Antologia - Kroki w nieznane 6.rtf

(1968 KB) Pobierz

Antologia - Kroki w nieznane

Tom 6

Pl -1976


Od redakcji

 

 

Kolejny tom “Kroków w nieznane” otwierają klasyczne już opowiadania Clarke'a i Keyesa. Oba weszły do monumentalnego wydawnictwa “Science Fiction Hall of Fame” - antologii najlepszych opowiadań w historii fantastyki naukowej, wytypowanych przez amerykańskich autorów. Arthur C. Clarke, człowiek o ogromnej skali zainteresowań i rozległej wiedzy, jeden z pionierów astronautyki, występuje również po raz drugi - jako futurolog. “Ryzyko prorokowania” to rozdział 2 jego głośnej (i zasługującej na wydanie w całości) książki “Profile przyszłości”. Clarke przeprowadził tu interesujący eksperyment myślowy: przed przystąpieniem do rozważań o przyszłości postarał się wniknąć w przyczyny błędów popełnionych przez niektórych proroków w przeszłości.

Odmienny styl fantastyki reprezentuje Brytyjczyk, urodzony w 1936 roku J. C. Bollard, jeden z ojców “nowej fali”. Jego poetyckie, mroczne obrazy wyrażające nastroje zagrożenia i przeczucie nieuchronnej klęski na długo pozostają w pamięci. Jak powiedział jeden z krytyków, “jego opowiadania docierają do nas z wyjątkową natarczywością, jak listy z butelek wrzuconych do oceanu, listy wymagające natychmiastowej odpowiedzi”.

Brytyjską fantastykę reprezentuje również Bob Shaw, bardzo interesujący autor średniego pokolenia, znany już naszym czytelnikom ze swego słynnego opowiadania “Światła minionych dni”, oraz John Brunner, autor wielu opowiadań i powieści, z których najbardziej znana “Stand on Zanzibar” daje panoramiczną wizję przeludnionego świata przyszłości.

James Blish jest autorem bardzo popularnym i cenionym na terenie anglojęzycznej fantastyki. Jego dowcipne i okrutne opowiadanie ze szczególną jaskrawością uświadamia problem przeludnienia.

R. A. Lafferty, jeden z najciekawszych autorów amerykańskiej science fiction, jest samoukiem z Oklahomy. Lafferty nie potrzebuje odległych planet jako tła do swoich fantazji - miejscem akcji jego opowiadań jest nasz świat, ale odbity w wyobraźni poety czy dziecka, świat pełen tajemniczych znaków i zagadkowych powiązań. Ulubionymi jego bohaterami są Indianie, Cyganie i nieznośne genialne dzieci, w których szkolą nie zdołała jeszcze zabić całościowego, magicznego widzenia świata.

Dobiegający czterdziestki Barrington Bayley jest autorem dotychczas nie znanym polskiemu czytelnikowi. Opowiadania fantastyczno-naukowe publikował pod różnymi pseudonimami od piętnastego roku życia. Bayley ma swój bardzo wyrazisty styl, wynikający z połączenia poetyckiego, nostalgicznego nastroju z wyrazistym i oryginalnym - to jest nie ogranym w literaturze fantastycznej - pomysłem naukowym.

Radziecka fantastyka poniosła ostatnio ciężkie straty: zmarli w pełni sił twórczych Iwan Jefremow oraz autor bardzo lubianych także przez polskich czytelników opowiadań - Ilja Warszawski. W krótkich formach na czoło wysunął się Kirył Bułyczow, który stworzył własny styl z połączenia realistycznej obserwacji obyczajowy, humoru i fantastyki. Jego ciekawa twórczość zostanie wkrótce przedstawiona szerzej oddzielnym tomem.

Niejednokrotnie już tłumaczony Dymitr Bilenkin to miniaturce “Nie zdarza się” doskonale ilustruje pewien, niestety dość rozpowszechniony, styl myślenia, pretendujący do miana naukowego.

Tradycyjną, kosmiczną fantastykę reprezentują opowiadania Puchowa. “Wyprawa myśliwska” wzbogaca katalog kosmicznych potworów, proponowany przez innego radzieckiego autora - Wolina. l wreszcie opowiadania rodzime, bardzo zróżnicowane stylistycznie. Obok autorów znanych i wypróbowanych, jak Konrad Fiałkowski - prezentujący początek interesująco zapowiadającej się powieści - i Janusz Zajdel, przedstawiamy dwóch młodych autorów.

Zbigniew Prostak z Przemyśla zwraca uwagę umiejętnością konstruowania fabuły tradycyjnego opowiadania, zaś Krzysztof Malinowski, znany dotychczas głównie jako tłumacz, pisze fantastykę eksperymentującą i awangardową, przypominającą doświadczenia nie tłumaczonego u nas Harlana Ellisona.

 


Arthur C. Clarke - Dziewięć miliardów imion Boga

 

 

- Hm, to trochę niecodzienna prośba - zauważył powściągliwie dr Wagner. - O ile mi wiadomo jest to pierwszy przypadek, by kogokolwiek poproszono o zainstalowanie komputera w klasztorze tybetańskim. Nie chcę być posądzony o wścibstwo, ale pragnąłbym mieć pewność, że pańska... hm... instytucja w istocie będzie miała użytek z takiej maszyny. Czy mógłby mi pan bliżej wyjaśnić, do czego zamierzacie jej użyć?

- Z przyjemnością - odparł lama, poprawiając jedwabną szatę i z namaszczeniem odkładając suwak logarytmiczny, którego używał do podręcznych rachunków.

- Wasz “Mark V” jest zdolny przeprowadzać wszelkie procedury obliczeniowe z dokładnością do dziesięciu cyfr znaczących. Jednakże w naszej pracy interesują nas nie cyfry - lecz litery. Chcielibyśmy więc, abyście tak zmodyfikowali obwody wyjściowe, by maszyna mogła drukować kolumny słów, nie liczb.

- Niezupełnie rozumiem...

- Jest to projekt, nad którym pracujemy już od trzech stuleci, a praktycznie od chwili założenia naszego klasztoru. W pewnym sensie przedsięwzięcie to jest obce waszemu sposobowi myślenia, mam przeto nadzieję, że przyjmie pan moje wyjaśnienia bez uprzedzeń.

- Naturalnie.

- Otóż w gruncie rzeczy sprawa jest prosta. Sporządzamy listę, która będzie zawierać wszystkie możliwe imiona Boga.

- Proszę?...

- Mamy powody, by wierzyć - ciągnął z niezmąconym spokojem lama - że wszystkie te imiona mogą być zapisane przy użyciu nie więcej niż dziewięciu liter pewnego alfabetu, który sami wynaleźliśmy.

- I to właśnie robicie od trzech wieków?

- Tak. Wedle naszych oszacowań miało to zająć jeszcze około piętnastu tysięcy lat.

- Och... - dr Wagner sprawiał wrażenie nieco zaskoczonego. - Teraz rozumiem, dlaczego chce pan wynająć jedną z naszych maszyn. Ale, dokładniej rzecz biorąc, co by miało być celem tego przedsięwzięcia?

Lama zawahał się przez ułamek sekundy i Wagner przestraszył się, że go uraził. Jeśli jednak nawet tak się stało - tamten w niczym nie dał tego po sobie poznać.

- Może pan to uważać za obrzęd, ale stanowi to fundamentalny element naszej wiary. Cała mnogość imion Najwyższej Istoty: Bóg, Allach, Jehowa i tak dalej - wszystko to tylko etykietki, które wynalazł człowiek. Wiąże się to z dość trudnym problemem natury filozoficznej, którego nie będę tu dyskutował. Ważne jest to, że gdzieś, pośród wszystkich możliwych kombinacji liter, które można utworzyć, są i takie, które można by określić mianem prawdziwych imion Boga. Wszystkie te imiona, stosując systematyczną permutację liter, próbowaliśmy właśnie wypisać.

- Rozumiem: zaczęliście od AAAAAAAAA... i zmierzacie aż do ZZZZZZZZZ...

- Tak. Dokładnie tak, chociaż my stosujemy nasz własny, specjalny alfabet. Oczywiście zmodyfikowanie elektrycznych maszyn do pisania tak, by mogły sobie z tym poradzić, jest sprawą trywialną. Bardziej interesujące jest tu, rzecz jasna, skonstruowanie odpowiednich obwodów wyjściowych, przeznaczonych do eliminowania jakichś niepoważnych kombinacji. Tak na przykład, żadna litera nie powinna się w jednym imieniu pojawiać częściej niż trzy razy pod rząd.

- Trzy? Oczywiście miał pan na myśli dwa...

- Nie. Właśnie trzy. Obawiam się, że wymagałoby to zbyt długich wyjaśnień, nawet gdyby pan rozumiał nasz język.

- Z pewnością - skwapliwie zgodził się Wagner. - Proszę, niech pan mówi dalej. - Na szczęście adaptowanie waszego komputera do tego rodzaju pracy jest chyba sprawą prostą. Jeśli raz go zaprogramować, może cyklicznie permutować każdą literę i drukować wynik. To, co nam zajęłoby piętnaście tysięcy lat, można będzie zrobić w sto dni.

Do świadomości Wagnera nie docierały już prawie z dołu donośne odgłosy tętniącej życiem manhattańskiej ulicy. Był w innym świecie - w świecie prawdziwych, nie sporządzonych ludzką ręką, gór. Hen, wysoko w swoich odległych gniazdach ci mnisi trwali cierpliwie przy swej pracy, pokolenie po pokoleniu wypisując swą listę nonsensownych słów. Czyż ludzkie szaleństwo ma jakąś granicę?...

Nie, nie mógł sobie jednak pozwolić na żadną tego rodzaju aluzję. Klient zawsze ma rację... - Niewątpliwie - odparł doktor - możemy zmodyfikować “Marka” tak, by drukował tego rodzaju listę. O wiele bardziej martwi mnie sama kwestia instalacji i zasilania komputera. Dostanie się o tej porze do Tybetu nie wydaje mi się sprawą prostą.

- My się tym zajmiemy. Fragmenty komputera są dostatecznie małe, aby móc je przetransportować drogą powietrzną. Jest to jeden z powodów, dla których wybraliśmy właśnie waszą maszynę. Jeśli tylko jest pan w stanie dostarczyć ją do Indii, my już się zatroszczymy o przeniesienie jej dalej.

- I chciałby pan również wynająć dwóch naszych inżynierów?

- Tak, na te trzy miesiące, w ciągu których powinien być zrealizowany cały projekt.

- Nie wątpię, że personalny to załatwi. - Dr Wagner zapisał coś w notatniku na biurku. - Są jeszcze dwie sprawy...

Zanim skończył zdanie, lama dobył niewielki kawałek papieru. - Tu jest czek do realizacji z naszego konta w Banku Azjatyckim.

- Dziękuję. Wygląda na to, że stanowi... tego... zupełny ekwiwalent. Druga sprawa jest tak trywialna, że aż się wahałem, czy o niej wspominać. Ale, wie pan, to aż dziwne, jak często rzeczy oczywiste uchodzą naszej uwagi. Jakie macie źródło energii elektrycznej?

- Generator Diesla. Daje moc pięćdziesięciu kilowatów przy napięciu stu dziesięciu woltów. Zainstalowano go jakieś pięć lat temu i pracuje zupełnie niezawodnie. Uczynił klasztorne życie o wiele przyjemniejszym - ale oczywiście zainstalowano go przede wszystkim z myślą o zasilaniu silników, napędzających młynki modlitewne.

- Oczywiście - przytaknął skwapliwie Wagner. - Powinienem był od razu o tym pomyśleć.

 

Widok ze skalnej terasy przyprawiał o zawrót głowy. Ale po jakimś czasie można się przyzwyczaić do wszystkiego. Po trzech miesiącach nie robiły już na Hanleyu wrażenia ani wiodące w otchłań półkilometrowe przepaści, ani odległe szachownice pól w dolinie. Przechylił się przez poręcz ku wypolerowanym przez wiatr głazom i ponuro wpatrywał się w szczyty gór; nigdy nie zadał sobie nawet trudu, by poznać ich nazwy.

“To jest najbardziej zwariowana historia - pomyślał - w jakiej kiedykolwiek brałem udział”. “Projekt Shrangrila” - jak to ktoś ochrzcił w laboratoriach. Od tygodni już wypluwał “Mark” hektary papieru, pokrytego tym dziwacznym szwargotem. Cierpliwie, uparcie przegrupowywał litery i zestawiał je we wszelkie możliwe kombinacje, wyczerpując każdą klasę przed przystąpieniem do następnej. Ponieważ wstęgi papieru nieprzerwanie wynurzały się z elektrycznych maszyn do pisania, mnisi pieczołowicie przycinali je i składali w olbrzymie księgi.

W ciągu następnego tygodnia - jeśli tylko niebiosa okażą się łaskawe - powinni to skończyć. Hanley nie rozumiał tylko, co mnichom strzeliło do głowy, że ograniczyli się jedynie do słów dziewięcioliterowych, a nie zafundowali sobie dłuższych: dziesięcio - dwudziesto - czy stuliterowych.

Jak zmora prześladowała go myśl, że coś w ich planach może się nagle zmienić i wtedy ten ich najwyższy lama (którego naturalnie nazwali Sam Jaffe, chociaż ani odrobinę nie był do tamtego podobny) mógłby nagle dojść do wniosku, że projekt zostanie przedłużony choćby i do 2060 roku pańskiego.

Usłyszał łoskot ciężkich, drewnianych drzwi, które zatrzasnął wiatr. Na taras wyszedł Chuck. Jak zwykle palił jedno ze swoich cygar, które zyskały mu tak wielką popularność wśród mnichów; tamci zresztą, jak się zdaje, skwapliwie korzystali z wszelkich przyjemności życia. Jedno należało im przyznać: może oni byli szaleni, ale nie byli purytanami. Choćby te częste wycieczki, które sobie urządzali w dół, do wioski... - Słuchaj, George - powiedział z przejęciem Chuck - dowiedziałem się czegoś! Będą kłopoty...

- Co jest? Maszyna siadła? - To było najgorsze, co mógł sobie George wyobrazić. Oznaczało bowiem opóźnienie ich powrotu, a nic nie byłoby straszniejsze. W porównaniu z tym, co czuł teraz, nawet wpatrywanie .się w reklamy telewizyjne wydawało się piciem nektaru. Przynajmniej czułoby się jakąś więź z domem.

- Nie, nic z tych rzeczy - Chuck usadowił się na poręczy. Było to coś niezwykłego, bo zwykle bał się, że spadnie. - Właśnie odkryłem, o co w tym wszystkim chodzi.

- Jak to? Wydawało mi się, że wiemy.

- Jasne! Wiedzieliśmy, co mnisi próbują zrobić. Ale nie wiedzieliśmy dlaczego! To jest najbardziej pomylona rzecz...

- No wyduśżę wreszcie!

- ...więc stary Sam właśnie puścił farbę. Znasz ten jego zwyczaj wpadania każdego popołudnia, żeby popatrzeć, jak mu się kotłują te jego papiery. No więc tym razem wyglądał na podekscytowanego, jeśli oni w ogóle są do tego zdolni. Kiedy mu powiedziałem, że to jest właśnie ostatni cykl, zapytał mnie - z tym swoim śliczniutkim angielskim akcentem - czy mnie kiedyś nie ciekawiło, co oni chcą zrobić. “Jasne” - powiedziałem. I wtedy mi wszystko powiedział.

- Jedź dalej.

- No więc oni wierzą, że jak już wypiszą wszystkie te imiona Pana - a liczą, że będzie tego dziewięć miliardów - boski cel zostanie osiągnięty. Rodzaj ludzki skończy wszystko, co miał tu do zrobienia i nie pozostanie już nic do szukania na Ziemi. Doprawdy, ten pomysł wygląda mi na bluźnierstwo.

- No i czego oni w związku z tym spodziewają się po nas? Że popełnimy samobójstwo?

- Nie ma potrzeby. Kiedy lista zostanie zakończona, Bóg zstąpi tu, zwinie ten cały interes i... koniec zabawy!

- Ach, kapuję. Znaczy: jak skończymy robotę, to nastąpi koniec świata!

Chuck zaśmiał się nerwowo.

- Fakt, to jest właśnie to, co powiedziałem Samowi. I ty wiesz? Popatrzył na mnie jakoś mętnie, jak na głupka, i powiedział: “To nie będzie nic tak trywialnego”...

George rozważał to przez chwilę.

- To się właśnie nazywa mieć szerokie spojrzenie na sprawę - powiedział wreszcie z godnością. - Dobrze, więc przypuszczasz, że powinniśmy w związku z tym coś zrobić? Nie wydaje mi się, żeby nam to robiło jakąkolwiek różnicę. Poza tym, my już wiedzieliśmy, że są pomyleni.

- No dobra, ale nie rozumiesz, co się może stać? Kiedy oni skończą tę listę i mimo to nikt nie zatrąbi na Sąd Ostateczny - czy na coś, czego oni się tam spodziewają - możemy im podpaść! To jest nasza maszyna. Ani odrobiną nie podoba mi się taka perspektywa.

- Rozumiem - powiedział wolno George. - Wstrzeliłeś się w dychę. Ale takie rzeczy już się zdarzały, sam wiesz. Jak byłem dzieckiem, to tam, u siebie w Luizjanie, mieliśmy pomylonego kaznodzieję. Raz powiedział, że w następną niedzielę będzie koniec świata. Ludzie mu uwierzyli, posprzedawali nawet swoje domy. No i jak nic się nie stało, to wcale nie wybrzydzali, jak byś się tego spodziewał. Doszli po prostu do wniosku, że się pomylił w swoich obliczeniach i nadal w to wierzyli. Podejrzewam, że niektórzy z nich wierzą w to do dziś.

- Tak, tylko że zapomniałeś zdaje się, że tu nie jest Luizjana. I jest nas tylko dwóch - przeciwko setkom mnichów. Lubię ich nawet i żal mi będzie starego Sama, jak mu to dzieło jego życia nie wypali, ale mimo wszystko wolałbym być wtedy gdzie indziej.

- Ja marzę już o tym od tygodni. Ale nic tu się nie da zrobić, dopóki nie dobiegnie końca kontrakt i nie przyleci samolot, żeby nas stąd zabrać.

- Oczywiście - powiedział w zamyśleniu Chuck. - Ale może by tak jakiś maleńki sabotażyk...

- Cholerę, a nie sabotaż! To by tylko pogorszyło cały ten interes!

- Nie wiesz jeszcze, co mam na myśli. Popatrz na to tak: jeśli maszyna będzie pracować w dotychczasowym, dwudziestogodzinnym wymiarze godzin, powinna skończyć robotę za cztery dni. A samolot będzie dopiero za tydzień. Okay - więc wszystko, co należałoby zrobić, to wyszukać podczas jednego z planowych przeglądów jakiś element, który trzeba by niby wymienić. Rozumiesz: coś, co przeciągnęłoby obliczenia jeszcze o parę dni... Oczywiście, naprawilibyśmy to, tyle że bez pośpiechu. Jeśli robotę umiejętnie rozłożyć w czasie, to można tak wycelować, że w chwili, kiedy im będzie wyskakiwać ostatnie imię z tego ich spisu - my będziemy już na dole, na lądowisku. Wtedy już nas nie będą mogli złapać.

- Nie podoba mi się to - powiedział George. - Nigdy jeszcze czegoś takiego nie zrobiłem w robocie. Zresztą mogliby zacząć coś podejrzewać. Nie, nie, ja tu spokojnie dosiedzę do końca i pogodzę się ze wszystkim, co się zdarzy.

 

- Nadal mi się to nie podoba - powiedział George w siedem dni później, kiedy niestrudzone himalajskie kuce niosły ich krętą drogą w dół. - I nie myśl, że wieję stąd ze strachu. Głupio mi tylko z powodu tych biednych, starych facetów i nie chciałem być wśród nich, kiedy zrozumieją, jacy byli naiwni. Ciekaw jestem, jak to przyjmie Sam.

- To dziwne - powiedział Chuck - ale jak mu dzisiaj powiedziałem “good-bye”, to nagle odniosłem wrażenie, że on doskonale wiedział, że wiejemy. I że go to w ogóle nie obchodziło, bo wiedział, że maszyna pracuje jak trzeba i rychło skończy robotę. Poza tym... no jasne, dla niego po prostu nie ma już żadnego Poza Tym... George odwrócił się w siodle i spojrzał w górę. To była ostatnia okazja, żeby ogarnąć wzrokiem cały klasztor.

Na tle rozczerwienionego łuną późnego zachodu nieba wyraźnie rysowały się kanciaste sylwety zabudowań klasztornych, przycupniętych do skał. Gdzieniegdzie, niby w bocznych lukach oceanicznego liniowca - połyskiwały nikłe światła. Oczywiście światła elektryczne, zasilane z tego samego co i “Mark V” źródła. “Jak długo jeszcze? - przemknęło George'owi przez głowę. - Czy roztrzaskają potem komputer, zawiedzeni, przepełnieni goryczą? Czy po prostu spokojnie zasiądą, by rozpocząć od nowa swoje obłąkańcze rachunki?”

Dokładnie wiedział, co się tam teraz w górze działo. Dalajlama i jego asystenci, ubrani w jedwabne szaty, siedzieli studiując wydruki komputera. Młodsi mnisi odbierali je z maszyn do pisania i składali w potężne woluminy. Nikt nic nie mówił. Jedynym dźwiękiem był nieprzerwany, jak ulewa, stukot czcionek elektrycznych maszyn do pisania. Sam “Mark” pracował w zupełnym milczeniu. A przecież w jego trzewiach w ciągu sekundy dokonywały się tysiące operacji. “Trzy miesiące takich obliczeń - pomyślał George - wystarczyły, żeby człowiek zaczął gryźć ściany!”

- Jest! - wykrzyknął Chuck wskazując ręką w dół, na lądowisko w dolinie. - Czyż nie jest cudowny?

“Jasne, że cudowny” - przytaknął w myślach George. Stary, sfatygowany DC3 spoczywał u końca pasa startowego jak delikatny, srebrny krzyżyk. Za dwie godziny zabierze ich ku wolności. W świat zdrowych zmysłów! Ta myśl upijała teraz bardziej niż najmocniejsza wódka. George pozwolił jej krążyć po głowie, podczas gdy kuc wytrwale, ciężko zstępował w dół zbocza.

Nad nimi zawisła już rychliwa himalajska noc. Na szczęście droga była dobra, jak zresztą i inne w tym rejonie. No i obaj mieli pochodnie. Nie było więc najmniejszego niebezpieczeństwa, może tylko dokuczało trochę zimno. Niebo nad głową było zupełnie czyste - płonęło bliskimi przyjaznymi gwiazdami.

“Przynajmniej nie ma obawy - pomyślał George - że pilot nie będzie mógł wystartować z racji złych warunków atmosferycznych”. To była jedyna rzecz, o jaką można by się było jeszcze martwić.

Zaczął śpiewać, ale po chwili dał spokój. Onieśmieliła go majestatyczna, wyniosła sceneria gór, otaczających go - niczym białokapture duchy - ze wszystkich stron. Spojrzał na zegarek.

- Powinniśmy tam być za jakąś godzinę - rzucił przez ramię do Chucka. Po chwili dodał: - Ciekaw jestem, czy już skończyli. Powinni jakoś teraz...

Chuck nie odpowiadał, więc George odwrócił się w siodle. Dojrzał tylko twarz Chucka - biały owal, zwrócony ku niebu. - Patrz! - szepnął Chuck i George przeniósł wzrok na nieboskłon. (Na wszystko jest zawsze ostatnia chwila).

Tam, nad ich głowami, bezdźwięcznie gasły gwiazdy.

Przełożył z angielskiego Krzysztof W. Malinowski


Daniel Keyes - Kwiaty dla Algernona

 

 

dziennik postępuw l - 5 mażec 1965

Dr Strauss muwi że teraz to powinienem spisywać fszystko co się zdąży. Każdą żecz. Nie wiem czemu ale on muwi że to ważne bo wtedy oni zobaczą czy ja się nadaje. Chociaż ja wieże że się nadaje. Panna Kinnian muwi że oni może zrobią ze mnie mondrego człowieka. Chciał bym być mondry. Nazywam się Charlie Gordon. Mam 37 lat. Dwa tygodnie pszed tym były moje urodziny. Nie mam nic więcej do na pisania tak że chyba na dziś skończę.

 

dziennik postępuw 2 - 6 mażec.

Miałem dzisiaj test. Chybam go zawalił i po mojemu to oni nie będą mię chyba teraz chcieli użyć. To było tak że taki fajny człowiek był w pokoju i miał kilka białych dekturek z atramętem takim rozlanym na fszystkich. I powiedział Charlie muw co widzisz na tym. Bałem się okropnie chociaż miałem w kieszeni moją kruliczą łapkę bo jak byłem mały to zawsze zawalałem testy w szkole i potem je zalewałem atramętem. No to mu powiedziałem że widzę kleks. On powiedział że tak no to się poczułem pewniej. Myślałem że to fszystko ale jakem wstał to on mię zaczyniał. Powiedział teraz se siadnij Charlie bośmy jeszcze nie skończyli. Potem to już dobże nie pamiętam ale on chciał żebym mu powiedział co widzę w tym atramęcie. Niczegożem tam nie widział ale on powiedział że tam są jakieś obraski i że inni to je widzieli. Notom na prawdę prubował je zobaczyć czymałem tą kartkę blisko potem daleko a potem mu powiedziałem że jak ja bym miał moje okulary to bym pewnie mug zobaczyć lepiej bo tak normalnie to ja nosze okulary jak oglondam filmy albo telewizje. Ale powiedziałem one są w pszedpokoju. To mi je dali. To ja zapytałem czy bym nie inug jeszcze raz popaczeć na tą kartkę. Powiedziałem mu że się założę że teraz to zobaczę to samo oo inni widzieli. Okropnie się starałem ale dalej nie widziałem żadnych obraskuw tylko atramęt. No to mu powiedziałem że może mi czeba nowych okularuw. A on napisał coś na papieże i się pszestraszyłem że za waliłem test. Powiedziałem że to były bardzo fajne plamy z takimi małymi kropkami na o koło. Powiedziałem proszę Pana to ja jeszcze raz po prubuje. Cza mi było na to kilka minut bo czasami to ja nie jestem za szypki. Czytam też wolno w klasie Panny Kinnian tej dla nie dorozwiniętych. Ale bardzo się staram. To on mi dał szansę z innom kartkom. Na niej to były 2 rodzaje takich atramętowych plam czerwone i niebieskie. To był bardzo fajny gość i muwił wolno tak jak Panna Kinnian muwi i powiedział mi że to był dorszak. Powiedział ludzie widzom w tym atramęcie rużne żeczy. To ja powiedziałem niech mi Pan pokaże gdzie. On powiedział po myśl. To ja mu powiedziałem że myślę że oni tam widzą atramęt ale to też nie było dobże. A on powiedział co ci to pszypomina wymyś coś. Zanikłem oczy na długo żeby coś znaleść. Powiedziałem mu że to może być takie piuro wieczne z atramętem co się z niego wylewa na obrus na stole. To on wstał i wyszed. Tak sobie myślę że chyba nie zdałem tego testu dorszaka.

 

dziennik postępuw 3 - 7 mażec.

Dr Strauss i Dr Nemur muwili że to nie ma sprawy ztymi kleksami. Powiedziałem im że to nie ja po plamiłem atramętem te kartki no to niemogłem w tym atramęcie nic widzieć. Oni powiedzieli że może mię jednak użyją. Powiedziałem że Panna Kinnian to nigdy nie dawała mi testuw jak ten tylko takie na muwienie i pisanie. Powiedzieli że Panna Kinnian powiedziała że ja to jestem naj lepszy jej uczeń w wieczorowej szkole dla dorosłych. Bo ja się naj bardziej staram i na prawdę chcę się uczyć. Powiedzieli że to fajno że ja sam chciałem i sam po szedłem do wieczorowej szkoły dla dorosłych. Jakeś ty ją Charlie znalaz zapytali. Powiedziałem żem pytał ludzi gdzie mam iść żeby się na uczyć dobże czytać i pisać i kturyś mi powiedział. To oni zapytali czemuś ty się teraz zgodził na to. Powiedziałem im że to dla tego że całe życie chciałem być taki mondry a nie gupek. Ale to okropnie trudno być mondry. A oni powiedzieli wiesz że to będzie prawdobnie czasowe. To ja powiedziałem że jasne że wiem. Że mi to powiedziała Panna Kinnian. I że to nic że boli. Potem to miałem dzisiaj jeszcze gupsze testy. Taka miła Pani co mi je robiła powiedziała mi jak się je nazywa i ja zapytałem jak się to pisze bo ja bym to za pisał w moim DZIENNIKU POSTĘPUW. TEMATYCZNY TEST APERCEPCJI. Nie znani 2 słuw ale wiem, co to test. Musi się go sdać albo się dostanie złe noty. Ten test wyglądał łatfo bo było widać obraski. Tylko że teraz to ona nie chciała że bym jej muwił jakie to obraski. Tom całkiem zgłupiał. Powiedziałem że ten gość fczoraj inuwił że bym mu powiedział co widzę jak paczę w ten atramęt ale ona powiedziała że to dla niej nie ważne. Powiedziała że bym coś o powie dział o tych ludziach co ich widzę na fotkach. To ja jej spytałem jak ja mogę mu wić coś o ludziach co ich nigdy nie spotkałem. Zapytałem czemu bym ja miał pleść kłamstfa. Nigdy nie o powiadam kłamstf bo mi się zafsze za nie dostawało. To ona powiedziała ten test i ten drugi z dorszakiem to były do indefekacji osobości. To ja się okropnie śmiałem. Powiedziałem jak Pani może takie coś się do wiedzieć z kleksuw i fotek. To się ze złościła i za brała zdjęcia. Krochmale. To było gupie. Po mojemu na tym teście też się pszewaliłem. Potem jacyś ludzie w białych marynarkach zabrali mię do innej części spitala i dali mi taką grę do grania. To było coś takiego jak wyścigi z myszom. Białą. Oni nazywali go Algernon. Algernon był w pudle z kupą zakrentuw i kułek takich ze ścianami. A mię to dali ołuwek i papier z liniami kupą rużnych załamań. Na jednym końcu pisało START a na drugim META. Powiedzieli że to jest rabirynt i że Algernon ma taki sam do robienia. Nie wiedziałem jak to jest że on ma taki sam rabirynt jak ja bo Algernon miał pudło a ja papier ale nic nie powiedziałem. Z resztą nie było czasu bo się zaczoł ten wyścig. Jeden z tych gości miał zegarek i prubował go schować że bym nie mug widzieć ale jak prubowałem nie paczeć to się robiłem nerwus. Tak czy owak ten test to był dla mnie jeszcze gorszy niż tamte fszystkie bo oni go robili z 10 razy z rużnymi rabiryntami i za każdym razem wygrał Algernon. Nie wiedziałem że myszy są takie sprytne. Może białe myszy są mondżejsze niż inne myszy.

 

dziennik postępuw 4 - 8 Maż.

Oni mnie chyba użyją. Jestem taki ważny że wogle nie mogę pisać. Dr Nemur i Dr Strauss najpierw się o tym namawiali. Dr Nemur był w biuże jak mię pszyprowadził Dr Strauss. Dr Nemur martfił się o to czy mię użyć ale Dr Strauss powiedział mu że Panna Kinnian poleciła mię że jestem naj lepszy jej uczeń z tych co ich uczyła. Lubię Pannę Kinnian bo ona jest bardzo mondra nauczycielka. I ona powiedziała Charlie możesz mieć drugą szansę jak się zgodzisz że by zrobili z tobą ten esperymęt to może będziesz mondry. Oni nie wiedzą czy to będzie nazawsze ale jest szansa. No to ja powiedziałem ok. Nawet chociaż byłem pszestraszony bo ona powiedziała że to będzie operancja. Ona powiedziała nie buj się Charlie. Zrobiłeś tak dużo że myślę że zasługujesz na wiencej. Trochę się bałem jak Dr Nemur i Dr Strauss muwili o tym. Dr Strauss powiedział że ja mam coś co jest bardzo dobre. Powiedział że ja mam dobrą motorwancję. Jazem nigdy nie wiedział że to mam. Byłem dumny i kiedy on powiedział że nie każdy jeden o jajku 68 ma takie coś. Niewiem co to znaczy ale powiedział że Algernon też to mało. Motorwancja Algernona to jest ser co mu go dają do pudła. Ale to nie może być tak bo ja nie jadłem żadnego sera już stydzień. Potem powiedział do Drą Nemura coś co ja nie rozumiałem tak że jak oni gadali to ja tylko zapisałem kilka słuw. On powiedział Doktoże Nemur ja wiem że Charlie nie jest tym o co Panu chodziło. Że jak na pierwszego kan xxx ta na supermena (tuzem nie mug chfycić paru słuw) z nowym potrujnym inte xxx to on jest nienajst xxx Ale wienkseoś ludzi z jego niskim poźomem umysłowym jest chospi xxx i nie nadaje się do wspł xxx. Są zwykle apetyczni i cienszcy do legur xxx. A on ma dobrą naturę a pozatym zależy mu natym i stara się. Dr Nemur powiedział pamientaj on ma być pierwszym człowiekiem o inteligęcji potrojonej na drodze zabjegu chilur xxx. Dr Strauss powiedział właśnie. Wienc popacz jak dobże się uczy czytać i pisać. Przy jego niskim pozornie umysłowym to jest pszeciesz tak wielkie osion xxx jak dla ciebie albo dla mnie nałka teorii xxx ności ajsztajna i to bez niczjej pomocy. To fskazuje na silną motorwancję. Żekbym że to kolo xxx osion xxx taka pruba z Charliem. Nie złapałem fszystkich słuw bo oni gadali za szypko ale wyglondało na to że Dr Strauss był po mojej stronie a tamten nie po mojej. Potem Dr Nemur pokiwał głową i powiedział w pożontku może i ma Pan racje. Weźmiemy Charliego. Kiedy on tak powiedział to ja się .okropnie uradowałem i potskoczyłem do gury i począsłem jego ręką że był taki dobry dla mnie. Powiedziałem mu dziękuje Doktoże nie będzie Pan żałował że mi Pan dał drugą szansę. I to powiedziałem tak jak myślałem. Po operancji będę prubował być mondry. Będę się bardzo starał.

 

dziennik postępuw 5 - 10 Maż.

Boję się. Kupa ludzi co tu pracują i siostry i ludzie co mi robili testy przyszli tu i pszynieśli mi cukierki i żeby mi życzyć szczenścia. Może będę miał szczenście. Mam moją kruliczą łapkę i pieniąszka na szczenście i podkowę. Tyle że czarny kot pszeleciał mi drogę jakem szed do spitala. Dr Strauss powiedział dej spokuj Charlie to jest nałka. Ale ja i tak mam swoją łapkę kruliczą pszy sobie. Zapytałem Dr Straussa czy po operancji będę lepszy niż Algernon i on powiedział kto wie. Jak się uda to ja pokaże temu myszy że mogę być taki mondry jak on. Albo i mondżejszy. Potem to ja będę mug każde słowo lepiej pisać i czytać i będę wiedział kupę żeczy i będę taki jak inni ludzie. Chce być taki mondry jak inni. Jak to się teraz uda nazafsze to oni z każdego będą robić mondrego. Na całym śfiecie. Dzisiaj rano nie dali mi nic do jedzenia. Nie wiem co to jedzenie ma do żeczy z tym że bym był mondżejszy. Okropnie jestem głodny. Dr Nemur zabrał mi moje pudełko z cukierkami. Ten Dr Nemur to jakiś taki niewyraźny. Dr Strauss muwi że je dostane spowrotem po operancji. Nie wolno jeść pszed operancją.

 

Dziennik Postępów? 6 - 15 marca.

Operancją nie bolała. Zrobił ją jak spałem. Dzisiej zdjęli mi badaże z głowy i oczuw tak że mogę już pisać w moim Dzienniku Postępów. Dr Nemur ktury oglondał kilka kartek powiedział że źle pisze POSTĘPÓW i powiedział mi jak się to pisze. I MARZEC też mi powiedział. Musze się starać i zapamiętać to. Ja to mam okropnie złą pamięć do pisania. Dr Strauss muwi że...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin