Andrzej_Kozakowski_Blackie.pdf

(245 KB) Pobierz
Andrzej Kozakowski
Blackie
© Andrzej Kozakowski 2001
Tekst udostępniony na licencji Creative Commons. Uznanie autorstwa – użycie niekomercyjne – Bez utworów zależnych. 3.0 Polska.
„Albowiem jam jest śmierć
przeznaczona każdemu z was.
Jam jest zbawienna śmierć
przed którą ogarnia was strach”
Skuegg Johess, „Ballada o początku, ballada o końcu”
I
Łańcuchy puściły nagle. Ciężko zwalił się na kamienną podłogę. Syknął z bólu i zaczął
rozcierać pokaleczone nadgarstki. Było nienaturalnie cicho. Coś ciężkiego wisiało
w powietrzu, coś, co umykało oczom, ale było prawie namacalne i dobrze wyczuwalne
oddechem i skórą. Uświadomił sobie, że mimo, że nie było zimno, całe jego ciało pokrywała
gęsia skórka. Odkaszlnął – po małej, pustej salce nie rozeszło się żadne echo. Przeszedł go
lodowaty dreszcz, nie wiedział, bardziej obrzydzenia, czy strachu. Zauważył, że
pomieszczenie wypełnia ledwie dostrzegalna czarna mgła. Chciał odruchowo odegnać sprzed
oczu, zwisającego z sufitu pająka, który nie usiłował nawet uciekać. Nie był pająkiem. Metr
nad podłogą wisiała zatrzymana w połowie drogi ku podłodze, kropla wody. Zaczął krzyczeć.
Zasuwa pękła bezgłośnie, nie stawiając żadnego oporu. Bez żadnego wysiłku otworzył
ciężkie, okute metalem drzwi. Wyszedł na korytarz. Oba jego końce ginęły w mroku. Na
ścianie naprzeciwko jego celi, grubymi, czarnymi kreskami, wyrysowany był jakiś symbol.
Przyjrzał mu się uważnie, ale nie znalazł jego odpowiednika w swojej pamięci. To boleśnie
przypomniało mu, że nie wie skąd się tu wziął, ani co to za miejsce. Pod ścianą leżała duża
gruda czarnej kredy. Podniósł ją, pasowała do jego dłoni. Gęsia skórka ciągle nie ustępowała.
Drzwi do cel były rozmieszczone po jednej stronie korytarza, co dwadzieścia dziewięć
kroków. Wszedł do pierwszej, umieszczonej na lewo od swojej. Na pryczy leżał półnagi
mężczyzna w nieokreślonym wieku. Nie ruszał się. Czas zastygł także dla niego. Wyglądało
na to, że wchodzący mężczyzna jest jedyną istotą zdolną do ruchu i działania. Podszedł do
nieruchomego więźnia i spojrzał w jego półprzymknięte oczy. Czerń wokół wyczuwalnie
zgęstniała. Nagły dreszcz przeszył ciało stojącego człowieka. Dreszcz przypomnienia. Małe
nagłe olśnienie – wiem! wiem! wiem, co mam robić! Przykucnął, mocno przycisnął czarną
kredę do kamiennej posadzki i zaczął rysować. Pierwszy okrąg był dość koślawy, lecz szybko
go poprawił.
To wyszło jak mgła, jak wąż, z kamienia, spod Znaku. Wbiło mu się w pięty,
rozdzierającym bólem przeszło wyżej, wyszło łydkami, by na zewnątrz okrążyć ciasnymi
spiralami kolana, wbić się w uda, splątać wokół wnętrzności, wyjść lędźwiami, wypalić
piekielnym żarem swój symbol na plecach, wejść w stawy barkowe, wyjść poniżej łokci i
spiralnie podążyć do nadgarstków, owijając mu się wokół wskazujących palców. Ból był
ogromny, choć sprawiał mu jednocześnie ogromną przyjemność. Stał się Tym, To złączyło
jego dłonie silnym klaśnięciem i dopiero wtedy oddzieliło się od Znaku na podłodze.
Otworzył ociekające własną krwią usta i spojrzał na swe ciało. Przenikała go i otaczała sama
esencja czerni, wypełniała luki w jego pamięci, w jego zagubieniu i wątpliwościach. Stał się
istotą kompletną. Wyszedł ze Znaku. Poczuł setki, tysiące, miliony otaczających go żywych
istot, a pierwsza z nich leżała tuż przed nim.
Przecięta równo tuż poniżej nosa, niby najostrzejszym mieczem, czaszka więźnia wlepiała
w niego swoje przerażone oczy. Pozwolił jej przez chwilę podążać razem ze sobą w jego
strumieniu czasu, by uchwycić ten jeden błysk największego strachu wypełniającego martwe
już oczy. Starym siennikiem dokładnie i metodycznie usunął z podłogi pozostałości kredy.
Ułożył w tym miejscu wnętrzności mojej pierwszej ofiary. Równoboczny trójkąt, a w środku
połowa czaszki, tak, ten wzór był mu bliski. Wyszedł z celi. Otaczające go zewsząd iskierki
życia, świeciły w jego umyśle jasno i wyraźnie, otwierając przed nim nowe, całkowicie
nieludzkie zmysły. Czarne spirale wystające z jego przedramion przeciągnęły się jak głodny
wąż.
Dwieście odebranych istnień później, kiedy był pewny, że ból rozsadzi jego czaszkę,
czerń powoli go opuściła. Wsiąkła w kamienną posadzkę, nie pozostawiając po sobie żadnego
materialnego śladu. Stał na korytarzu sam, obryzgany krwią swoich ofiar i swoją własną,
wypływającą z ran pozostałych po wyjściu Tego. Czuł się podobnie jak ktoś po zabiegu
akupunktury, kiedy ból wystających igieł staje się czymś normalnym, a ich nagłe usunięcie
powoduje sekundowe uczucie głodu, porównywalnego z narkotycznym. Był najsamotniejszą
istotą we wszechświecie. Był znowu tylko człowiekiem. Człowiekiem w obcym więzieniu,
pełnym podobnych mu ludzi, nie znającym ani przyczyny, ani celu. Jak większość z nich.
Więźniem, który zabił innych więźniów, mordercą. Nie było mu z tym źle.
Kilometry korytarzy, niekończące się spirale schodów, ucieczka przed powracającym
echem własnych kroków. I czerń, która dogoniła go znowu, tuż przed główną bramą. I ból
głowy, który nieco zelżał i zmienił się w zrozumiały głos. Nadchodzące w rytmie uderzeń
serca słowa – „...nagrodę ci siłę byś się stąd wydostał” . Strażnicy leżeli na ziemi, z ich uszu
i oczu sączyły się strumienie krwi. Z całych sił naparł na bramę. Otwarła się powoli,
z metalicznych zgrzytem.
Dwa miesiące ucieczki. Zszedł sam i bez broni z gór i żył. Dowlókł się do jakiejś wioski,
gdzie zaopiekował się nim jakiś chłop. Przemywał jego rany i dawał jeść. Może robił to ze
strachu, nie wiedząc, kim jest ranny, a może z prawdziwej litości. Ocalony przedstawił mu się
jako Korren de Brignac, pan na pięciu wsiach z regionu Trzech Rzek, zdradzony i podstępnie
zaatakowany podczas polowania na niedźwiedzie w górach. Przygotował sobie taką
tożsamość jeszcze w drodze. Wymyślona pozycja była na tyle wysoka, by chłopi trzymali się
z daleka i na tyle niska, by nie była warta sprawdzenia przez szlachtę. Przekonał chłopa, by
nie mówił nikomu o tym, że przeżył, bo tak będzie łatwiej mu dotrzeć do domu i wykazać
wszystkim nikczemność i zdradę jego konkurenta do ręki pani Adrielli, najpiękniejszej damy
w królestwie, oczywiście zaraz po królowej. Po wyzdrowieniu pomieszkał u swojego
wybawiciela jeszcze kilka dni, obiecał mu w zamian za opiekę dobrego konia pod pług i parę
krów, wypytał o wszystko w okolicy i udał się do Naparstka Fiorri.
Miasto rozłożone było na przełęczy, między górami Szpikulec i Odwaga Pięciu.
Zamykało jedyną naturalną drogę przez góry i wyznaczało południową granicę królestwa.
Warunki naturalne czyniły z niego niezdobytą fortecę. Powinno tam mieszkać dobre parę
setek ludzi, w tym sporo silnych wojowników. Wzdrygnął się na sam sposób, w jaki o nich
pomyślał. Jak o swoim pożywieniu, tak jakby już byli martwi. Resztka człowieczeństwa przez
chwilę usiłowała upomnieć się o swoje prawa. Kolejny raz przegrała.
Spomiędzy pokrytych śniegiem szczytów, wschodziło słońce. Miało niespotykany o tej
porze roku kolor, wpadający z czerwieni w purpurę. Przed wschodnią bramą stało kilkanaście
wozów wyładowanych towarami. W chwilę po opuszczeniu mostu, strażnicy sprawnie
zaprowadzili porządek wśród oczekujących. Korren de Brignac był jedynym pieszym. Stanął
spokojnie na końcu i czekał na swoją kolej. Dwie godziny później wkroczył na pełen ludzi
rynek. Znalazł kawałek wolnego miejsca koło rynsztoka, wyjął z kieszeni czarną kredę i
zaczął rysować.
W mieście zginęło ponad tysiąc osiemset osób. Wszyscy, prócz jednej. Dazella
Brownreedle stała przerażona, wciśnięta w kąt sali jadalnej kupieckiego domu. Przy drzwiach
leżała jej macocha, rozszarpana niesamowitymi, czarnymi pazurami tego, który zniszczył
miasto. W oczach ocalałej dziewczyny czaiła się histeria. Nie wybuchła krzykiem tylko temu,
że strach zatkał jej gardło. Była najstarszą córką szanowanego w mieście kupca, handlującego
winem. Miała dwadzieścia lat, była wysoka i szczupła. Miała długie, ciemne, falowane,
opadające na ramiona włosy i duże, niebieskie oczy. Z większej odległości ktoś mógłby
pomylić ją z elfką. Jej matka zmarła przy porodzie, a Dazella była jej jedynym dzieckiem.
Stała teraz twarzą w twarz ze śmiercią we własnej osobie. Tak się jej przynajmniej wydawało.
Człowiek przedstawiający się u bram miasta imieniem Korren de Brignac nie był śmiercią,
był tylko jej apostołem.
Podszedł kilka kroków, zatrzymał się i spojrzał na nią. Zaczął kiwać głową płynnie na
boki jak tańczący wąż. Wysunął ku niej ręce i w tym momencie wystrzeliły z nich struny
ciemności, jednocześnie prostując się na jego ciele, czym wywołały nienaturalny przykurcz
dolnych kończyn. Czarne linie dopadły jej nadgarstków, owinęły się wokół nich i rzuciły
dziewczyną o podłogę, ciągnąc jednocześnie ku niej mężczyznę. Dazella dopiero teraz
zaczęła krzyczeć, jej oczy zaczęła pokrywać mgła szaleństwa. Gdy ich ciała zetknęły się ze
sobą, ciemne pasma wyrwały się z nóg Korrena i zaczęły formować u jego podbrzusza
ogromnego fallusa. Czarny, długi może na łokieć, z końcówką zakończoną dwoma krótkimi,
wijącymi się cieńszymi pasmami, przyciągnął szybko ciało opętanego mężczyzny do
skrępowanej kobiety. Ruchome końcówki szybko rozerwały jej granatową suknię i nie
przestając młócić dookoła, weszły w kobietę, wciągając do środka całego demonicznego
fallusa. Korren zaczął rytmicznie podrygiwać, raz wolniej, koncentrując się na zadawaniu
cierpienia, raz szybciej, zaspokajając swą żądzę. Po paru minutach było po wszystkim.
Mężczyzna uśmiechając się szeroko przez cały czas, rozerwał resztki pokrwawionej sukni,
wydarł z niej długie pasy i skrępował zgwałconej dziewczynie ręce. Przywiązał ją do belki
podtrzymującej strop. Pasma czerni z powrotem wróciły na swoje miejsca w jego udach.
Apostoł śmierci zszedł schodami na dół, wyszedł z budynku i omijając zwłoki udał się w
kierunku północnej bramy. Dazella Brownreedle ciągle krzyczała. Tak samo jak kiedyś jej
matka.
II
Siedział na rzeźbionym drewnianym stołku. Był wysoki jak na człowieka, Miał długie,
proste, czarne włosy i niespotykanie jasne, błękitne oczy. Po drugiej stronie wyrzeźbionego w
kamieniu stołu, siedziały trzy elfy. Najstarszy z nich zaczął mówić.
– Dziś Darianie są twoje dziewiętnaste urodziny. Musisz zadecydować o swym dalszym
życiu. Wychowywaliśmy cię od dnia twych narodzin, gdyż ujrzeliśmy w tobie istotę
obdarzoną potężną mocą. Nawet teraz jednak nie wiemy, czy jest to moc dobra, czy zła, czy
przyniesie nam i tobie szczęście i pomyślność, czy zagładę i hańbę. Wychowywaliśmy cię w
zgodzie z naszymi przekonaniami i wierzeniami, lecz podczas wypraw poznałeś też świat
ludzi. Dziś o zachodzie słońca musisz sam zadecydować, czy nadal chcesz pozostać z nami
i przyjąć odpowiedzialność opieki nad naszymi lasami, czy wolisz podążyć życiową drogą
ludzi, mieszkających w miastach z kamienia. Nie śpiesz się z odpowiedzią, zastanów się
dobrze, idź posłuchaj swojego wewnętrznego głosu, niech on ci podpowie, co masz zamiar
dalej robić. Weź teraz – stary elf wstał i podsunął po powierzchni stołu sporej wielkości kosz,
przykryty jasnoczerwonym materiałem – to ze sobą, obejrzyj, dotknij i zastanów się, który
z tych przedmiotów przyda ci się najbardziej. Niezależnie od tego, co postanowisz, będziesz
mógł zatrzymać go dla siebie – elf złączył dłonie i ukłonił się, dając znak zakończenia
rozmowy.
Mężczyzna ukłonił się również, podniósł kosz i wyszedł. Szedł przez wioskę,
odprowadzany spojrzeniami elfich oczu. Ona też stała między wszystkimi. Rzuciła mu krótkie
spojrzenie spod swoich prawie białych włosów, po czym wróciła do swej chaty. Chciała
odejść razem z nim. Zastanawiała się tylko jak mu o tym powiedzieć. Wzięła swój podróżny
worek i wyszła tylnymi drzwiami. Szła ze spuszczonym wzrokiem. Zatrzymała się dopiero
przy trakcie, pół godziny drogi od wioski. Tu postanowiła na niego zaczekać, mając nadzieję,
że nie odejdzie bez niej. Safralin była od niego wyższa i starsza o kilkanaście lat. Podobnie
jak on, była już dorosła. Po ostatniej nocy kochała go jeszcze mocniej. Tak mocno, że gotowa
była dla niego znieść wygnanie i wykluczenie ze społeczności, była gotowa na wszystko.
Przynajmniej tak jej się wydawało.
Darian doszedł do żywokrzewowej bramy, prowadzącej ku Oazie Samotności. Spojrzał
jeszcze raz za siebie, na wioskę, w której się wychowywał, dorastał, w której nauczył się
wszystkiego, co znał, nawet miłości. Szedł przed siebie, omijając nielicznych mieszkańców,
pogrążonych w rozmyślaniach, dopóki nie znalazł swojego ulubionego miejsca. Stary dąb,
spróchniały od środka, leżał nad samym brzegiem małego strumyka. Właściwie decyzję
podjął już dawno, lecz nie zamierzał sprzeciwiać się starszyźnie, ni otwarcie okazywać
pogardy do tradycji. Znalazł wygodne, wysiedziane już dobrze miejsce, usiadł na zwalonym
pniu okrakiem, postawił przed sobą kosz i odkrył przykrywający go materiał. Wyciągał
przedmioty po kolei, z namaszczeniem i ciekawością.
Kamienne jabłko – symbol wiedzy i mądrości, uczonych w piśmie i alchemii – nie, to nie
dla niego, nigdy go to nie ciągnęło. Drewniana rzeźba ptaka Sassituri – dla tych, którzy byli
związani z naturą, pielęgnujących jej prawa i chroniących ją przed zniszczeniem – nie, to nie
dla niego, nie uczył się nigdy w tym kierunku, w naturze przerażała go jej dzikość, tak samo
jak przerażała go wrodzona niechęć elfów do zmiany tego stanu. Krzemienny młotek – znak
rzemieślników – nie, to nie dla niego – nie miał nigdy dość cierpliwości, by zrobić coś
ładnego i użytecznego. Zwinięta w pętlę mocna, błyszcząca nić – struna do lutni i cięciwa do
łuku – nie, to nie dla niego – nie miał duszy artysty, ni oczu sokoła, tego akurat trochę
żałował, bo w głębi zazdrościł wprawnym łucznikom. Srebrny sztylet – symbol wojowników
i obrońców – nie, to też nie dla niego – odrzucił tę możliwość już dawno. Koszyk był pusty.
Decyzję podjął ponad dwa lata temu, gdy miał pierwszy koszmar. Śnił o mrocznych,
kamiennych komnatach, pełnych martwych ludzi, korytarzach pokrytych świeżą krwią i o
ciemnej postaci, zostawiającej po sobie cienki, czarny ślad. Zaczynał ją gonić, lecz zawsze
mu umykała. Kiedyś, we śnie, pozwolił jej uciec, a sam zaczął się za nią skradać, aż ujrzał ją
masakrującą kolejnego nieszczęśnika. Postać ciągle się śmiała, głosem szaleńca, któremu
zabijanie sprawiało jedyną radość. To był jego głos.
Zdjął koszulę, przechylił się mocno w bok, przytrzymując się brzegów starej dziupli i
zanurzył głowę w strumieniu. Energicznie strząsnął wodę z mokrych włosów. Wziął do ręki
sztylet, złapał w nim odbicie słońca, lecz nie zmrużył oczu. Wziął głęboki oddech i wbił go
sobie z całej siły w pierś. Zdążył, nim zwiewna nić czerni, powoli sącząca się spod starego
kamienia, dotarła do jego stóp. Siedząca kilka kilometrów dalej, na wygodnym pniu, Safralin
zaczęła krzyczeć. Łzy, które nagle pojawiły się w jej oczach i zaczęły spływać po policzkach,
przyklejały jej włosy do twarzy. Włosy tak samo białe, jak u Dazelli Brownreedle, matki
Dariana, gdy znaleźli ją elficcy kupcy.
III
Płomień tlił się nikłym blaskiem. Wszystko było przesiąknięte wszechobecną wilgocią.
Truk dorzucił małą wiązkę ledwo podsuszonych korzeni. Wszyscy obecni uważnie śledzili
jego ruchy, zdając sobie sprawę, że zgaśnięcie ognia może oznaczać koniec ich nędznego
życia. Nie obawiali się dzikich zwierząt. Bali się wody, lejącej się z nieba, bez ustanku,
kolejny dzień. Dawno utracili już rachubę czasu, ciężkie sino-szare chmury nie przepuszczały
ani odrobiny światła. Wszystko można było znieść, jedzenie mokrych korzeni i prawie
surowych, śniętych ryb, ale nie można było znieść wszechobecnej wilgoci, wykręcającej
Zgłoś jeśli naruszono regulamin