Antologia - Kroki w nieznane 4.rtf

(5304 KB) Pobierz

Almanach fantastyczno–naukowy

 

 

 

Kroki w nieznane 3

 

Wybór Lech Jęczmyk


Od redakcji

 

„— Kocham was, wy sucze syny! — mówi bohater jednej z powieści Kurta Vonneguta, ekscentryczny milioner nazwiskiem Rosewater, który wdziera się na zjazd pisarzy fantastyczno–naukowych, żeby dać upust swoim uczuciom. — Poza wami nikogo już więcej nie czytam. Tylko wy macie odwagę mówić o tych naprawdę ogromnych przemianach, jakie wokół nas zachodzą, tylko wy jesteście na tyle szaleni, żeby wiedzieć, że życie jest podróżą kosmiczną i to nie krótką, ale taką, która trwać ma miliardy lat. Tylko wy macie odwagę rzeczywiście troszczyć się o przyszłość, tylko wy rzeczywiście wiecie, co wyrabiają z nami maszyny, wielkie miasta, wszystkie te wielkie, proste idee, kolosalne błędy, wypadki i katastrofy. Tylko wy jesteście na tyle śmieszni, żeby zadręczać się bez końca czasem i przestrzenią, tajemnicami, które nigdy nie umrą, oraz tym, że właśnie teraz decydujemy, czy w tej zakrojonej na miliard lat podróży kosmicznej zajedziemy do raju czy do piekła”.

Wiele opowiadań tego tomu reprezentuje ten właśnie, tak trafnie scharakteryzowany przez Vonneguta, nurt science–fiction. Większość z nich to utwory nowe, dające pojęcie o aktualnym stanie światowej fantastyki; jedynie opowiadania Bradbury’ego, Asimova, Wyndhama i Tunel pod światem Pohla pochodzą z lat wcześniejszych. Ogromna większość światowej literatury fantastyczno–naukowej pochodzi z angielskiego obszaru językowego. W obrębie tego wielkiego „wspólnego rynku” fantastyki przyznawane są dwie najpoważniejsze nagrody literackie. Nagroda „Hugo”, nazwana tak na cześć amerykańskiego autora i wydawcy Hugo Gernsbacka, przyznawana jest od 1953 roku na dorocznych konwencjach miłośników fantastyki. Nagradza się nią zresztą nie tylko utwory literackie. W roku 1969 na przykład nagrodę specjalną otrzymali kosmonauci Armstrong, Aldrin i Collins „za najlepsze lądowanie na Księżycu”. Nagrodę „Nebula” przyznaje stowarzyszenie amerykańskich autorów fantastyki w czterech kategoriach w zależności od rozmiarów utworu.

Wielu spośród autorów tego tomu to nazwiska nowe dla polskiego czytelnika. Brian W. Aldiss (ur. 1925) uważany jest powszechnie za postać numer jeden w brytyjskiej fantastyce naukowej. Zdobył już nagrody „Hugo” i „Nebula”. Amerykanin Keith Laumer (ur. 1925) architekt, lotnik i dyplomata pisze opowiadania–alegorie o świecie, w którym żyjemy. Jego opowiadanie W kolejce, zamieszczone w kilku antologiach, było jednym z najpoważniejszych kandydatów do nagrody „Nebula” w 1970 roku. Henry Slesar przejął od Fredricka Browna berło w dziedzinie krótkich opowiadań, jednak najkrótszy z utworów zamieszczonych w tym tomie wyszedł spod pióra Tuli Kupferberga, amerykańskiego satyryka, autora dwóch poradników: 1001 sposobów, jak żyć bez pieniędzy, i 1001 sposobów, jak umknąć poboru do wojska. Niezwykle ciekawe w pomyśle i kunsztownie skonstruowane opowiadanie D. I. Massona jest pierwszym i bodajże jedynym dziełem niemłodego angielskiego profesora–językoznawcy.

W Związku Radzieckim literatura fantastyczno–naukowa cieszy się ogromną popularnością, ale większość wydawanych książek z tej dziedziny stanowią przekłady. Wśród autorów radzieckich palmą pierwszeństwa w dziedzinie powieści fantastycznych dzierżą niezmiennie bracia Strugaccy. W krótkich formach uznanie czytelników zdobyli Ilja Warszawski, Dymitr Bilenkin i Kirył Bułyczow. Władlen Bachnow wydał dotychczas jeden tom opowiadań fantastycznych, w których dał się poznać jako wytrawny humorysta i satyryk. Żartobliwe opowiadanie Aleksandra Szalimowa jest raczej nietypowe dla twórczości tego pisarza, którego opowiadania są zwykle mocno osadzone w realiach naukowych.

Polską fantastykę reprezentują dwaj autorzy młodzi wiekiem, ale mający już na swoim koncie samodzielne zbiory opowiadań: Andrzej Czechowski i Janusz A. Zajdel, którego nowy tom ukaże się w serii „Fantastyka–Przygoda”, oraz trzej debiutanci.

Tom zamyka artykuł Andrzeja Trepki rozważający teoretyczne możliwości istnienia różnych form życia w Kosmosie oraz ciekawy materiał o Księżycu z prasy radzieckiej.


Kroki w nieznane


Brian W. Aldiss

Scarfes World

Świat Scarfe’a

I

 

Młody Dyak i Utliff stali zdyszani na poszczerbionym grzbiecie wzgórza. Był piękny, upalny dzień, a miliony cykad grały wkoło nich zawzięcie. W zamglonym od upału powietrzu odległe góry ledwo były widoczne, tak że wijąca się w dół rzeka miała kolor szarego ołowiu i przejaśniała się dopiero u stóp wzgórza.

W dole rozlewała się w mokradła, szczególnie tam dalej, gdzie bagnisty teren całkowicie rozpływał się we mgle. Przy brzegu rzeki skrzeczały i trajkotały iguanodony: ich garbate kształty były dobrze widoczne. Nie sprawiały one ludziom kłopotu.

— Co z tobą, Utliff? Czy zejdziesz ze mną ze wzgórza? — spytał Dyak.

Po twarzy przyjaciela poznał, że jest z nim niedobrze. Utliff miał rysy zmienione — a nawet zniekształcone. Dyakowi się to nie podobało. Nawet jego krzaczasta broda była jakby inna. Utliff wzruszył szerokimi ramionami.

— Nie pozwolę, abyś sam polował, przyjacielu — odrzekł.

Zdecydowany okazać swą niewrażliwość na cierpienie, ruszył pierwszy piaszczystym zboczem w dół, prześlizgując się krzakami, jak to zwykle razem robili. Udawał obojętność na chorobę, wobec której żaden człowiek nie mógł pozostać obojętny. W przebłysku współczucia Dyak doszedł do wniosku, że Utliff długo już nie pożyje.

Spojrzawszy za siebie Utliff spostrzegł wyraz twarzy przyjaciela.

— Jeszcze jednego biegusa do garnka, Dyak, zanim odejdę — powiedział i odwrócił wzrok.

Gdy kierowali się w stronę rzeki, z krzaków śmignęły jakieś włochate stworzenia, zbyt szybkie, aby je można było złowić, i przebiegła gromadka gadów, które zwali biegusami — zwinne jaszczurki, sięgające im prawie do pasa, szybko biegające na tylnych łapach.

Utliff z worka przytroczonego do pasa wyjmował kamienie i ciskał nimi w biegusy; jednego nawet trafił, ale nie powalił. Obaj mężczyźni wybuchnęli śmiechem. Nie zależało im na zdobyciu pożywienia. Było go pod dostatkiem; poza tym polowanie na biegusy dawało zawsze lepsze rezultaty u stóp wzgórza, o czym wiedzieli z praktyki.

Śmiejąc się bez przerwy stoczyli się w dół w kłębach kurzu. O tej porze dnia, w samo południe, nie było żadnych powodów do obaw. Tak naprawdę to tylko chrupaczy należało się bać, ale chrupacze w taki upał leniwie wylegiwały się w cieniu. Skrzekacze z moczarów nikogo nie napastowały, o ile nie były same zaczepione. Życie było łatwe.

I tylko wtedy, kiedy Dyak patrzył na zniekształconą twarz Utliffa, przeżywał chwile strachu — strach pełzał pod czaszką jak małe zwierzątko. Ale wtedy mógł po prostu odbiec, na coś zapolować i znów poczuć się dobrze.

Dyak nie lubił myśleć. To, co pochodziło z głowy, było zawsze złe, a to co z ciała — zwykle dobre. Wielkimi susami pognał przez wysoką trawę i ze stromego brzegu rzucił się łukiem w wodę. Rzeka połknęła go śpiewając słodko. Wypłynął na powierzchnię krztusząc się i strząsając wodę z oczu. Woda pod nim była głęboka i w zakręcie koryta płynęła ciepła, czysta i przyjemna w dotknięciu. Przy drugim brzegu, gdzie skrzekacze na jego widok wpadły w popłoch, woda była stęchła i zbyt ciepła.

Wydając okrzyk rozkoszy Dyak walczył z jedwabistym prądem otulającym jego ciało. Zawołał towarzysza. Utliff stał milcząc na miniaturowym urwisku. Z drugiego brzegu patrzył na przyjaciela.

— Wskakuj! Poczujesz się lepiej!

Zanim Utliff posłusznie skoczył, Dyak wchłaniał oczami całą panoramę. Później utrwaliła mu się w mózgu na zawsze.

Z tyłu za przyjacielem wyrastało zbocze. Żaden z nich jeszcze się na nie nie wspinał, chociaż u jego podnóża znajdowały się pieczary, które zamieszkiwali. Dyak spostrzegł, że stały tam trzy kobiety z osady obejmując się w sposób, w jaki kobiety zwykły się obejmować. Śmiały się, ale w ciężkim powietrzu ich śmiechu nie było prawie słychać. Wieczorem zejdą do rzeki i będą się kąpać, ochlapywać wzajemnie i zanosić śmiechem, ponieważ zapomniały (lub może ponieważ pamiętały), że zbliża się zmrok. Ich śmiech sprawił Dyakowi przyjemność. Znaczyło to, że brzuchy miały pełne, a głowy puste. Były zadowolone.

Z drugiej strony, za Utliffem, Dyak spostrzegł Semary. Stanęła dyskretnie za drzewem w taki sposób, że mogła obserwować obydwu mężczyzn. Semary uśmiechała się, choć nigdy nie śmiała się tak często jak inne kobiety. Widocznie gwar wywabił ją z osady. Mimo że Dyak i Utliff mało o niej wiedzieli, to jednak wiadome im było, że dziewczynę z jakichś powodów traktowano jak wyrzutka w społeczności złożonej z trzech mężczyzn i trzech kobiet mieszkających w okolicy poprzedniego legowiska chrupacza.

Dyak przestał się uśmiechać, kiedy ją zobaczył. Jej widok sprawiał mu cierpienie.

Była mniej pulchna i mniej zgarbiona niż inne kobiety. Na jej twarzy nie było tego meszku, który porastał twarze innych kobiet. Nie miała również włosów między piersiami. To wszystko było dziwne, ale ta dziwność była pociągająca. A jednak… przebywanie z nią sprawiało cierpienie. Wiedział o tym, gdyż on i Utliff kiedyś byli z nią razem; od tego czasu wiedział również, że zachowywała się biernie; nie biła, nie gryzła i nie śmiała się tak, jak to robiły inne kobiety, kiedy już cię dostały w swoje ręce.

Przebywanie z nią i jej bierność przyprawiały go o bóle głowy.

Dyak patrzał i myślał o tym wszystkim słuchając zawziętego grania cykad. Naraz spostrzegł, jak Utliff skoczył do rzeki.

Nie przypominało to w niczym jego płynnego skoku w wodę. Gdy tylko Utliff wychynął nieco nad powierzchnię, zawołał głośno:

— Dyak! Pomóż mi, odchodzę!

Przerażony Dyak trzema mocnymi ruchami ramion był już przy nim, ciągle jednak myślał, że jest to chyba tylko żart ze strony przyjaciela. Pewnie, zanim zdąży dopłynąć, Utliff da nurka. Ale ciało Utliffa było bezwładne i ciężkie, miał zamknięte oczy i rzęził.

Dyak położył się na plecach, wsunął ramię pod plecy Utliffa i podciągnął go do najbliższego drzewa — starej, poskręcanej, złamanej sosny, która zwisała nad wodą tak nisko, że często chwytali się jej gałęzi wychodząc z wody. Utliff zaczął znowu rzęzić i zakrztusił się, gdy woda nalała mu się do ust. Dyak sięgnął wolną ręką w górę i uchwycił wystającą gałąź drzewa.

Wydźwignął się na tyle z wody, że mógł utrzymać się oplatając gałąź lewą nogą. Ale wyciągnięcie Utliffa z wody było nadal piekielnie trudne. Kiedy ciężko dysząc miotał się na wszystkie strony, czyjeś ręce wyciągnęły się ku niemu z pomocą. Była to Semary. Mruknąwszy coś z wdzięcznością uniósł przyjaciela nad wodą, a potem, ściskając mocno kolanami pień drzewa, podciągnął Utliffa w górę.

Razem z Semary ułożyli ciało na pniu, a po chwili przenieśli je na brzeg.

Utliff otworzył oczy i podkurczył kolana. Potem opadł bezwładnie.

Już nie żył.

Prawie natychmiast rozpoczął się okropny proces rozkładu.

Wszystkie członki drgały od nagłych skurczów mięśni. Ciało zaczęło odpadać, nabierając równocześnie zielonkawej barwy. Wnętrzności wypadły i wkoło rozeszła się woń zgnilizny. Ze środka dał się słyszeć jakiś okropny bulgot. Dyak i Semary wstali przerażeni i powoli odeszli trzymając się za ręce. Utliff już do nich nie należał. Przestał być Utliffem.

Oddalili się od brzegu rzeki, kryjąc się pośród niskich drzew, aż wreszcie usiedli obok siebie na dużym, płaskim głazie. Dyak wciąż jeszcze ociekał wodą, ale na ciepłym głazie wysychał szybko i przestał się trząść. Semary zrywała liście ze zwisającej nad nimi gałęzi drzewa i przyklejała je do jego wilgotnej piersi. Uśmiechała się przy tym tak słodko, że zmuszony był też się uśmiechnąć, chociaż sprawiało mu to ból.

Objął ją ramionami i potarł nosem o jej pachę. Zachichotała z zadowolenia. Zsunęli się opierając plecami o głaz. Dyak zaczął odklejać wilgotne liście od swojej piersi i przyklejał je na jej ciele. Miał wyraźną świadomość swego uczucia dla Semary. Nawet więcej niż uczucia. Odczuwał to już przy kobietach swojej grupy. Niepokój był przyjemny i zarazem niezmiernie smutny. Nie wiedział, jak się go pozbyć.

Semary chyba również odczuwała coś podobnego. Nagle powiedziała:

— Ludzie się zużywają.

Powiedziała to tak, jakby tylko niechcący zdradziła swoje myśli.

Jak zwykle, gdy rozmawiali, Dyak czuł jakąś ogromną przepaść, której nie sposób było przeskoczyć słowami. Słowa były przecież o tyle słabsze od rzeczy, które sobą przedstawiały. Odpowiedział czując niedosyt słów.

— Wszyscy ludzie są na to stworzeni, aby się zużywać.

— Co masz na myśli? Jak są ludzie stworzeni?

— Stworzeni są po to, aby się zużywać. Schodzą całkiem nowi ze wzgórz. Ale nowość nie trwa długo… Ich twarze robią się dziwne. A potem się zużywają jak Utliff.

Dziewczyna rzekła z wysiłkiem:

— Czy długo po Utliffie zszedłeś ze wzgórz?

— Wiele, wiele dni po nim. A ty, droga Semary?

— Zeszłam ze wzgórz dopiero kilka dni temu. Przyszłam… przyszłam od strony tej gładkiej rzeczy — tej czarnej bariery na wzgórzu.

Nie wiedział, o jakiej barierze mówiła. Pod skórą czuł jakiś niepokój, strach i podniecenie oraz inne wrażenia, których nie umiał określić z braku odpowiednich słów. Oczy dziewczyny były nieruchome, jak gdyby oboje byli blisko czegoś, o czym bali się myśleć.

— Powiedz mi — rzekł — powiedz mi, jak to jest, gdy nagle zaczyna się istnieć.

Zakryła oczy rzęsami.

— Byłam na stoku wzgórza — powiedziała. — Tuż przy gładkiej, czarnej barierze.

Aby przerwać narastające milczenie, objął ją i ułożył na wznak. I tak leżeli, twarzą przy twarzy, dzieląc się oddechem, jak to już kiedyś robili i jak robił to z nią Utliff w dniach, zanim się zużył.

Czuł, że istnieje coś innego, co powinien teraz zrobić. Ale głowa niczego mu nie podpowiedziała. W ciele natomiast odzywały się jakieś bezimienne impulsy, beznadziejnie radosne lub też beznadziejnie smutne. Oczy Semary były zamknięte. Coś mu jednak mówiło, że choć była dziwna, odczuwa ten sam zamęt co i on.

Utliff też go odczuwał. Kiedy dawniej obaj leżeli przy Semary, Dyak był tak zaintrygowany tym, co mu chodziło po głowie, że powiedział o tym Utliffowi. Bał się, że tylko on jeden odczuwa tę dziwną, niejasną słodycz; ale Utliff przyznał, że on również, od stóp do głów, był tym uczuciem przepełniony. Gdy próbowali kłaść się blisko kobiet swojej grupy, odczucie to istniało, ale gdy kontynuując doświadczenie położyli się blisko siebie, odczucie to znikło tak szybko, że aż musieli się roześmiać.

Dyak leżał i patrzał w górę na drzewa. Na pobliskiej gałęzi zobaczył cykadę. Ogromna bestia, długa jak ludzkie ramię, prawie wpół zginała konar, na którym siedziała. Cykady były dobrym pożywieniem, ale teraz odczuwał inny głód, głód poza wszelkim głodem. Dźwięk i dotyk jego świata kołysały go i przepełniały całego.

Semary odezwała się nieoczekiwanie, a głos jej brzmiał ciepło w jego uchu:

— Dwie osoby zużyły się dzisiaj, każda inaczej. Jedna to Utliff, a druga to Artet. Artet była dziewczyną z mojej grupy. Chrupacz ją dopadł. Wiesz, że mieszkamy blisko legowiska chrupacza. Powlókł tam Artet, ale już wtedy krew ją opuściła.

— Zapomniałaś mi o tym wcześniej powiedzieć?

— Właśnie szłam, aby ci to powiedzieć, a wtedy to straszne naszło Utliffa. Potem przy twoim ciepłym ciele zapomniałam o tym.

Dyak odparł ponuro:

— Chrupacz przeszedł przez rzekę tam, gdzie woda płynie płytko. Zwykle jada skrzekacze, widziałem to często z naszego wzgórza. Teraz gdy tu już przeszedł, jest za głupi, aby móc wrócić. Wkrótce zdechnie z głodu. Wtedy wszyscy będą bezpieczni.

— Nie zdechnie, zanim nas wszystkich nie pozjada. Nie możemy z nim być bezpieczni, Dyak. Musisz mu spuścić krew i go zużyć.

Usiadł, a potem przykucnął przy niej ze złością.

— Niech to zrobią wasi mężczyźni. Dlaczego właśnie ja? Nasza grupa jest bezpieczna w jaskiniach na wzgórzu. Chrupacz mnie nie obchodzi. Dlaczego mnie o tym mówisz, Semary?

Usiadła również i spojrzała na niego. Strzepnęła liść z piersi.

— Chcę, abyś ty to zrobił, ponieważ najbardziej lubię leżeć przy tobie. Jeżeli spuścisz krew chrupaczowi, to zawsze będę leżała przy tobie, a nie przy naszych śmierdzących mężczyznach. Jeżeli nie chcesz tego dla mnie zrobić, przysięgam, że wrócę do nich.

Chwycił ją gwałtownie za rękę.

— Z nikim innym nie będziesz tylko ze mną, Semary! Myślisz, że boję się spuścić krew chrupaczowi? Jasne, że się nie boję!

Semary uśmiechnęła się do niego, jak gdyby jego gwałtowność sprawiła jej przyjemność.

 

II

 

Dr Ian Swanwick był coraz bardziej znudzony i coraz mniej zależało mu na tym, aby to ukrywać. Kilkakrotnie unosił oczy znad wizjera i patrzał na siwą głowę Grahama Scarfe’a, twarzą i uszami zatopionego w sąsiednim wizjerze. Zakaszlał raz czy dwa tak wymownie, że Scarfe podniósł głowę i spojrzał na niego.

— O, dr Swanwick, zapomniałem na śmierć… Przecież pan musi złapać powrotny odrzutowiec do Waszyngtonu. Bardzo, bardzo pana przepraszam! Ale, wie pan, jak tylko zacznę patrzeć w wizjer, to zaraz bez reszty pochłaniają mnie ich problemy.

— Jestem pewien, że to pana pochłania, pan przecież rozumie ich język.

— O, to łatwy język do zrozumienia. Bardzo prosty. Kilka słów, wie pan. Nie ma koniugacji ani deklinacji. Wcale nie jestem specjalistą od języków. Mieliśmy już tutaj wielu takich, że wspomnę choćby wielkiego profesora Reardona, sławnego etymologa… Ja jestem po prostu… w głębi duszy jestem po prostu modelarzem. Zacząłem się tym zajmować, jak miałem osiem lat. Zbudowałem model starej, parowej lokomotywy American Acheson, Topeka i Santa Fe tak, jak wyglądała w pierwszych latach ubiegłego stulecia.

Głównie po to, aby nie musieć o tym dalej słuchać, dr Swanwick powiedział:

— No cóż, z tridioramą udało się panu znakomicie.

Kiwając potakująco głową Scarfe ujął teologa pod ramię i odciągnął go od rzędu wizjerów z ręcznym sterowaniem, w stronę balustrady okalającej platformę, na której stali. Byli bardzo wysoko, tak wysoko, że odległe, strzeliste wieże Nowej Brazylii widać było w obramowaniu dwu łańcuchów górskich. Po przeciwnej stronie rozciągał się południowoamerykański kontynent, przesycony żarem, z którym klimatyzacja wieży słabo dawała sobie radę.

— Jeżeli nawet zrobiłem to znakomicie — powiedział Scarfe patrząc w dal ponad balustradą — to skopiowałem przecież tylko o wiele bardziej znakomite dzieło. Dzieło samej Natury.

Cichy, starczy głos Scarfe’a i jego miękkie ruchy, którymi ukazywał rozpościerający się przed nimi krajobraz, kontrastowały ostro z wielkomiejskimi manierami, strojem i energicznym głosem dr Swanwicka. Ale Swanwick milczał teraz, patrząc na pejzaż przecięty wijącą się rzeką. Rzeka płynęła z odległych gór i skręcała u stóp wzgórza, na którym się znajdowali.

— Zrobił pan dobrą kopię — powiedział wreszcie. — Tridioramą zdumiewająco przypomina rzeczywistość.

— Byłem pewien, że pan to doceni, doktorze Swanwick. Zwłaszcza pan — powiedział Scarfe chichocząc przymilnie.

— Dlaczego właśnie ja?

— No, wie pan, dzieło Stwórcy, pan rozumie… Jako teologa interesuje chyba pana ten aspekt sprawy. Wiem, że moja kopia jest niczym w porównaniu z Jego dziełem.

Znowu zachichotał, zmieszany, że nie udało mu się wywołać porozumiewawczego uśmiechu ze strony Swanwicka.

— Teologia niekoniecznie musi łączyć się z sentymentalnym uwielbieniem dla Wszechmogącego. Laicy nie mogą zrozumieć, że teologia jest nauką zajmującą się faktami i zjawiskami religijnymi. Jak już powiedziałem, podziwiam kunszt pańskiego modelarstwa i sposób, w jaki skopiował pan prawdziwy krajobraz, ale to wcale nie oznacza, że to pochwalam.

Kiwając głową w sposób charakterystyczny dla ludzi starych, Scarfe przysłuchiwał się chwilę graniu cykad, a potem powiedział:

— Być może źle mnie pan zrozumiał, kiedy mówiłem, że pan to doceni. Miałem na myśli, że tridiorama może dać wam, tam, w Kolegium Teologicznym św. Benedykta, szansę studiowania po waszej własnej linii kontrolowanego eksperymentu, jak to już miało miejsce u antropologów, paleontologów, zoologów, prehistoryków i Bóg wie kogo jeszcze. Miałem na myśli to, że…

Scarfe był człowiekiem prostym i zbijała go z tropu pewność siebie tego człowieka, który jak zdążył wyczuć, zdecydowanie go nie lubił.

— Mam na myśli — ciągnął — że to co się dzieje w tej całej tridi, ma coś chyba wspólnego z nami, ludźmi, nie?

— Przykro mi, ale nie rozumiem pana, panie Scarfe.

— Pisałem już o tym w liście do pana, zapraszając pana do nas. Czy nie zechciałby pan zobaczyć, jak ci prymitywni ludzie, których tutaj mamy, radzą sobie z religią? Przyznaję, że jak dotąd, żadnej jeszcze nie stworzyli — żadnego mitu nawet — ale już to samo w sobie jest chyba dosyć znamienne.

Swanwick oparł się o balustradę.

— Zważywszy, że pańskie ludziki są sztuczne, ich odczucia absolutnie nie interesują św. Benedykta. Badamy wyłącznie stosunki między Bogiem a ludźmi, a nie między ludźmi i modelami. To stwierdzenie, obawiam się, będzie z naszej strony ostatecznym werdyktem po raporcie, który złożę w Radzie. Możemy nawet umieścić dodatkową uwagę o nieetyczności tego eksperymentu.

Ta uwaga dotknęła Scarfe’a do żywego.

— Mamy wystarczająco wielu innych sympatyków, proszę pana. Jeżeli pan to tak odczuwa, to wie pan… Do nas przychodzą ludzie z całego świata. Sztuczne życie umiemy już stwarzać od dwudziestu kilku lat, ale po raz pierwszy metodę tą zastosowaliśmy dla stworzenia ludzi pierwotnych. Bardzo się dziwię pańskiemu stanowisku. I to w tak oświeconych czasach! Mam nadzieję, że pan wie, jak stwarzamy tych magdaleńczyków, iguanodony, te małe campsognathii i alozaury? Swanwick ruszył w kierunku wind, zanim jeszcze dał odpowiedź. Jedną z tych wind wjechali przedtem na platformę. Scarfe był zmuszony mu towarzyszyć.

— Po rosyjsko–amerykańskim eksperymencie rozdziału gamet w roku 2070 — mówił beznamiętnie Swanwick — nie trzeba było długo czekać, by najpierw indywidualne chromosomy, potem indywidualne geny, aż wreszcie pełne znaczenie porządku liniowego genów zostało ostatecznie zrozumiane i zaklasyfikowane. Sztuczne życie stworzono z powodzeniem już kilkadziesiąt lat przedtem. Te prymitywne „syntżycia” wykorzystywano dla uzyskania pożądanych informacji genetycznych. Potem było już możliwe stosowanie tych informacji w konstrukcji „syntżyć” o dowolnej kombinacji genów. Jak pan widzi, trochę znam literaturę.

— Nigdy w to nie wątpiłem — powiedział pokornie Scarfe. Gdy weszli do windy, dodał: — Ale dopiero Elroy odkrył, że analizy genetyczne wygasłych gatunków można przeprowadzić z ich kości — nawet kopalnych — i to umożliwiło stworzenie projektu tridioramy. Najpierw udało mu się uzyskać wzór genetyczny iguanodona. Po roku już sprzedawał żywe iguanodony do wszystkich ogrodów zoologicznych na świecie. Czy pan to uważa za nieetyczne, doktorze Swanwick?

Pewnie tak.

— Nie, nie uważam. Dopiero kiedy Elroy wyprodukował pierwotnych mężczyzn i kobiety w taki sam sposób jak iguanodony, organizacje religijne objawiły dla tej sprawy zainteresowanie.

Zjechali już na dół. Znaleźli się na zewnątrz komory mieszczącej tridioramę. Kiedy drzwi windy się otworzyły, wyszli, obydwaj zadowoleni z faktu, że oto wreszcie się rozstają.

Spotkanie było nieudane od początku. Swanwick był abstynentem, obiad w kantynie marny, a wzajemna antypatia, której żaden z nich nie chciał przezwyciężyć, wzrastała z każdą chwilą.

Chcąc wizytę zakończyć wesołym akcentem, Scarfe powiedział:

— No cóż, jeżeli nawet obraziliśmy Stwórcę, to i tak w niewielkim stopniu. Staraliśmy się bowiem jak najbardziej zredukować wymiary eksperymentu.

Znowu zachichotał zwycięsko, a był to śmiech, któremu trudno się było oprzeć. Specjalnie wystudiowany, niski w tonacji, miał wyrażać ocenę własnej dziwności, a zarazem podziw dla świata. Ten śmiech wszystkich rozbrajał, ale teolog pozostał nań nieczuły.

— Pan rozumie, co ja mam na myśli. Rozmiary, podobnie jak wszystkie inne fizyczne czynniki, kontrolowane są przy pomocy genów — powiedział Scarfe, a jego wychudłe policzki zarumieniły się lekko. — Tak więc zredukowaliśmy rozmiar naszych egzemplarzy. To rozwiązuje szereg problemów i upraszcza sprawę.

— Ciekaw jestem, czy ci magdaleńczycy podobnie się na to zapatrują — powiedział na to Swanwick. Wyciągnął lodowatą dłoń i podziękował Scarfe’owi za gościnność. Odwrócił się na pięcie i poszedł energicznym krokiem wprost na lotnisko, gdzie czekał na niego odrzutowiec Instytutu św. Benedykta. Graham Scarfe stał patrząc za nim ze zdziwionym wyrazem twarzy. „Zimny typ, nie da się polubić” — pomyślał.

Pojawił się Tropez, główny asystent, i spojrzał na szefa z sympatią.

— Doktor Swanwick to ciężki orzech do zgryzienia — zaopiniował.

Trzęsąc głową Scarfe powoli wracał do równowagi.

— Nie wolno nam źle mówić o słudze bożym, Tropez — powiedział. — I zdaje mi się, że będziemy musieli się zająć kilkoma szczegółami drażniącymi takich purytanów jak Swanwick.

— Wie pan przecież, że każdego roku dodajemy coś nowego — powiedział Tropez. — Robi pan wszystko, co tylko można zrobić. Przejrzałem cyfry dotyczące ilości osób odwiedzających Otwartą Galerię w ciągu ostatniego miesiąca. Są one o 12,3% wyższe od poprzedniego. Sądzę jednak, że omyliliśmy się chyba wprowadzając cykady naturalnej wielkości. Niektórym ludziom psuje to iluzję.

— Jeszcze się nad tym zastanowimy — powiedział Scarfe w zamyśleniu.

— Jestem pewien, że cokolwiek pan zdecyduje, to i tak będzie najlepsze — stwierdził Tropez. Był przekonany, że mówienie takich rzeczy zapewni mu trwałą posadę.

Scarfe w ogóle go nie słuchał.

Doszli do drzwi Galerii i otworzyli je. Galeria pełna była ludzi. Poprzez polaryzujące szkła patrzyli z ciemnego pomieszczenia Galerii na jasno oświetloną tridioramę na zewnątrz. Aczkolwiek mieli bardziej ograniczoną widoczność niż specjaliści, którzy za wyższą opłatą oglądali z góry całość przez nastawialne szkła, to jednak było w tym coś niepowtarzalnie fascynującego widzieć ten sztuczny świat z równego z nim poziomu.

— Zbyt mało mamy tu gatunków, aby odtworzyć wiarygodny obraz przeszłości życia na ziemi — skarżył się Scarfe. — Zaledwie pięć gatunków magdaleńczyków, trzy rodzaje dinozaurów, iguanodony, campsognathii i alozaury — no i myszy. Nie liczę cykad.

— Laboratoria Elroya zbyt dużo każą sobie płacić za „syntżycia” — powiedział Tropez. — Konstruujemy przecież tak szybko, jak tylko to jest możliwe. A zresztą, magdaleńczycy są największą atrakcją. Dla nich głównie walą tu te tłumy. Mamy ich teraz dziesięciu. Kosztują sporo forsy.

— Ośmiu — stwierdził sucho Scarfe. — Jednego zjadł alozaur, a drugi się rozłożył. Nie jesteś w kursie spraw, Tropez. Za dużo czasu spędzasz w kasie.

Zamknąwszy w ten sposób usta asystentowi, kiwnął głową, odwrócił się i odszedł w kierunku windy.

Martwił go rozpad małych figurek; nie mógł oprzeć się podejrzeniu, że Laboratoria Elroya celowo ograniczają ich żywotność, aby zwiększyć obroty. Oczywiście metoda nie była jeszcze w pełni doskonała. „Syntżycia” stwarzane od razu w postaci całkowicie dojrzałej i niestarzejącej się. W pewnej chwili po prostu zużywały się i rozpadały na składniki. Z czasem na pewno to ulepszą. Ale pracownicy Elroya nie byli tym zainteresowani i nie spieszyli się z odpowiadaniem; na listy, którymi ich zasypywał.

Jeżeli miało kiedyś dojść do prawdziwego postępu, należałoby przedtem zlikwidować monopol Elroya.

Scarfe wjeżdżał windą w górę, myśląc o zacisznej platformie obserwacyjnej. Lubił przyglądać się naukowcom przy pracy, patrzeć, jak notują, rejestrują. Odnosili się do niego z szacunkiem. A mimo wszystko życie było bardzo skomplikowane, pełne zawiłych, nieprzyjemnych problemów, o których nigdy nie można było z nikim podyskutować… na przykład o tym, jak właściwie należy postępować z takimi ludźmi jak Swanwick. Dokuczliwy głupek, Scarfe zastanawiał się, jak to już czynił wielekroć, nad tym, czy nie byłoby lepiej być jednym z tych ludzików zamkniętych w tridioramie. I pomyśleć tylko, że oni nie mają żadnych problemów natury seksualnej! Uspokoił się przypomniawszy sobie, że on sam, prawdę mówiąc, też już ich nie ma. Ale kiedyś… Podczas gdy ci magdaleńczycy…

Skomplikowana nowoczesna technologia umożliwiała stworzenie życia, ale życie to nie było w stanie samo się powielić. Może dojdzie kiedyś i do tego. Na razie jeszcze nie. Tam, w głębi komory, małym magdaleńczykom nie było dane poznać procesu reprodukcji, nigdy nie będą mieli seksualnych zmartwień.

— Odnoszę wrażenie, że stworzyliśmy w sumie coś w rodzaju Raju — mruknął sam do siebie Scarfe, patrząc przez najbliższy, wolny wizjer. Jego stary, ale praktyczny umysł ukuł nowe, atrakcyjne hasło reklamowe dla swego przedsięwzięcia, hasło, które niczym nie obrazi naukowej klienteli, a równocześnie przyciągnie żądną sensacji publiczkę. „Zagubione szczepy w kieszonkowym Raju”… „Wszyscy we Wszystkim”…

Poprawił ostrość wizji chcąc sprawdzić, gdzie się podziała ta mała dziewczynka, którą się szczególnie interesował.

Patrząc na nią przez binokular i słuchając jej cienkiego głosiku w słuchawkach można było sobie wyobrazić…

 

III

 

Sztuczne słońce zachodziło nad światem tridioramy.

Dyak i Semary skończyli właśnie jeść. Napotkali leżącą na ziemi jedną z ogromnych cykad i Dyak uci...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin