Romuald_Pawlak_Roze_w_maju.pdf

(387 KB) Pobierz
Romuald Pawlak
Róże w maju
© Romuald Pawlak 2003
Tekst udostępniony na licencji Creative Commons. Uznanie autorstwa – użycie niekomercyjne – Bez utworów zależnych. 3.0 Polska.
I
– Nigdy nim nie zostaniesz! – wrzeszczał zaplątany w habit Renato di Fontenay. – Po
moim trupie! Choćbym miał zawrzeć pakt z samym diabłem! Nigdy, rozumiesz?! – Wyrywał
się braciom odciągającym go na bok, chciał biec w stronę Scalii, jednak bójka nieuchronnie
zmierzała ku końcowi, emocje już opadły. Reszta elektorów zgromadzonych we wnętrzu
ogromnego refektarza spokojnie czekała na rozwój wydarzeń. Mieli czas. Do wyborów
wielkiego mistrza zakonu będzie można powrócić nie wcześniej niż po obiedzie.
Dieudonné de Gozon, wielki komandor zakonu joannitów, nie brał udziału w bijatyce.
Znalazł sobie zaciszną kryjówkę z dala od refektarza, w jednym z kuchennych pomieszczeń,
skąd przez małe okienko mógł spokojnie przyglądać się okolicy.
Na zewnątrz wyspę objął we władanie maj, ciepły i soczysty niczym dojrzały melon.
Zboża zbierały się w ciężkie kłosy, drzewka oliwne zawiązały owoce. Miedze, porośnięte
krzewami drobnej dzikiej róży, purpurowymi lewkoniami oraz makami czerwonymi niby
świeżo rozlana krew, zdawały się kreślić wśród pól płomieniste drogi do samego nieba.
Wiosna uczyniła Rodos prawdziwym Rajem, niezasłużonym Edenem.
Gozon dostrzegł sokoła leniwie krążącego po nieboskłonie. Musiał wypatrzyć
nieostrożnego królika czy innego gryzonia, bo nagle rzucił się w ostry pik, celując gdzieś w
podmiejskie błonia niewidoczne w obrysie wąskiego okna.
Z zamyślenia wyrwał komandora wiew powietrza za plecami.
– Marnujemy tylko czas – mruknął Lexa von Aerenthal. Aureola siwych włosów
nadawała twarzy starca wyraz apostoła, choć szpecący ją gniew miał przyziemne źródło.
Gozon w milczeniu przyznał mu rację. Trzeci dzień mijał, odkąd Helion z Villeneuve
zamknął oczy, i nic nie zapowiadało zgody pośród szesnastu elektorów, którzy mieli wybrać
nowego mistrza zakonu.
– Lexa, przecież oni są jak pawie. Co jeden, to bardziej dumny, przekonany, że to od
niego zależy obsada stanowiska. Niestraszny im Ojciec Święty gdzieś za morzem. Przeraża
za to myśl, że mógłby wygrać nie ten, kogo popierają. A ty apelujesz o rozsądek…
* * *
Nawet podczas posiłku nie dało się ukryć prawdy. Rywalizujące stronnictwa zasiadły
we własnym gronie, między nimi ziały przepaście głębokie jak jary we wnętrzu wyspy. Do
wybrania nowego mistrza wystarczyłaby zwykła większość spośród obecnych, jednak każdy
uparcie obstawał przy swoim i pat trwał.
Gozonowi obojętne było, kogo wybiorą. Z góry współczuł nieszczęśnikowi. Da się
zamknąć w murach zamku i na królewskich dworach, będzie zabiegać o serwituty dla
zakonu, aby zgromadzenia nie spotkał los templariuszy oskarżonych o herezję i niedawno
spalonych na stosach. Zamiast polować na jelenie w różanych zagajnikach czy cedrowych
lasach, z których słynęła wyspa, przyjdzie mu się mozolić nad pismami albo trwonić czas na
audiencje u dworaków głupszych od rosołowej kury.
Większości elektorów odpowiedzialność za losy zakonu nic nie obchodziła, liczyły
się doczesne korzyści oraz splendory.
– Sam zobacz – Gozon dyskretnie wskazał von Aerenthalowi di Fontenaya, na powrót
opanowanego, zmawiającego się ze swymi stronnikami. – To ma być przewodnik naszego
zgromadzenia? Nie poprowadzi go w zagładę jak de Molay swoich braci?
Lexa uśmiechnął się nieznacznie, jakby do odległego wspomnienia wciąż trwającego
w głębinach pamięci.
– Ludzie się zmieniają, Dieudonné. Ty też. Pamiętasz?
* * *
Pamiętał doskonale. Kiedyś pożądał sławy równie mocno jak ten dureń di Fontenay.
Tyle że nikt wtedy nie powierzył Gozonowi elektorskiego głosu i odpowiedzialności zdolnej
zniszczyć zakon.
Któregoś zimowego dnia – kiedy jeszcze ani mu się śniło, że zostanie wielkim
komandorem, że będzie trzymał w ręku całą finansową potęgę joannickiego zgromadzenia,
wreszcie że stoczy wielki bój ze smokiem i okrzyknięty zostanie Gozonem Smokobójcą
poszedł prosto do pałacu wielkiego mistrza, którym od niedawna był Helion z Villeneuve.
Gozon w oczy mu rzekł, że konne patrole wzdłuż brzegów wyspy i rzadkie karawany , jak w
zakonie nazywano rejsy na galerach, nie pociągają go wcale. Że liczył na wielkie bitwy,
sławę, heroiczne i zwycięskie walki z niewiernymi. Ani mu w głowie zostać mnichem
klepiącym pacierze, nie ucieczka od świata go tu sprowadziła, najlepiej więc będzie, jak
poszuka sobie innego miejsca, w którym mógłby zrealizować swe cele i ambicje.
– Jutro zabiorę cię na akropol i tam porozmawiamy! – zapowiedział Helion, gniewnie
uderzając pięścią w stół. Poruszył papiery i kałamarz z zanurzonymi zaostrzonymi piórami. –
Teraz precz mi z oczu! Wracaj do celi, Boga proś o łaskę rozumu, żeby ci go kijem nie trzeba
było wbijać od dołu!
Wyruszyli bladym świtem. W drodze Helion, zamiast besztać Gozona, wspominał
swe stare dzieje. Walki z muzułmanami w Ziemi Świętej, obronę Akki i po jej upadku
przenosiny joannitów na Rodos. Jeśli miały to być opowieści umacniające ducha, skutki nie
dotrzymały pola intencjom – Gozon utwierdził się w przekonaniu, że za takimi właśnie
przygodami tęskni. W końcu wybrał zakon rycerski, mieczowy, nie zaś azyl dla starców
znużonych życiem!
Wreszcie dotarli na akropol. Było to niewielkie, porośnięte gęstą trawą wzgórze na
zachód od twierdzy Rodos, pokryte starożytnymi ruinami z czasów greckiej kolonizacji
wyspy. Wszędzie można się było natknąć na oślepiająco białe, wyprażone słońcem resztki
kapiteli, mury kanałów i kamienne wykładziny dróg, a nawet sterczące samotnie kolumny.
Stąd brali rycerze najlepszy surowiec do napraw i umacniania fortyfikacji.
W dali, na północnym zachodzie, leżał wielki półwysep znajdujący się w tureckim
władaniu. Wąska wstęga morza oddzielała ich od rosnącej potęgi sułtana.
Helion długo spoglądał w tamtą stronę, jakby przepatrując horyzont. Słońce stało
wysoko, granice nieba i wody zatarły się, tylko pośrodku ciemną, wygiętą kreską majaczył
odległy brzeg.
– Sułtan napiera, my się cofamy, ale wciąż go powstrzymujemy z dala od naszych
ziem, jesteśmy niby cierń czy ostroga wbita w bok. Pomyśl, gdzie wolisz toczyć z nim bitwy:
tutaj czy w twej rodzinnej Prowansji. Tyle zależy od twych nudnych patroli – rzekł wreszcie.
Gozon próbował coś powiedzieć, ale uciszył go gestem.
– Za pół roku podejmiesz ostateczną decyzję. A teraz wracajmy.
Tak wtedy odwiódł Gozona od pochopnego czynu. Nim minęła wiosna, rycerz
stoczył bój ze smokiem, zaczął się wspinać w zakonnej hierarchii i opuściły go myśli o
porzuceniu zgromadzenia.
A teraz ciało Heliona czekało w krypcie na uroczysty pogrzeb, turecka nawała
potężniała z każdym rokiem i należało szukać człowieka zdolnego stawić jej czoła.
Tymczasem dość było jednego spojrzenia na elektorów, by dostrzec, że nie pojmują wagi
wyboru, przed którym stanęli. Długie i rozważne rządy Heliona niczego ich nie nauczyły.
Lexa w jednym miał rację: ludzie się zmieniają. Nie wiedział tylko, że chyba bardziej
niż nauki, nawet niż potyczka ze smokiem, zmieniła Gozona pewna rozmowa. Wciąż
pamiętał jej treść, mimo że minęło dwadzieścia lat i przetoczył się ogrom zdarzeń, uczuć,
słów.
- Raz jeden wyjdź ze swojej żelaznej skorupy. Porzuć na chwilę Gozona Smokobójcę,
bohatera ludu, rozejrzyj się. Popatrz na zwykłych, prostych ludzi z ich małymi sprawami –
powiedziała wtedy z rozpaczą Livia. Spoglądała na urwisko, za którym fale z trzaskiem
rozbijały się o podstawę klifu, zapowiadając sztorm. – Dieudonné, nie trzeba daleko
szukać… ja… – Słowa rwały się, z trudem przechodziły przed ściśnięte gardło.
Patrzył na nią ze smutkiem. Była taka piękna… i niedostępna.
– Jestem rycerzem – odparł cicho, odwracając wzrok. – Jestem zakonnikiem.
Wstała z trawy, na której siedzieli, poprawiła suknię.
– Jesteś głupcem! – Jej rozpacz zamieniła się w gniew. – I póki nie zrozumiesz, że
słowa nie wystarczają, pozostaniesz nim, choćby po wsze czasy, Dieudonné de Gozon.
Och, jak dawno odbyła się ta rozmowa. Wiele czasu minęło, nim pojął, że to jedna z
tych, które zmieniają życie. I wszystko zależy od jednej decyzji, której potem nie można
cofnąć.
Zawsze gdy przychodziło do rozstrzygania ważnych spraw, słowa Livii wracały do
niego niby wyrzut. Czasem wpływały na jego werdykt.
Lexa trącił Gozona w ramię.
– Pora wrócić do elekcji – rzucił półgłosem.
Dieudonné wiedział, skąd zmartwienie w oczach von Aerenthala. Jeżeli nie uda się
wybrać nowego mistrza do zachodu słońca, wybory, zgodnie z zakonną regułą, zostaną
zawieszone, kandydata na stanowisko narzuci papież. Albo wręcz rozwiąże zakon. Nawet tu,
na Rodos, dochodziły głosy, że zgromadzenia rycerskie należy zlikwidować choćby dlatego,
że nie zapobiegły upadkowi Królestwa Jerozolimskiego i pozostałych chrześcijańskich
placówek w Ziemi Świętej.
Gozon uprzedził Lexę, wstał, gestem nakazał ciszę. Niby patrzył na elektorów, mogło
im się tak zdawać, ale w rzeczywistości zaglądał w przeszłość, tam szukając potwierdzenia,
że dobrze czyni.
– Zgłaszam swoją kandydaturę – stwierdził sucho. – Żadna z dotychczasowych nie
zyskała większości, może w ten sposób wybrniemy z pata…
Elektorzy zamarli w gniewie i zdumieniu, zwłaszcza ci, którzy dwa dni wcześniej
bezskutecznie namawiali go do ubiegania się o tę godność.
– Wszyscy wiemy, że Helion tego właśnie pragnął – podjął von Aehrenthal. Spojrzał
na Gozona. – Sam jestem ci przyjacielem. Jednakże mistrz już nie żyje, a twoja osoba nie
była do tej pory zgłaszana. Nawet teraz nie spełniasz formalnych wymogów, bo jakaż to
frakcja za tobą stoi?
Nim wielki komandor zdążył odpowiedzieć, chrząknął i uniósł się siedzący po lewej
chudy jak tyka, pomarszczony Gephard von Bortfelde.
– Zabił smoka, Lexa, czyżbyś zapomniał? – stwierdził z szacunkiem. – Będę na ciebie
głosował, bracie.
Dieudonné uśmiechnął się lekko. Więc wciąż pamiętali… Gephard uczestniczył w
pierwszej wyprawie na smoka. I to przeważyło.
Miał zatem swój pierwszy elektorski głos.
II
Maj tamtego pamiętnego roku długo nie potrafił się zdecydować, czy ma być
miesiącem uciążliwych deszczy i wręcz jesiennego zimna, czy raczej wiosennym
błogosławieństwem po trudach ciężkiej, pełnej sztormów zimy. Jednego dnia słota nie
pozwalała wychylić głowy poza mury, drugiego słońce aż prosiło, żeby się ogrzać w jego
promieniach, rozpędzić konia do szalonego galopu, zatracić się w dzikim pędzie.
Jednak mało który mieszkaniec wyspy, a już w szczególności miasta Rodos, zawracał
sobie głowę fatalną pogodą czy zbiorami, które niechybnie ucierpią. Wszyscy odmieniali w
tysiącu odcieni strachu jedno budzące grozę słowo: smok .
Bestia grasowała od miesiąca w głębi wyspy, trzy mile od miejskich murów, w
górzystych jarach nieopodal wsi Kandiliona. Tak przynajmniej twierdzili mieszkańcy.
Potwór porywał bydło i nękał wieśniaków uprawiających swe pola i oliwne zagajniki.
Wreszcie zaczął porywać ludzi na przedmieściach Rodos.
Bracia zakonni, usadowieni wewnątrz murów, zbywali opowieści wzruszeniem
ramionami. Aaa, smok… – pokpiwali co dowcipniejsi. – To już ludziom tureckiego
zagrożenia nie starcza… Ładne rzeczy! Tylko patrzeć, jak sam Kolos wstanie z ruin i uderzy
na miasto! Inni dodawali, że skoro strach potrafił zamienić długą na łokieć jaszczurkę, żyjącą
na brzegach wyspy, w stwora zdolnego porywać krowy, to pora szukać na Rodos samej
Ateny, której świątyń wiele pozostało na wyspie. Rycerze podejrzewali, że strachliwi
wieśniacy wzięli za bestię jakąś szczególnie wielką agamę, która w chwili zagrożenia
nadyma skórę za głową w dwie płaskie, sterczące na boki tarcze.
Kpiny i docinki ucichły, kiedy zaginęła córka jednego z najbogatszych kupców, a do
siedziby wielkiego mistrza zawitała delegacja mieszczan żądających zrobienia porządku ze
smokiem.
Helion w potwora nie wierzył, a prawdziwego zagrożenia upatrywał w
muzułmańskim żywiole. Nie mógł jednak odmówić burmistrzowi Kiridiakosowi. Podjął więc
salomonową decyzję: co prawda rycerze zakonni są po to, by bronić wyspy przed turecką
zarazą, kto jednak spośród braci czuje się na siłach, niechaj wyrusza ubić bestię.
Gozon nie wahał się ani chwili. Lepszej okazji do zdobycia sławy nie będzie, chyba
że turecki sułtan wyląduje na Rodos ze swoją armią.
* * *
Wyruszyli dwa dni później. Zebrało się ich sześciu głodnych sławy młodych braci ze
stażem w zakonie nie dłuższym niż kilka lat. Na czele Gozon na swym karym Peticie, za nim
rudowłosy Sorron de Blay, nierozłączni Hugo de Valse i Rigo Dumbert, Caro Annibale oraz
towarzyszący im (wyłącznie w imię przyjaźni, jak się zarzekał) Gephard von Bortfelde.
Zrezygnowali z pomocy braci serwientów niezbędnych w zwyczajnej bitwie, jak i z
ciężkich zbroi. Pod płaszczami mieli tylko kolczugi, u końskich boków krótkie kopie, no i
miecze sprawdzone w boju. Tworzyli silną drużynę żądną chwały równej św. Jerzemu i za tę
chwałę gotową oddać życie. Zwłaszcza cudze, w szczególności zaś – smoka.
Dzień wstawał mglisty i paskudny, w powietrzu wisiała drobna mżawka sącząca
wilgoć za opończe, choć nie była to przecież pora jesiennych wiatrów. Ruszyli w stronę
południowej bramy. Była to potężna wieżyca pośrodku fosy wykopanej wokół miasta, z obu
stron spięta cienkimi mostami, górująca nad zębatymi murami niby olbrzym pośród karłów.
W odległości pięciuset kroków majaczyła jej nieco niższa, lecz nie mniej masywna siostra.
Siedem takich bram, wespół z przedzielającymi je obronnymi wieżami na całej długości
murów, tworzyło nieprzebytą zaporę.
Wewnątrz miasta, gdzie znajdowało się collachium – kwartał zamieszkany wyłącznie
przez braci zakonnych, a także arsenał, stocznia, port i kilka dzielnic zajętych niemal w
całości przez możnych kupców oraz rzemieślników – można się było czuć bezpiecznie.
Grube, potrójne mury, kilka dział ustawionych na platformach wież, ponad setka braci
zakonnych, kilkuset giermków i serwientów do posług – wszystko to sprawiało, że w razie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin