15211.txt

(432 KB) Pobierz
Józef Ignacy Kraszewski

Lublana

Bań. Czasy przedhistoryczne
Tyle szczęcia co jest w pieni,
Co przepiewa się i przeni
???????? ???????? Bap?aba 10 ?????? 1879 ????
Pani Maryi Ilnickiej
Na pamištkę jej bytnoci w Dreznie przesyła
Autor.
Listopad 1878 r.
TOM I
Urodziwy chłopak pół leżał, pół siedział nade drogš, pod drzewem w cienia, i 
patrzał w niebo 
czy na gałęzie, w których ptaszki, wiergocšc, zdały mu się przekomarzać.
On,  czy te ptaszęta widział i czy je słyszał  kto to wie? Oczy mu tak 
chodziły, jakby 
nigdzie spoczšć nie chciały, i nie dawał znaku, żeby go to, na co patrzał, 
zabawiało czy gniewało.
Ptaszęta go pewnie widziały i dziwiły mu się. Siadały z bliska na gałęziach, 
kręcšc łebkami, 
trzepoczšc skrzydełkami, spychajšc jedno drugie, pochylajšc się ku niemu, jakby 
go zmusić 
chciały, żeby dał znak życia. Zniecierpliwione podlatywały nieco i powracały na 
zwieszonš gałš, 
znowu się nakłaniajšc ku niemu, jakby mu w swoim języku mówiły:  Co tobie?
Chłopak leżał nieruchomy, wdumany w jakš dumkę, wpatrzony w niebo lazurowe, 
jakby biedę 
jakš miał za nadrš1. A nie mógł żadnej mieć, bo jej ani z twarzy, ni z postawy, 
ni z odzieży widać 
nie było.
Tak co sobie w duszy roił a piewał, czego ani ptaszęta ni on sam nie rozumiał 
może.
Urodziwy był, zdrów i silny  krew z mlekiem. Twarz, choć opalona, wieża była, 
puszek na 
niej porastajšcy różnił jš tylko od dziewczęcej, a oczy miał takie mówišce do 
serca jak dziewczyna 
i usta malinowe i policzki, w których miech dołki pokopał.
Jak słońce zza chmury, tak u niego spoza dumy czasem wesele błysło, twarz 
zadrgała, i znów 
roił posępny.
Jedna ręka leżała na ziemi, druga na piersi, obie takie silne, choć niewielkie, 
że ptaszki, patrzšc 
na nie, byle palec drgnšł, pierzchały.
I pier napił spod gzła2 rozsuniętego obnażona szeroka była, wypukła, gdyby 
tarcz twarda, szyja 
jak u młodego tura, a na kark rzęsisto spływały długie złotawe włosy. Odzież 
okazywała, że nie 
lada człekiem był, bo na nogach chodaki przy stajšce do nich czerwony sznur 
oplatał i gzło bielone 
cienkie było i sukmana rzucona na ramiona z tkaniny drogiej i pas nasadzany, a u 
niego co wisiało 
przy nożu w pochwie, wieciło guzami jakby złotemi. Z czoła mu czapka lekka 
zsunęła się na 
trawę obok, tkwiła przy niej wesoła gałšzka zielona, dobrej myli gwoli 
zatknięta; więc tam pod 
niš troski nie było.
Przecież dumał chłopiec a dumał. Ptaszęta, omielone tš nieruchawociš jego, 
coraz na niższe 
gałęzie spuszczały się ku niemu, nóżkami o nie tupały, i pytały:  Co tobie?
A było na niebie już blisko południa, i młoda wiosna, choć tylko co z kolebki, 
już taka ciepła, 
jakby, jej pilno było nagrodzić, że trochę póno przyszła.
Gdzie wczoraj jeszcze suche dbła przeszłoroczne sterczały, dzi już puszczała 
trawa, 
spychajšc je precz pod nogi swoje; na drzewach pški się otwierały, na niebie 
malowanym bławaty 
złotem przetykane z końca w koniec.
Zdało się jakby stara baba, co dzieci za drzwiami trzymała długo zaparte w 
komorze, nagle 
zasuwę odjęła i wszystko maleństwo owo z hałasem, z piskiem, ze miechem, z 
wrzawš, kupš na 
boży wiat, oszalawszy, wyleciało.
Tak wyglšdała ta wiosna. Spieszyły się obłoki, pędziły strumienie, goniła trawa 
ku słońcu, 
pšczki krzyczały, otwierajšc całe gardziołka, i nie dziw, że ptaszęta, nad 
chłopcem siedzšc, 
szczebiotały zdumione, bo nie rozumiały co mu było, że on jeden odpoczywał.
Mówiły mu.  A no! wstawaj  że gnuniku! Co tobie? A toć wiosna!  a toć ciepło! 
a toć 
gędba z końca w koniec wiata: a ty leżysz i nie słuchasz i nie skaczesz? Bogi 
cię pokarzš, bo 
niedarmo dajš radoć, tylko, by się niš wszelkie stworzenie upiło.
Chłopiec nie rozumiał, ani się ruszał.
Ptactwo widzšc, że go nic rozbudzić nie może, z ostatniej gałęzi zwieszonej nad 
jego głowš 
namylało się już: czy nie zeskoczyć na ziemię, aby mu się przypatrzeć bliżej. 
Wróbel jeden 
strzepnšł skrzydłami, najeżył się i miał już zlecieć, gdy w dali zatętniało.
Było cicho dotšd w okolicy, bo naokolusieńko ani człowieka, ani chaty, ani 
ogniska, ino las, ino 
łški, i droga błędna, która tędy nie wiedzieć skšd szła i nie wiedzieć dokšd 
wychodziła.
Słychać tylko było jak się lasy kołysały w powietrzu powoli, jak gdzie strumyk 
bełkotał, bo się 
jeszcze dobrze mruczeć nie nauczył, jak muchy mówiły modlitwy i pszczoły łajały 
trutniów, a 
ptactwo paplało co się w lesie dzieje.
Gdy na drodze zatętniało, umilkło wszystko; ciekawe wróble gromadš pierzchły 
naprzód od 
drzewa, zbiły się w kłšb i znowu pousiadały, ale na górnych gałęziach.
Patrzały na drogę.
Droga była wodami wyżłobiona, głęboka; więc tylko ponad niš sterczała głowa w 
kołpaku i 
widać było jak się obracała to w tę, to w tamtš stronę, wesoło poglšdajšc. A 
musiały jš nieć nie 
własne jej nogi, bo tętniało kopytami, i głowa się sunęła żywo. Z poza niej 
sterczał kołczan3 i łuk 
do góry.
Człek jechał już nie młody a nie stary jeszcze, włosa ciemnego, oka czarnego, 
czoła niskiego, z 
ustami w brodzie schowanymi. Choć ich widać nie było, wróble sobie mówiły, że 
się miał, bo w 
oczach było wesele. Nie zlękły go się.
Za tamtych czasów kto się miał,  nie zabijał.
Chłopak leżał na zakręcie, więc go jedcowi widać nie było, i chyba nie słyszał 
jak koń stšpał, 
bo się ani ruszył. Wtem nadjechał stary, a gdy siwy nagle zobaczył człowieka na 
ziemi, skoczył w 
bok, żachnšł się, aż o cianę parowu uderzył, i byłby pana zsadził, gdyby ten 
nogami go nie objšł 
tak, że go dokoła opasały.
Chrapanie końskie i głos człowieczy dopiero leżšcego zbudziły: podniósł się, 
patrzšc. Stary i 
młody umiechnęli się sobie.
 Mirku! a ty tu co robisz nade drogš leżšc?  zawołał nadjeżdżajšcy.
 A no leżę i nie robię nie!  rozmiał się Mirkiem nazwany.  A ty, Czaplo, 
kędyże tu 
zawędrował?
 Ja!  poczšł z konia jeszcze ze strachu drżšce  go, zsiadajšc Czapla.  Ja 
tak samo jak ty 
leżałe sobie, aby leżeć, jechałem, aby se jechać. W chacie  bo takiego dnia 
wysiedzieć na ławie 
trudno, co wypędza. Kto go wie, złe czy dobre. Na próg się chce, na przyzbę, a 
siadłszy na niej, za 
wrota, a wyszedłszy z zagrody choć w pólko, potem dalej, człek by lazł na koniec 
wiata  choć 
sam nie wie po co. Rozmiał się stary.
Mirek patrzał na niego i trochę milczał. Czapla, konia za sobš cišgnšc, 
przystšpił i usiadł obok 
niego. Wyprychawszy się siwy, obwšchawszy nieznajomego, uspokoił się przecie i 
obejrzał za 
młodš trawš, której probować poczšł, kopytem nieco pogrzebawszy.
 Ty także tak z chaty wylazł jako ja  mówił Czapla wesoło, pochylajšc się ku 
niemu. Nie 
dziw: taka pora że bo wszystko z jam wychodzi, z barłogów, z dziur, co tylko 
życie ma, a co w 
dziurze zostanie, to zamrze.
Niedwiedzie już łapy lizać przestały, ptactwo wszelkie zawitało; po błotach, 
jak na wiecu, 
gwar; na dębach, jak w gospodzie, wrzawa. Gdzie tu człowiekowi na ławie wytrwać, 
choćby go i 
kołkiem przybił!
Spojrzał na młodego, który choć mu się umiechał, nie skory co był do słowa. 
Poklepał go po 
ramieniu.
 Prawda? Mirku.
Chłopak głowš potakiwał i zęby mu się wpółumiechu spod warg pokazały.
 Co ty! Spał? hę? jeszcze tak co z ciebie patrzy, jakby senny był He! 
rozbud się!  
rzekł stary.
 Ni mi się niło spać! zawołał Mirek.
 To cię widać napadła ta tęsknica, co my jš znamy, bo jš każdy, jak dzieci 
wysypkę, przebył.
miał się Czapla.  A zaczem by młody tęsknił, gdyby nie za dziewuchš? Cóże ty 
sobie chyba 
nie napatrzył żadnej?
Mirek się rozmiał, głowš potrzšsał.
 Hę?  pytał, bystro się w niego wpatrujšc Czapla  gadaj bo!
 A co z tego gadania!  niechętnie się odezwał Mirek.
 Któż poradzi, jak nie stary?  rzekł Czapla.
 Albo to mnie rady trzeba!  poczšł, jakby otrzšsłszy się z zadumy i milczenia, 
Mirek. Bez 
urazy, druhu stary  bez urazy.  Kto już cudzego rozumu żšdny, temu żaden nie 
poradzi!
Czapla się rozmiał.
 Choć ty rady nie chcesz, dodał, ja ci jš dam. Wemiesz  dobrze, nie  schowam 
jš nazad 
domieszka. Tobie trzeba niewiasty szukać, wzišć i gniazdo słać. Ja twojego ojca 
druhem byłem, i 
twoim jestem, lata twoje znam. Czas kwilić ej! czas. Albo to przebierać bardzo 
warto? One 
wszystkie jednakowe; byle liczko jasne, a oczy wesołe, i młodoć z wianuszkiem  
każda dobra. 
Człek do niej nawyknie, przyronie i już mu za innymi nie tęskno. A tak być, jak 
ty jeste, Mirku 
 nie zdrowo. Ja to znam! Człek lata do wodopoju, do studeń, gdzie głos i pień 
posłyszy, gdzie 
dziewczęta kołem toczš: na uroczyska, na wianki, na sobotki,  i tylko sobie 
oczy zrywa. I tej mu 
się chce, i tamtš by wzišł, i ona w smak, i ostatnia nie wstrętna. Bałamuci się 
i schnie. Życie takie 
psiego nie warte. W końcu najgorsza sama porwie za szyję  i ułowi, a choć 
wianek słomiany nie 
patrzy
Mirek głowš bardzo trzšsł.
 Prawda to, dodał Czapla, że sš tacy, co, jak im jedna się sprzykrzy, biorš i 
dwie i trzy i więcej 
 a to też licha warte. W chacie swar, baby za łby się biorš, oczy sobie 
wydzierajš, a ty chod i 
tylko wodš rozlewaj, aby się nie pozabijały.
 Jak bez żadnej męka, tak z wieloma  mierć.
Mirek potakiwał i, trawę młodš skubišc, do ust jš kładł i pogryzał.
Czapla go znów po ramieniu poklepał.
 Wszystko rozumne co powiedział, odezwał się chłopak zwolna  ino to jedno nie, 
że one 
wszystkie jednakowe i równe! Jak turkawce do wrony tak im jednej do drugiej. 
Choćby obie młode 
były, hoże obie będš  ani przymierzaj.
 Słysz, Mirku  zawołał, miejšc się brzydko, Czapla  czy ja się najadłem 
chleba czy 
mięsa, dziczyny czy łosiny, abym syt był, albo to mi nie jedno?
 A! nie jedno! rękš po kolanie uderzajšc, odezwał się Mirek nie jedno. Wiedmę 
d...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin