe jak koty, trzeci pół psa, na Wielkanoc pod nóż pójdzie. Jedzo, przepychajo sie, z ryjów im sie ciasto chlapie, kury sprytnie poddziobujo to spodspodu. I rozglądam sie po gumnie: wszystko jak trzeba, świni jak trzeba, kobyła nie rży, krowa nie ryczy, Daj Boże, żeb ciele wyżyło i wyrosło mnie na ładne jałoszke. Bóg wam Zapłać, dziękuje dla Szymona, bo kuśtykajo już do domu, a i my z tatkiem do chaty idziem, tatko bose, wysoko nogi podnosze, jak gestor na lodzie, bo biały mroz leży na gumnie.

A tu najmniejsze w kołysce rozkrzyczało sie, tato za sznurek bioro, kołysze, ale nic, nie pomaga, wiszczy jak wiszczało. Handzia podstawia stołek i z policy, z najwyższej deski, kubek z mączko cukrowe zdymuje. Zdjęta i zaraz na nas popatrzyła, to na mnie patrzy, to na tatka: który jad, Jezu, nic przed wami nie uchować, nu, który mączkę wyjad? A widzi że ja pilnie słomę w kącie rozścielam, tyłem sie odkręcam do niej. Ty Kaziuk?

Nie nie, mówie, choć prawda, wziął ja, wzięło sie trochu wczoraj pod wieczór na posłodzenie chleba. Ale co mam giąć sie przed babo. A łgać nie chce. Nu to nic nie gadam.

Ona patrzy srogo na tata: Wy? Kręco głowo, że nie oni, a oczami podłogę zamiatajo, widać też do kubka sie dorwali. Ale kiedy ? Jak mnie Handzia do krowy wywołała? Takie bystre? Rozsierdziła sie: Nie wy? Nie ty? To kto? Oni? Dzieci powyskakiwali z łóżka, wiedzo, że w kubku mączka jest, stojo pod marko bose, w koszulach, łebki pozadzierali, zapatrzone w kubek jak psiaki w cedziłko.

Nie gadaj tyle, ucinam ja kazanie jej na stołku: dzieci gołe, śniadanie nienastawione, a ona tu gorzkie żale odprawia!

Usypała Handzia mączki w białe szmatkę, obciągnęła, główkę nitko obwiązała, ośliniła żeb przesiąkło, posmoktała dla próby i wtyka małej do mordki. Poczuło słodkie, smokta zapluszczywszy oczki, cichnie. Ale na dwie trzy chwilki: Ziutek, najstarszy zaras pod kołyskę wlazszy ciszkiem, wyrywa małej soske, chowa sie pod łóżko i sam smokcze. Oddaj, krzyczy Handzia, oddaj mówie! Wyłaź spod łóżka, bo cię tam Marmytka po ciemku załachocze, wyłaź! Aż polanom od matki dostawszy, wyrzuca soske: Handzia jo obciera, znowuś małej wtyka, mała cichnie, za to Ziutek rozżalony, ryczy aż szyby dzwonio, nie wiadomo czemu przyłączajo sie młodsze dzieci, zaraz też przyłączajo sie dzieci Michałowe za ściano, do tego jeszcze ciele zajęczało, huk, wisk w chacie jak na odpuście, od tego wizgu komin sie zatknoł, dym wraca sie nazad, ciemno, smród, nie do zniesienia. A dajże im tej mączki, może ścichno, krzyczę do Handzi. I prawdziwie, tylko stanęła pod polico, po kubek ręce wyciągnęła, pisklaki ucichli jak nieme i gapio sie w matkę. A ona najsampierw daje im po glonie chleba, a kiedy stanęli wkoło stołka, sypie pośrodku kupkę białego, a smurgle na wyprzedki nuż językami ślinić chleb, wtykać w mączkę i oblizywać, obgryzać!

Tatko nie wytrzymuje tego dobrego: I mnie daj, proszo, widać oskoma ich przemogła, ręke wyciągajo. Tak? A powiecie, kto Z kubka podbierał, naciska Handzia, nie powiecie? Ukroiła skibkę, trzyma im pod nosem: powiecie? Tato chleb łapio, złapać nie mogo, ona zabiera. Ja brał, przyznajo sie, daj! A ona: to pamietajcie, żeb więcej nie brali! I dopieroż, ośliniwszy skibkę z wierzchu, posypuje mączko i daje im do ręki. A tu już siara w saganku sie przygrzała dla cielaczka. Siadam na słomie i wziąwszy głodomorka za łeb pod pachę, gębę jemu rozdziawiwszy, wlewam te mleko siarę: z początku ciele dusi sie, zatyka, wypluwa, kaszlą, głowę wykręcywa, aż łapie sposób na dychanie nosem i pije samo, oczy wywraca ze smaku. Za ten czas Handzia wrzuca do saganka kiszonej kapusty i skwarke, do dwoch większych saganów nasypuje kartoflow świniom i bierze sie za małe. Pohuśtawszy w rękach, siada na łóżku cycki dać. I tak sobie poimy, ja cielaka, ona dzieciaka, a rozsmakowali sie, że obydwum w gębach pieni sie ze szczęścia, dzieciak nawet popurkuje.

W sieniach rozkrzyczała sie kura, Handzia nasłuchuje, zadowolona, że jajko będzie, łokciem cycke przyciska, niech małe prędzej pije. Podkarmiwszy, kładzie pisklaka do kołyski, kaftan obciąga i idzie do sieni, jajka wybrać z kosza. Przynosi, ale tylko jedne: dzie drugie, pyta sie, wczoraj szczupała ja wieczorem, dwa naszczupała. Co z drugim?

Tchor chiba nie ukrad, mówie, kury krzyczelib, słychać by było. Znaczy że ta druga kura jeszcze nie zniosła, abo zniosła dzie dziko. Może w żłobie?

Kończę poić, cielak prawie cały saganek wydundził, oczy zapluszczajo sie jemu z sytości, głowa w słomę leci. A niech śpi sobie, biore pierzynę, przykryje, niech rozgrzeje sie sierotka. I bydlaczka opatuliwszy idę szukać jajka.

Przeszukał ja i żłoby i pod żłobami, chlew krowiaczy i koński. W stodole kąty sprawdził. Grochowiny pod oczapo obmacał. W chlewach słomę na resztach przeszukał. Stodołę obszed wkoło. Wióry i trocienie koło chrostu przetrząsnoł. Pod gałęzi zaglądnoł. W łopuch! pod gruszkami, pognite, śmieciate zajrzał, czy tam dzikiej jamki nie wysiedziała, jajka nie schowała. I nic, ni widu, ni słychu, nima zguby nigdzie.

Ot zaraza, ale chitra, mówie do Handzi, ależ schowała. I którna to?

Słysze, że nieśne byli ta z biało szyja i bezogoniata, ale którna zniosła, którna nie zniosła, tego Handzia nie pamięta. Zdaje sie kokudakała ta bez ogona, mówi na koniec, bo było kot, kot, kodak! Kot, kot, kodak! A tak kokudakcze ta bez ogona.

A co ty, ta bez ogona inaczej, przeciwie sie, ona kro, kro, krak! Kro, kro, krak! Znaczy, że ta z biało szyjo zniosła, to ona kokudakcze kot, kot, kodak! Kot, kot, kodak! A pokażno jajko, od której ono.

Patrzym: spiczaste, małe, takie niesie ta z biało szyjo. Nu to już pewne: zgubiła jajko bezogoniata, łazęga, łazęgować ona lubi, choroba kusa, wywlokła dzieś jajko! Handzia: zaraz, zaraz, a może jeszcze nie zniosła? Trzeba jo znaleśc, wyszczupać, a nuż jeszcze jajko niezgubione?

Szukamy bezogoniatej. W sieniach jej nima. Po gumnie kury chodzo, siódemka, kogut ósmy, ale jej, kusej, nima! Pietuch popatrzył na mnie gniewnie, rozłoszczony, że sie przyglądam: zagregotał, czerwona podgarlina rozmajtała sie jemu i raptem caps białe za czubek, przydusił, wypietuszył, zeskoczył i popatruje sie na gospodarza okiem, to tym, to tamtym, chwata rżnie, szyje jak koń wygina, pręży. A na pewno had wie, dzie tamta jest, kusa, wie had, ale czy powie? Gadać z nim nie moge, ale nogo dać moge: zachodze jego, zachodze, pieluch odstępuje, ale hardo, po troszku, tyle co ja podejdę. A grzebieni poczerwienieli, a zły, a gregocze jakby szczekał. Ożesz ty! machnoł ja nogo, ale na pusto: kogut lopotnoł skrzydliskami i odskoczył i rozgregotał sie mściwie, obrażalski, psiakrew.

Za stodołę wychodze: pusto, ani kury, ani jajka. Tylko jakiś ryjek wysunoi sie z norki, może pilch, szczurek abo myszka, coś niedużego: oczki błysnęli i schowało sie. Przydeptał ja norę pięto, co ma psiamenda pole ryć, i wracam na gumno. A może lis abo jastrzomb zabrał jo, bezogoniate pytam sie Handzi, a wode z studni brała. Nie, nie porwał, niedawno dziobała owies w sieniach.

A może zniosła sie u Michałów? Pójdę zobaczę. Obchodze chate wkoło i patrze po Michałowym podwórzu, czy bezogoniata nie przywendrowała. Nie widać. A może w sieniach? Sieni Michałowe przybudowane z deskow. Zaglądam: kury dziobio kartofli w korytku, bezogoniatej nima między nimi. Ha, może w koszu siedzi?

A kto tam po naszych sieniach łazi! słychać z chaty i Michaliha, bratowa, wyglonda. Ja mówie, że kury szukam tej bez ogona, nie przywendrowaia do was? Michalicha podłogę zamiatała. Do nas? Prostuje sie i pod boki sie bierze: A co to ja ud waszych kurów pasienia? A może jeszcze powiesz że ja wasze kurę przywabiała, co? Że chciała ukraść? Nie, nie bratowo, ja tylko jajka szukam, zginęło. Nu widzicie! On złodziejkę ze mnie robi, ja im jajko ukradła?. I Michalicha z miotło następuje: Szkoda że Michała ni ma, syczy, oj dałby tobie, dziable kostropaty!

Wiem słychać stukanie w ścianę i głos przez deski: Chodź Kaziuk, jest kura, chodź!

Michalicha następuje z miotło, zaraz chlapnie mnie po glowie, ja ręke podnosze dla osłony i raptem hyc do sieniow: dżwi przyciskam i przez dżwi, przez dziurkę do zamyczki syczę do środka: Michalicha, nogo spycha, Michalicha, nogo spycha! Nie wiadomo co to znaczy, ale wiadomo że jo złości: wali ona kułakami w dżwi, ech, jak bardzo chciałaby mnie miotło zdziażyć! To ja jeszcze: Michalicha, nogo spycha, Michalicha nogo spycha! I wyskakuje' z sieniow i prętko wkoło chaty na swoje przylatuje. Ależ mamy bratowe, mówie do Handzi, sama złość, istna kuna! A skąd kura wylazła?

A wylazła spod gałęziow, co nawożone na chrost do pieca: idzie sobie od gałęziow pod stodołę, do kurów i koguta, ale na nas sie ogląda, odstępuje ciszkiem, boczkiem, oj chytra, chytra, wie że my wiemy, że zbroiła. Patrze za kuro, patrze i już wiem: tak, zniosła sie ty zarazo w gałenziach!

Ale Handzia radzi nie szukać w gałęziach, tylko najpierw kurę złapać i wyszczupać, bo a nuż nie zniosła?

Dobra, bedziem łapać: zachodzim kure z obydwóch boków i gonim w kątek miedzy chlewem a stodoło. Stanęła w samym rogu i sie patrzy, my po kroczku, po pół, po palcu, coraz bliżej, bliżej. Raptem ona smyk między moimi nogami! Ja rękami grabnoł, tylko błota w pazury zagarnoł, a kura, żeb jo skleszczyło, hadzinie, odlatuje trochu i przygląda sie, co będzie dalej.

Znowuś naganiamy: bezogoniata w kątku przystaje i znowuś sie patrzy. A z tako chitrościo, że chiba prawda, co mówio, że Pan Jezus przez kurę ukrzyżowany: w Wielki Piątek cygan ukrad żydom goździ i schował w piachu i nie mieli czym przybijać. Jego do drzewa. Ależ kura przyłazi i draps, draps wygrzebuje, hadzina, te goździ! Za ten grzech podbiera sie kurom jajka.

Nachodzim z Handzio czujnie na te zarazę bezogoniate, suniem noga za nogo, cicho jak po szkle, ręce wszerz rozłożone. Raptem ona znowuś, jak nie smyrgnie dołem! Ale tym razem. źle trafiła, między nogi Handzine: Handzia przysiada, po babsku w spódnicach kolanami ściska i cap j o pod skrzydła i siup palec w dópe! Nima jajka, ogłasza, zatracone! Jak nie złapie ja kuryce za pierze, jak nie machnę o ścianę, o stodołę! Powietrze sie za-pierzyło, a wrzasku! Jakby wrzeszczą mordowali.

Czego złościć sie, spokoi Handzia, nie trzeba, zaraz w gałęziach znajdziem te jajko.

Stanęli my nad gałęziami: odchilamy, zaglądamy z tej, z tamtej, spódspodu, jajka nie widać. Tato wyszli z chaty, patrzo sie na syna, synowe. A może to wy jajko wypili, pyta sie Handzia, przyznajcie sie, co szukać na pusto? Tatka poniosło: A odpierdulżesie ty ode mnie! Kto mleko spije, mączki nadeżre, słoniny liźnie, zaras że ja! A co to do cienżkiej choroby, czy to ja psiakrew honoru ni mam? Nie gospodarz ja? Toż moje to wszystko póki ja żyje, zechce psiakrew, to was jak sobaki pogonie, moja chata, moja ziemia, moje kury!

Wyklęli sie, ucichli. A ja widze, że nima innego sposobu, jak przełożyć wszystkie gałęzi na nowe miejsce. Trudno, dawaj wiechi nosić, czujnie, żeb jajka nie zrzucić, nie rozbić: gałęź po gałenzi, aż do samego dna. Już i ostatnia spodnia gałęź i nic, jajka nima. Ale jeszcze liści dużo leży, naobijali sie, śmieciow leży do pół kolan: może w liściach te nieszczęsne jajko? Nuż palcami listowie rozgarniać, po garstce, po szczypce, myślałby kto, że igły w sianie szukajo. A kura stoi niedaleko i patrzy, ale jak patrzy! Jakby z nas szyderowała! Ale ja nic, cierpię po cichu, kamienia nie rzucam: przeszczupujem śmieci, liści rozgarniamy. Wtem jęk słysze słaby: Ojezu! I co widze:

Handzia stoi jak nieżywa z rękami nad głowo, w słup soli przemieniona i jak sol biała. A jedna noga podkurczona! Czemu podkurczona? Może weź jo w piętę kolnoł? Nie, nie węż jo kolnoł: od razu widać co. Zagotowało sie we mnie! Podskoczę i lu! babę z jednej strony w gębę, lu! z drugiej, cało garście po mordzie, aż przysiadła w kuczki, głowę w ręce chowa.

Rozdziawo ty, krzyczę w sprawiedliwym gniewie, gapo ty, robota tobie sama w rękach gnije! Lugo ty zgniła, gnido wszawa, jajko, Ojezu, jajko rozdusić!

I lu! jo na dokładkę z góry, w chustkę, i lu! jeszcze raz, po plecach zaraze, i jeszcze raz aż zajęczała. Za co ty mnie bijesz, skomli, rękami zakrywa sie. Czego ty ryczysz, durna, krzyczę, i lu jo znowuś po rękach, bo uch, nie lubie, psiakrew, nie lubie jak baby płaczo. A tatko schilili sie, wygrzebali łuszczyne. Zdmuchnęli listka, rozerwali plewke i wypili, co zostało sie w skorupce. Oczy zapluszczyli ze smaku, tylko szyja im gra i jeździ, spijajo! Wam też by, choroba, przyłoić, mówie i rękami macham, no bo cholera zlizuje żółtko jęzorem, zlizuje sobie, a ty choroba stoisz, chciałoby sie i tak, i siak, ale nic nie wychodzi, ni wte, ni wefte, tylko psiakrew łbem w piec walnońć, walnońć i walić, walić, O jeżu! A tu jeszcze, jak na złość, dziad z torbami wchodzi na podwórze, żegna sie, pacierzy zaczyna! To już mnie do reszty rozsierdziło:

Jak tupne nogo, jak zamachnę sie ręko: A pódziesz dziadzie, Muszka, weź go, weź! a dziad nie czeka, rękami torby ogarnoł i du du du! ucieka jak podsmalany, podryguje, kulacho sie opędza, choć suka z budy tylko wyglądneła nawet nie zaszczekała. Ach ty zdechlino, ty ługo zgniła, poniosło mnie i bach nogo w budę, aż zaskamlała, skamlić to cholero umiesz, a postraszyć cudzego nie? W dziurę nogę wsadzam i nogo w budzie łomocze, a ona, szkacina, cabas! za nogawkę, aż do krwi! Ożesz, swoiocz ty, tak ty swojego pana szanujesz? Za łańcuch jo wyciągam, podnosze jedno ręko za łańcuch, drugo łup! kułakiem po kościach, po łbie, a żeb ty zarazo po wodzie chodziła, i pić prosiła, a masz! żeb ty ścieżki do domu ługo nie poznawała, a masz, żeb ty śmierci nie doczekała, psiamendo!

Noge, Dzięki Bogu, rozpruła niedużo, tylko nogawice rozwaliła za kolano. Ale co tam nogawka, już stara, Handzia jo połata: gadów szkoda, nowe, niełatane jeszcze.

Stoję na gumnie, stoję, dycham i co słysze? Krowa ryczy, ryczy na całe wioskę. Aż mnie oślepiło ze złości, Omatkoboska, to i ta szkacina przeciw gospodarzowi? A czegóż ty ryczysz cholero, rodzisz jakieś czercięta i jeszcze rozgłaszasz? Łapie ja bicz z kołka, do chlewa lecę: w drzwiach staje i z proga jo ćwik! ćwik! po oczach, po mordzie, żeb nie ryczała, po bokach, psiakrew, po nogach, po zadnich pęcinach, tam mocno boli, po kumpiakach j o, ciach ciach, krowa na ściany skacze, na ploty wiesza sie, stęka, jęczy, pojękuje, a stękaj, pojękuj, ale nie rycz, swołocz!

Czuje, że ulżyło mnie trochu, złość jakby przechodzi. Już ręce nie drżo, w głowie nie huczy. Zamykam dżwi, bicz wieszam, idę do chaty. Już trochu przeszło.

Dawaj jeść, mówie i widze, ona oczy ma podczerwienione, na mnie ani spojrzy, ej, wej, obrażliwa, było zaco. Ale nalewa miskę kapusty, do drugiej miski wysypuje kartofli z sagana, nieobłupione. Siadamy wkoło stołka, dzieci, dziadko, ja, łupim kartofli każdy sobie, fiorące, w palcy parzo, i jemy z kapusto. Dobra rzecz kapusta z łupionymi kartoflami, tymbar-dziej jak kapusta okraszona: duża skwarka w niej pływa, dla mnie ona przeznaczona, ja tu gospodarz, musze mieć siłę do młoćby. Ale, widze, niezabardzo pamięta sie o tym: dzieci pódgarniajo sobie łyżkami, ganiajo po misce, a i tatko coraz jo szturno w swoje stronę, a oczy im chodzo za słoninko jak uwiązane. Każdy niby nic, niby niechcący, a ustawia skwarke do wzięcia. Wtem Ziutek najstarszy, chap jo w łyżkę i do gęby niesie, już rozdziawionej! Co? Jak nie wytnę smurgla łyszko w czerep! Skwarka jemu wylatuje i pac w kapusie. Uspokoili sie, nie probujo więcej, omija jo skwarke. Ale ja nie rezykuje dłużej: biore mięso w ręke, jem. Tato nie mogo wytrzymać, że ktoś tak sobie je słoninę z kartofle, pomlaskuje i palcy oblizuje. Ty niedobrze Kaziuk zrobił dziada przeganiawszy, mówio, dziada przegnać ciężki grzech! Czy ty nie wiesz, kto to kiedyś chodził po ziemi za dziada przebrany?...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin