Maria Rodziewiczowna - Miedzy Ustami a Brzegiem Pucharu.doc

(958 KB) Pobierz

Początek formularza

 

 

 

Dół formularza

Maria Rodziewiczówna
Między ustami a brzegiem pucharu

I

Berlin spał. Pogasły światła po magazynach, po teatrach, po mieszkaniach filistrów, po suterynach i strychach.
Gaz tylko migotał w ulicznych latarniach i świeciły jeszcze okna klubów karciarzy, restauracyj podrzędnych, sal tańca i aptek.
Długa linia pałaców Pod Lipami spała też - drzemały kariatydy balkonowe, zapadały i ginęły w mroku ornamentacje okien i drzwi. Ruch tej pierwszorzędnej arterii ustawał. Z rzadka zaturkotał spóźniony powóz lub przechodzień przesunął się pośpiesznie, wracając z zabawy do domu: Berlin spał.
Tylko w pałacu hrabiny Aurory Carolath czuwano jeszcze. Dwa okna pierwszego piętra rzucały stłumiony blask zza ciężkich firanek, a za tymi oknami, w prywatnym buduarze hrabiny, wyzłoconym jak bombonierka, nie myślano o spoczynku. Młoda cudownie piękna kobieta leżała na wpół na fotelu w koronkowym negliżu, obnażonymi rączkami rozplatając od niechcenia złote, przepyszne warkocze.
U jej nóg prawie, na taburecie, rozparty wygodnie, z głową na jej kolanach, młody jak ona i jak ona piękny mężczyzna przypatrywał się tej złotej fali, co mu chwilami muskała twarz, i nucił półgłosem Lorelei!
Para ta była na model dla malarza: ona - smukła, ślicznie zbudowana, o twarzy z greckiego posągu, ale żywej, zalotnej, a śmiejącej się całym urokiem białych ząbków koralowych ust i zmrużonych sfinksowych oczu; on - wybujały jak topola, silny, dumny, ciemnowłosy, zapatrzony w kobietę całym ogniem wyrazistych ciemnoszafirowych żrenic.
Był w nim pierwiastek germański wielkiej siły i twardego wyrazu, a obok tego jakiś inny typ delikatniejszy ognisty, zuchwały a wesoły. W spojrzeniu była dziwna mieszanina - pożądania i cynizmu, swawoli i przesytu: musiał to być człowiek bardzo szczęśliwy, bardzo bogaty i bardzo pieszczony przez życie.
- Wszak odesłałeś konie, Wentzel? - zaczęła po małej przerwie piękna pani.
- Naturalnie.
- Lubię cię za to!
- Za co? - spytał biorąc pierścień jej włosów i bawiąc się nim.
- Za to, że mną się nie afiszujesz.
Młody człowiek się zaśmiał.
- Nie uznaję tego za pochwałę. Afiszują się tylko błazny i parweniusze. Czy mnie zaliczasz do jednej z tych kategoryj?
- Ejże, bohaterze! Zdarza się to i tobie!
- Może być. - Jeżeli kogo nie cenię lub nie kocham.
- Więc mnie cenisz i kochasz niby?
- Tak, ciebie jedynie, teraz i podobno zawsze!
- A jednak dla mnie nie poświęciłbyś tysiąca owych stosunków, gdzie nie cenisz i nie kochasz?
- Nie, jutrzenko. Ani jednego!
- Pfe! Prawisz impertynencje.
- Pfe! Jesteś zazdrosna jak subretka! - odrzucił wesoło, całując białą rączkę.
- Wiesz, stanowczo zrywam z tobą! Nie chcę być jedną z wielu.
- Ja jednak cierpliwie znoszę takie stanowisko.
- Ty szkaradna istoto! Powiedz choć jedno.
- Dziesięć, Auroro! Primo: twój mąż...
- Ech, admirał to amfibia, którego już dwa lata nie widziałam, i żeby nie portret w sali, tobym nie poznała bez rekomendacji.
- Secundo: książę Herbert.
- Ach, nonsens! Zaśmiałam się może parę razy.
- Tertio: ten kuzynek z Harzu!
- Musiałeś dzisiaj pić za wiele przy kolacji... bredzisz! - rzuciła z dąsem, a potem nagle przechyliła się ku niemu i, skubiąc zalotnie jego kędzierzawą czuprynę, spytała z przymileniem:
- Ale ty mnie kochasz, szkaradniku... nie rzuciłbyś dla nikogo!
- Dla nikogo, nigdy, Auroro! - odparł bez namysłu.
- Słowo hrabiego Croy-Dülmen?
- Słowo twojego Wentzla.
- Masz, pocałuj mnie za to.
Chwilę milczeli oboje w namiętnym uścisku i pozostali przytuleni do siebie, szepcząc stłumionym głosem.
- Wiesz - mówiła kobieta - czemu dziś takam niespokojna? Cały świat cię swata, żeni na gwałt! Zastawiają na ciebie sieci, spiskują, intrygują! Ach, po coś ty taki bogaty, wielki pań, pierwsza partia, i taki piękny!
- Ciekawym, czybym tu siedział, gdyby mnie los stworzył chromym, zezowatym, rudym i lampucerem na przykład? Któż to mnie pożąda?
- Wszystkie panny, wdowy, rozwódki i mężatki! Wszyscy ojcowie, opiekunowie, matki, ciotki itd. Imię ich: legion!
- Włosy, mi się jeżą ze zgrozy.
- I nic więcej?
- Nic!
Kobieta złote swe włosy okręciła mu około głowy i szyi i zaciskając te czarodziejskie jedwabiste pęta, szeptała w pocałunkach:
- Och, a ja cię tak kocham... ubóstwiam... nie dam nikomu, nigdy!
Mógł być dumnym i próżnym ten człowiek - i nie dziw, że do gruntu popsuty był swoim szczęściem.
Tymczasem zegar w sąsiednim pokoju wybił powoli drugą godzinę.
Metaliczny dźwięk zbudził oboje. Hrabina Aurora drgnęła przerażona, hrabia wstał opieszale.
- Będziesz mi złorzeczyła, moja jutrzenko! Nabawię cię złej cery i migreny, a jutro bał u książąt Hohenlöhe! Dobranoc!
Uścisnął ją raz jeszcze, ucałował rękę i wyszedł dobrze sobie znanym bocznym przejściem. W bramie zapalił cygaro, podniósł kołnierz paltota, bo go chłód owiał - i z rękami w kieszeni ruszył ku domowi.
Pałac jego leżał niedaleko, ale go nie nęcił spoczynek; skręcił w boczną ulicę i poszedł bez celu, ot tak, żeby rozprostować nogi, może opędzić się od chwilowego rozdenerwowania.
Półgłosem nucił znowu Lorelei.
Nagle o kilkanaście kroków przed sobą ujrzał dwie postacie - kobiecą i męską; doleciał go głos niecierpliwy, a drugi natrętny; potem kobieta przyśpieszyła kroku - szukała widocznie obrony w ucieczce - mężczyzna nie ustępował.
- Daj buzi, panieneczko! - posłyszał hrabia głos swego znajomego, sławnego birbanta i awanturnika. - Znaku nie będzie na ustach, a jak mi dasz, to ci oddam! Po nocy wszystko wolno. Ejże, nie uciekniesz! Po woli czy po niewoli!
Kilka skokami dopędził uciekającą, ujął ją za ramię był widocznie tęgo, podchmielony.
Kobieta szarpnęła się gwałtownie i dostrzegając hrabiego rzuciła się ku niemu.
- Proszę mnie odprowadzić do domu! - rzekła zdyszana wsuwając rękę pod jego ramię.
Napastnik poskoczył - znalazł się oko w oko z hrabią - zdumiał się.
- A, to ty, Wentzel! No, nie przeszkadzaj! Albo pomóż mi dać rady tej zbłąkanej turkawce. Widziałeś, ładna!
- Tę panią ja, mój drogi, odprowadzę do domu, bo mnie o to prosiła! Odegrałeś swoją rolę, idź za kulisy i odeśpij chmiel należycie.
- A to co znowu? Idź swoją drogą! Jak dostanę buziaka, to ci pozwolę o drugi się postarać! Marsz, panie ex-kapitanie, do koszar!
Postąpił o krok, wyciągnął rękę do kobiety, ale hrabia ją zasłonił sobą, zmarszczył brwi.
- No, dosyć tego! Przegrałeś bitwę, panie baronie Wertheim, bierz się do odwrotu. Ze mną sobie nie pozwalaj, bo możesz pożałować. Dama ta jest i zostanie pod moją opieką, dopóki zechce, a panu, jeśli się to nie podoba, zostaje wolna droga rozmówienia się ze mną jutro, w moim mieszkaniu. Marsz!
- Rozmówimy się na szpady, panie hrabio Croy-Dülmen! - krzyknął podpity panicz.
- A choćby na szydła! Jak się panu podoba! - odparł swobodnie hrabia. - Tymczasem żegnam!
Minął napastnika i spytał kobiety o adres. Baron włożył ręce w kieszenie i roześmiał się lekceważąco.
- Wylazło szydło z worka, metysie! Warcholska krew twych przodków po kądzieli nie ginie. Jako Niemiec ja burd nie lubię. Ustępuję z placu.
Po pięknej twarzy hrabiego przeszedł gorący rumieniec: uwolnił rękę kobiety, obrócił się jak ruszony sprężyną.
- Powtórz, błażnie! - krzyknął zdławionym od wściekłości głosem.
- Powtórzę! - odparł tamten zuchwale. - Jesteś mieszańcem: o tym wiesz sam dobrze, i nie ja pierwszy ci to mówię.
- I nie pierwszy odpowiesz za obelgę. Przodkowie moi walczyli pod Barbarossa, byli tak rdzennie Germanami, jak góry Schwarzwaldu i Sprewy: każdy z nas służył krajowi dłonią, głową, mieniem, wszystkim. Mam krew mieszaną... ha! Za to ci jutro twoją czystą wytoczę, jakem Prusak!
Głos mu świstał przez zaciśnięte zęby: wziął za ramię przeciwnika i wstrząsnął nim. Przewyższał go o głowę, a uścisk był żelazny.
- Ruszaj pań swoją drogą, bo dalej nie ręczę za siebie Mogę zapomnieć, żeśmy obaj szlachtą.
Wyraz jego twarzy i ton zmieszały barona i oprzytomniały; usunął się na bok i zginął w bocznej ulicy.
Młody człowiek zwrócił się do swej damy i uchylił kapelusza.
- Pani daruje zwłokę. Służę.
Rozdrażnienie drgało mu jeszcze w głosie, a twarz, przed chwilą niefrasobliwa i uśmiechnięta, zachowała wyraz dzikiej zaciętości i ledwie hamowanego wybuchu.
Kobieta przez ciąg tej sceny stała opodal i słuchała uważnie z brwią ściągniętą i widoczną przykrością. Twarz jej delikatna, blada, mieniła się tysiącem wrażeń. Wielkie piwne oczy patrzyły ostro na hrabiego. Widniał w nich gniew! i obraza. Niecierpliwie zagryzła usta.
Gdy jej podał ramię, usunęła się na bok i ruszyła na przód w milczeniu.
Piękny panicz czuł się w obowiązku zagaić rozmowę.
- Co za mgła! - rzekł już swobodniej, równając się z nią. - I ani jednej dorożki. Nie śmiem proponować pani zwrócenia się do mego pałacu. Kareta byłaby za pięć minut.
- O, dziękuję. Mgła mi nic nie szkodzi... Żeby nie przykre spotkanie... Droga moja zaraz się kończy!
Mówiła po francusku bardzo poprawnie, więc i on zaczął w tym języku. ;
- Może mi pani pozwoli nieść pakiecik - rzekł wyciągając rękę po flaszeczkę, którą trzymała.
- Dziękuję. To lekarstwo, tak trudno zdobyte, doniosę sama - odparła.
- Pani ma kogo chorego?
Skinęła tylko głową.
Obserwował ją spod oka. Była istotnie uderzająco piekna - pięknością poważną, klasyczną, nakazującą szacunek i względy. Trzeba było być bardzo pijanym lub zuchwałym, by ją zaczepić jak pierwszą lepszą.
Głos miała głęboki, trochę ponury; rysy spokojne i chłodne - oczy zamyślone, głębokie, okryte rzęsami - podnosiła je rzadko; usta dumne, małe, musiały się bardzo niewiele uśmiechać.
Typ to był niepospolity - zwróciłby i w tłumie uwagę; patrząc na nią uczuwałeś gwałtowną chęć zbudzenia życia w tych poważnych rysach, rozjaśnienia śmiechem ust zaciętych, rozświecenia blaskiem mrocznych źrenic.
Byłaby wtedy porywającym czarem.
Hrabia był znawcą i bałamutem z zawodu. Wspomnienie barona zbladło mu w pamięci, postanowił - on, niezwalczony Antinous - spróbować swej siły i zręczności, pobawić się jak tamten. Noc i tak miała się ku schyłkowi.
- Pani jest cudzoziemką? - spytał.
- O, najzupełniej!
- Sądząc z tonu nie lubi pani Niemców.
- Jak mało czego na świecie - odparła szczerze.
- Pani ma do tego jakie powody? Jesteśmy przecie pierwszym narodem w Europie.
- Pod względem zarozumiałości, niezawodnie.
- Nie, pani. Szanujemy się tylko. Chęć przodowania i duma jest godłem siły, energii i rozumu. Wielkość swoją cenimy, bośmy ją ciężko zdobyli.
- O, pan ją ceni niesłychanie. Słyszałam to przed chwilą.
- I pani by nie zniosła, gdyby zarzucono wam pochodzenie... żydowskie na przykład.
- Jeżeli matka pana była Żydówką, powinien pań Żydów szanować przez pamięć na nią..
- W tym się najzupełniej z panią nie zgadzam. Jeżeli matka nasza była straganiarką, nie czujemy się przecie w obowiązku zachwytu dla przekupek, ani nam to chwały przysparza. Matka moja była Polką z Poznania; ojciec mój zrobił mezalians, za który ja pokutuję. Jest to plama na tarczy herbowej Croy-Dülmen. Polaków nie cierpię. Stosunków z nimi nie miałem i mieć nie będę, a jednak nazwa mieszaniec przywarła do mnie, choć już trzech śmiałków za nią odpokutowało, a jutro czwarty odpowie!
Zapalił się i uniósł. Słowa mu płynęły gniewne, burzliwe, pełne wzgardy i lekceważenia. Kobieta podniosła nań wzrok poważny, zatrzymała chwilę na jego twarzy przejmujące spojrzenie, zmarszczyła ciemne brwi.
- Człowiek, który się wstydzi swego pochodzenia, jest albo nikczemnym, albo słabym! - rzuciła przez zęby.
- Pani jest bardzo surowa dla mnie, nieznajomego.
- Owszem, znam pana. Ma pań pałac Pod Lipami, dobra nad Renem, kapitały w banku. Posiada pań nadto: starego opiekuna, majora Koop, ciotkę, Dorę von Eschenbach, i wiele, wiele serc sentymentalnych Niemek na własność. Jest pan próżniak, hulaka i pyszałek, sławny z piękności, salonowych manier, wielkiej odwagi i dyskrecji. Czy się pań poznaje z tego portretu?
- Z tej karykatury, pozwoli pani dodać? - zaśmiał się swobodnie. - Sława moja musi daleko sięgać, jeśli dościgła aż obcych, za granicami Prus. Pani Francuzka?
- Jestem z rzeczypospolitej San Marino - odparła z lekkim uśmiechem.
- Jeżeli damy w owej republice są do pani podobne, to ubolewam nad dolą tamtejszych obywateli. Biedacy muszą być jak Bayard, sans peur ni reproche.
- Bayard nie uważał się wcale za biedaka, o ile pamiętam z historii, a nasi obywatele, chwała Bogu, nie są w niczym do Prusaków podobni. Mamy dla nich należne względy.
- Muszą to być lodowate względy.
- Kto co lubi. Nasze mężatki nie przyjmują paniczów po buduarach; nasze panny nie noszą serc na dłoni i na ustach; nasze matrony nie kupczą krasą swych córek! Jesteśmy jednak kochane stokroć silniej niż wasze Fräulein i me dames.
- Syzyfowa praca być musi dla zdobycia owych serc ukrytych.
- Nasi mężczyźni do tego przywykli.
- Winszuję, ale nie zazdroszczę. Nie lubię z zasady trudnych rzeczy.
- Wszakżem panu mówiła, żeś próżniak. Toteż serca nasze nie dla pruskich knechtów, ani dla rycerzy Barbarossy! My i wy... to antypody!
Stanęła nagle i zwróciła się do niego.
- Oto i koniec pana poświęceń i mojej wędrówki. Dziękuję za grzeczność i obronę.
- Czy w San Marino za usługę nie płacą? - spytał z uśmiechem.
- Owszem, jeśli wymagania słuszne. Mogę panu dać za kurs posłańca.
- To za wiele! Nie chodzi tu o kurs, ale o życie moje, które jutro narażę za panią.
- Za mnie! - zaśmiała się ironicznie. - Sprzeczkę o kobietę zapilibyście jutro szampanem. Pań będzie walczył za swój honor pruski, nie cierpiący skazy mezaliansu z Polką czy Żydówką. Za to... ja nie płacę.
- Będę miał dwa pojedynki, jeśli nie padnę. Szampanem nie łagodzę sprzeczki. Otóż za ów pierwszy pani powinna płacić, a raczej dać coś od siebie, żebym wiedział, za co się biję.
- Na przykład co?
- Ach, drobiazg! Pamiątkę... jeden pocałunek!
Cofnęła się o krok, zarumieniła jak maki polne i, rzucając mu spojrzenie obrażonej królewny, odparła z niesłychaną dumą: i
- Na ten drobiazg nie starczyłoby panu milionów. U nas ale me sprzedaje pocałunków. Daje się je darmo, albo nie daje wcale!
- A żeby dostać?
- Żeby dostać, trzeba być obywatelem rzeczypospolitej San Marino i szlachetnym człowiekiem... wówczas można proponować!
- Więc dla mnie droga zamknięta?
- I owszem! Gdy pan przyjmie jako obrazę, jeśli cię kto nazwie Prusakiem, wówczas, przed takim pojedynkiem ja panu zapłacę!
Hrabia ukłonił się głęboko.
- Pani raczy żartować! Ha, trudno! Miałem w swym życiu wiele niedorzecznych pojedynków, przybędzie jeszcze jeden! To mi jest pociechą, że będę się bił za kobietę bardzo piękną, bardzo wykształconą... i bardzo niedostępną.
- Za komplement dziękuję i żegnam! - rzekła szyderczo.
- I ja dziękuję za kilka moralnych nauk i... do zobaczenia. Postaram się zobaczyć jeszcze panią.
- Jeśli mnie pan odszuka, o czym wątpię. Do San Marino bardzo daleko, a pan próżniak.
- Mogę się założyć, że panią znajdę za tydzień, choćby w antypodach. Umiem być wytrwałym, a co postanowię, tego dotrzymam!
- Zakład przyjmuję. Żal mi daremnej pana fatygi; ale trochę upokorzenia zarozumiałości pójdzie panu na zdrowie. Zatem do widzenia!
Przesunęła się jak cień obok niego i wsunęła w bramę.
Rozejrzał się na prawo i lewo, zanotował numer domu, nazwę ulicy, ziewnął i zawrócił.
- Ciekawym, czy ja zobaczę dom dzisiejszej nocy i czy dopalę cygara? Pyszna dziewczyna! Hm! Aurora lepiej zbudowana, Lidia jeszcze sprytniejsza, a jednak ta coś ma. Pewniej ktoś z Alzacji czy Lotaryngii. Narobiliśmy sobie tam przyjaciół... aż miło, ]ak nas lubią. Hu! Żeby z taką mieć romans! Byłoby to cos nowego i niepospolitego! Jutro będę wiedział, co za jedna. Pyszna dziewczyna! Aaaa! Jak mi się spać chce!
Przyśpieszył kroku. Po chwili czarny kontur pałacu Croy-Dülmen zastąpił mu drogę. Minął główną bramę, w rogu budynku przystanął, dobył klucz z kieszeni i otworzył niepozorną, w korniszach ukrytą furtkę.
Klucz obrócił się lekko - snadż był często w użyciu - drzwi się otworzyły bez szelestu, tajemniczo i wpuściły pana w oalerię oświetloną gazem, wysłaną dywanami. Wzdłuż ścian kwitły cieplarniane rośliny, po niszach uśmiechały się posągi nimf i bachantek.
Na krześle u wnijścia drzemał młody lokaj, na którego twarzy bez zarostu malowało się znużenie i niepokój. Był on uosobieniem służbistości gotowej na wszystko, wytrwałej na stanowisku. Na szelest drzwi porwał się, wyprostował jak struna, zamknął tajemniczą furtkę i ruszył za panem o trzy kroki, nie odzywając się pierwszy.
Z galerią łączyło się prawe skrzydło pałacu, mieszczące w sobie kawalerskie pokoje hrabiego; we frontowym gmachu były recepcyjne salony i apartamenty panny Doroty von Eschenbach; lewą stronę zajmowała służba.
Dopiero w swym gabinecie młody pań się zatrzymał, usiadł w fotelu i ziewnął po raz setny.
- Aaaa... szklankę jerezu, Urbanie!
Nim skończył ziewnięcie, rozkaz był spełniony. Wypił wino, otarł wąsy i sięgnął opieszałe po stos listów na stole.
- Że też tym ludziom nigdy nie zbraknie konceptu i atramentu! - mruczał niecierpliwie. - Prawda, że te wszystkie miłe misywy śpiewają dwa psalmy: pieniędzy i miłości! Aaaa... Herbert się zgrał... Lidia chce brylantowych kolczyków. Idiotyczne istoty!
- Daj mi tu papieru i pióra, Urbanie!
Przez zielone story gabinetu brzask się wdzierał - hrabia wyglądał haniebnie zmęczony.
Nagryzmolił spiesznie dwa bileciki, położył adres i skinieniem wezwał bliżej lokaja.
- Listy te odeślesz zaraz, a tamte spalisz, oprócz tego jednego. Przygotuj pistolety i szpadę... Będę się bił... Ale milczeć o tym! Nie budź mnie pod żadnym pozorem, choćby się paliło, chyba gdy ci panowie przyjdą. Nikogo zresztą nie przyjmować, zwłaszcza kobiet. Rozumiesz?
Lokaj skłonił się w milczeniu. Odzywał się tylko w nadzwyczajne] potrzebie z konieczności. Hrabia ledwie się rozebrał, już spał. Uleciały mu z myśli piękne panie, niemiecki honor, pojedynki; pojedynku tego nie oddałby za uścisk hrabiny Aurory!

Początek formularza

 

 

 

Dół formularza


INDEX

SPIS GIER

 

 

Początek formularza

 

 

 

Dół formularza

Maria Rodziewiczówna
Między ustami a brzegiem pucharu

II

Wentzel Croy-Dülmen od dzieciństwa był panem swej woli i czynów. Wprawdzie ojciec naznaczył mu opiekuna, starego towarzysza broni i sąsiada, majora Koop, i opiekunkę, ciotkę Dorę, ale opieka to była - pożal się Boże.
Że fundusz nie zginął - zawdzięczał to tylko swemu ogromowi; że wyrostek się nie zmarnował zupełnie - to było cudem opatrzności niebieskiej.
Major Koop i ciotka Dora zjeżdżali się niekiedy, opowiadali sobie okropne wybryki wychowańca, wznosili oczy i ręce do nieba, wzdychali, radzili i rozjeżdżali się do swych zajęć: major do swych dóbr nad Renem, ciotka do modłów i ofiar nabożnych. Rady nie było żadnej. Wentzel dbał o nich tyle, co o popiół z cygara. Od dziecka położenie społeczne popchnęło go w sfery aiystokracji; kolegował z synami najwyższych rodów, bawił się po pierwszych salonach. Młodzieniaszka, pięknego jak Apollo, porwały kobiety - zepsuły do gruntu.
Nie był nigdy dzieckiem, a młodym duszą może ledwie parę miesięcy.
Cudem olbrzymich zdolności odbył szkoły i uniwersytet, wstąpił do wojska, z wo^ny francuskie] wyniósł żelazny krzyż i parę blizn - i wystąpił z czynnej służby.
Nudziło go wszystko po pewnym czasie; kariery nie szukał, celu nie miał w życiu, nie rozumiał potrzeby pracy. Był hulaką wielkoświatowym, pełnym form i delikatności: pod maską króla salonów kryl się cynik bez żadnych zasad, nie szanujący nikogo i niczego, lekceważący świat cały dumny swą potęgą i magnetycznym urokiem.
Należał do kilku klubów, miał przyjaciół, ile było młodzieży w stolicy; kochały go wszystkie kobiety.
Był najzupełniej z losu zadowolony.
Major Koop i ciocia Dora byli dlań nudną miskturą, jak się wyrażał.
Słuchał ich rad i perswazyj, jak się słucha owadów podczas sjesty poobiedniej.
Majora Koop zagadywał pytaniem o owcach i winie, ciotce znosił cukierki i płacił bez liku na misje jezuickie.
Staruszkę jednak było trudniej ułagodzić. Żyjąc w stolicy, słyszała więcej niż major, widziała mnóstwo podejrzanych osób i stosunków; stare damy z arystokracji składał w jej łaskawe uszy wszystkie plotki i skandale obiegając Berlin z winy jej siostrzeńca. Ultramontańska jej dusza wezbrała zgrozą, patrzała na Wentzla jak na lokatora piekieł, mieszkanie jego obchodziła z daleka niby Sodomę, suszył piątki, odprawiała dewocje, składała ofiary - wszystko bezskutecznie.
Hrabia nie miałby nigdy spokoju w domu, gdyby nie to, że ciotka, przy całym zgorszeniu i zgrozie, miała słabość dla swego "chłopaka", jak go zawsze zwała.
Za oczami była silną, w oczy oburzenie jej topniało, gniew niknął - piękny panicz ogarnął i ją swym urokiem.
Zresztą Croy-Dülmen w życiu swym hulaszczym mało miał czasu i ochoty na stosunki z ciotką. Bytność jego we frontowym domu należała do wypadków nadzwyczajnych, witanych z zachwytem, wspominanych bardzo długo. Robił swą obecnością łaskę staruszce.
Był to więc dla niej radosny ranek, gdy lokaj oznaj mił, że hrabia zaprasza się do niej na kawę. Zakrzątnęła się żywo, by go ugościć; rozpędziła całą służbę - nie mogła dobrać ciast i zakąsek. Nie przeczuwała, że jej "chłopaka" zbudzili lak wcześnie dwaj sekundanci z warunkami pojedynku. Urban przygotowywał broń. Wentzel po odejściu kolegów coś pisał przy biurku, gwiżdżąc wojskową pobudkę. Czuł się w obowiązku pożegnania opiekunki.
Na odchodnym zawołał lokaja.
- Idź na Friedrichstrasse numer 5, koło skweru, weź listę lokatorów, wywiedz się u stróża o młodą damę, która dzisiejszej nocy wychodziła na miasto. Rozumiesz? Każ przy tym założyć konie, a list ten oddaj hrabiemu Michałowi Schöneich. Jeżeli kto się zjawi, uwiadomisz mnie u pani. Verstanden?
- Zu Befehl, Heu Graf!
Wentzel się ubrał i zszedł do ciotki. Pojedynek był naznaczony na poobiedzie, w lasku o parę stacyj za stolicą. Było zaledwie czasu na śniadanie i parę wizyt.
Ciotka Dorota przyjęła swego jawnogrzesznika w swym saloniku, ucałowała go w głowę i oczy, posadziła u zastawionego stołu.
Położył przed nią list.
- Przez pomyłkę znalazł się u mnie. Poznaję pismo majora. Ta częsta korespondencja, ciociu, mocno się wydaje podejrzaną! - rzekł śmiejąc się.
- Żartuj zdrów! Pisujemy o tobie, chłopaku! Jedz tymczasem. Bardzom ci rada.
- Co to ciocia haftuje - tak zawzięcie? Oczy trzeba stracić nad taką dłubaniną.
- To Panu Bogu na chwałę... stuła na twój ślub, chłopaku.
- Po cóż ten pośpiech gorączkowy? Zbutwieje cioci robota. Szkoda!
Panna Dora von Eschenbach wzniosła do sufitu spiczasty nos i szkła okularów i westchnęła żałośnie.
Wentzel popił ten srogi wyrok na stułę łykiem kawy i zaśmiał się.
- To westchnienie, ciociu, było brzemienne krytyką i potępieniem. Czego cioci się chce? Towarzystwa jakiej książęcej peroneli niby mojej żony? Niech ciocia sobie wy pisze tuzin dam próżniaczek do kompanii. A może ciocia lubi dzieci? Możemy z misji sprowadzić parę chińskich bachurów Obejdzie się to wszystko bez współudziału mej osoby!
- Wentzel, Wentzel! Żartujesz ze świętych rzeczy. Każdy porządny człowiek musi się ożenić!
- Każdy porządny człowiek powinien unikać poufałości z kobietami! Nieprawdaż, ciociu?
- No, tak, zapewne... są grzechy...
- Z tego wynikające. Słyszałem o tym. Otóż ja nie chcę mieć grzesznych stosunków. Nie chcę się starać, oświadczać, bo to, widzi ciocia, doprowadza do uścisku dłoni, do gorących spojrzeń, do pocałunków. Ergo, ja się boję żenić, bo to... niemoralne!
Miał minę mistyczno-zgorszoną.
Ciotka Dorota pokręciła głową.
- Ach! Boże! - westchnęła znowu.
- Zamiast wzdychać, proszę zajrzeć do listu majora. O żeniaczce nie warto myśleć, bo ja się pojedynkuję za parę godzin... i może być... caput.
- Co ty?!... Jezusie, Mario! Znowu?!,.. Co miesiąc się bijesz... Ach, ja nieszczęśliwa! Co to będzie, co to będzie!
- Nic nie będzie! Na co ciocia wzywa imienia boskiej nadaremno! Wszakżem nie baran na rzeź. Czy mogę zapalić papierosa?
Nic nie odrzekła, bo zanosiła się od płaczu, lamentując przerywanym głosem.
Hrabia pokiwał głową.
- Otóż macie kobiety! I ciocia chce, żebym jeszcze drugą sprowadził do duetu! Jedna po siostrzeńcu, druga po mężu... ładny koncert!
Staruszka z żałości rozgniewała się.
- Tak, tak, kobiety! Gadaj to komu innemu. Masz mnie za tak naiwną! Wiem wszystko! Może to nie o jeddną z tych bezecnic stawiasz życie na kartę! Gdzie gromy niebieskie na te szkaradnice, Magdaleny, Samarytanki! Czemu ich nie pławią i nie palą, nie piętnują żelazem! Sodoma, Gomora!
- Gwałtu! Z cioci byłby istny Torquemada! Aż mnie dreszcz chwyta!
Hrabia się śmiał z całego serca, ale panna Dorota puściła wodze swej boleści i oburzeniu.
- Zginiesz przez nie, jeśli się nie upamiętasz, nie ożenisz nie będziesz domu pilnował! Okropność! Zabiją cię!
- Ciocia mnie ma ťza niepospolitego gamonia! Nie myślę ginąć za byle co! Ale kiedy ciocia mi wymyśla, to zmykam. Sądziłem, że znajdę pochwałę i zachętę, a tu łzy! Fe, ciociu, c'est mauvais genie!.
Wstał i pochylił się nad jej ręką.
- No, zgoda! Proszę się rozchmurzyć. Biję się nie o żadną Samarytankę, jak to ciocia nazywa, ale o to, że Wilhelm Wertheim nazwał...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin